Śmierć nad jeziorem. “Leży przechylona na siedzenie pasażera. Wygląda, jakby spała. Ale nie żyje… “

Rok 1998. W całym kraju trwa wojna gangów. Wybuchające bomby stają się codziennością polskich miast. Jedna z nich nieoczekiwanie eksploduje w środku lasu, nad malowniczym jeziorem, zabijając piękną dziewczynę. Śmiertelna pomyłka czy wyrachowana zbrodnia? W rozwikłaniu tajemnicy pomaga śledczym jeden z pierwszych w Polsce świadków incognito.

Wieś Borówno koło Skarszew w Pomorskiem. Ośrodek turystyczno-wypoczynkowy nad jeziorem. Właśnie zaczyna się sezon. Jest 19 czerwca 1998 roku kwadrans po siódmej. Poranną ciszę przerywa przerażający huk. Wybuch niszczy dwa samochody stojące przed sklepem spożywczym. Dozorca ośrodka widzi kobietę i chłopca biegnących w stronę portierni. To żona właściciela sklepu i jej syn. Krzyczą i płaczą. Wzywają pomocy. Dozorca dzwoni na komendę. Mówi, że w ośrodku wybuchła bomba. Janusz Niemczyk – wówczas oficer dyżurny – wysyła nad jezioro grupę dochodzeniowo-śledczą. Alarmuje Komendę Wojewódzką Policji w Gdańsku i prokuraturę w Starogardzie Gdańskim.

„Pewnie trudno w to uwierzyć, ale nawet nie pamiętam tamtego zgłoszenia – przyznaje Janusz Niemczyk, naczelnik Wydziału Kryminalnego KP w Starogardzie Gdańskim. – Jak to możliwe, skoro bomby nie wybuchały codziennie? W tamtym czasie na dwunastogodzinnym dyżurze odbieraliśmy pięćset, sześćset telefonów!

O trzeciej nad ranem wydzwaniali ludzie po kielichu, żeby im taksówkę zamówić. Po czymś takim człowiek wyrzuca wszystko z pamięci. Dopiero po dyżurze dowiedziałem się, kto zginął”.

Do Borówna przyjeżdżają antyterroryści w kominiarkach. Są wśród nich pirotechnicy z Gdańska. Zaparkowany przed sklepem spożywczym nissan kombi ma uszkodzoną karoserię.

Stojący obok niego mercedes jest kompletnie zdewastowany. To pod nim wybuchła bomba.

Oba samochody należą do małżeństwa prowadzącego sklep i pobliską smażalnię.

„Sielankowa wieś, malownicza przyroda, a pośród lasu i panującej wokół ciszy stoi dymiący jeszcze samochód. Pod nim lej, a w środku, za kierownicą piękna dziewczyna o długich, szczupłych palcach i gęstych, kręconych włosach” – wspomina Katarzyna Brzezińska, wówczas prokurator rejonowy ze Starogardu Gdańskiego, dziś Prokuratury Apelacyjnej w Gdańsku.

 

Leży przechylona na siedzenie pasażera.

Ma spokojną, nieosmoloną od wybuchu twarz.

Wygląda, jakby spała. Ale nie żyje…

„Sprawę przejmuje Komenda Wojewódzka, więc my – policjanci ze Starogardu, trzymamy się na uboczu – opowiada Mirosław Czarnota z Wydziału Kryminalnego Komendy Policji w Starogardzie Gdańskim. – Stoimy na rogatkach i pilnujemy, by letnicy nie wchodzili za policyjną taśmę. Zaczął się sezon, w ośrodku już sporo ludzi. Wszyscy chcieliby z bliska zobaczyć, kto jest w aucie”.

Prokurator Brzezińska ma na sobie sukienkę i buty na wysokich obcasach. Przyjechała prosto z biura, nie było czasu się przebrać. Z każdą chwilą narasta w niej złość. Ale nie dlatego, że obcasy zapadają się w ziemię. „Stało się coś strasznego, wręcz niewyobrażalne zło, przestępstwo na pograniczu terroru, a w centrum tego zła śliczna, radosna jeszcze przed chwilą dziewczyna, kwintesencja niewinności – tłumaczy. – Jak można było zrobić coś takiego?!”.

Miała na imię Marlena. Była córką małżeństwa prowadzącego sklep spożywczy i smażalnię w ośrodku nad jeziorem. Noc spędziła z mamą i bratem na zapleczu sklepu. Wstała o siódmej. Miała pojechać do domu w Skarszewach, aby się umyć i przebrać na galowo. Potem do szkoły, po odbiór świadectwa ukończenia trzeciej klasy liceum. Miała 17 lat.

„Dlaczego ona? Komu się naraziła? – zachodził w głowę Janusz Niemczyk. – Naprawdę, trudno pojąć. Żeby w takich małych Skarszewach bomba wybuchła?! Takie rzeczy dzieją się gdzie indziej: w Warszawie, Gdańsku, na Śląsku, ale nie tu!”.

Siła wybuchu była olbrzymia – Marlena nie miała najmniejszych szans na przeżycie. Ładunek został przygotowany przez fachowca, który doskonale znał się na konstruowaniu tego typu pułapek.

 

MAFIA W BORÓWNIE? WYKLUCZONE!

 

Mercedesem, do którego wsiadła Marlena, na co dzień jeździł jej ojciec. Poprzedniego dnia używał jednak nissana kombi. Razem z córką pojechał za Kościerzynę załatwiać kontrakt na dostawy świeżych ryb. Noc spędził w mieszkaniu w Skarszewach. Jest z zawodu dekarzem, pracuje w firmach państwowych. Od siedmiu lat prowadzi działalność handlową. Na terenie ośrodka wypoczynkowego ma cztery punkty spożywczo-gastronomiczne. Policja przypuszcza, że bomba była przeznaczona dla niego.

 

Na miejscu zbrodni trwa mozolne zabezpieczanie śladów. Pirotechnicy ustalają, że epicentrum wybuchu znajdowało się pod podłogą auta, pod siedzeniem kierowcy. Fotel został wyrwany z prowadnic, cała jego powierzchnia to wielka dziura. Przy krawędzi wyrwy wystają dwie wiązki przewodów elektrycznych. Policjanci przesiewają ziemię spod auta przez sito. Wszystkie elementy znalezione w leju trafią do badań. Zbierają nawet niedopałki. Wszystko może okazać się ważne.

Ekspertyza laboratoryjna pozostałości po ładunku wybuchowym wykazuje, że do konstrukcji bomby użyto trotylu. Zastosowano mechanizm wstrząsowy, charakterystyczny dla polskiego półświatka. Detonacja nastąpiła pod wpływem drgań wywołanych próbą uruchomienia pojazdu. Konstruktor ładunku musiał mieć duże doświadczenie pirotechniczne. Oddzielił styki elektryczne zapałką. Wypadła, gdy dziewczyna przekręciła kluczyk w stacyjce. Bombę podczepiono do podwozia za pomocą magnesów. Zdaniem ekspertów była nie do rozbrojenia. Dwa miesiące wcześniej do identycznej eksplozji doszło pod Jelenią Górą. Bomba zabiła komendanta policji z Janowic. Podczepiono ją pod siedzeniem kierowcy na okrągłych magnesach. Niewykluczone, że oba ładunki wybuchowe wyszły spod ręki tego samego | konstruktora.

„Jeśli bomba, która zabiła Marlenę, miała ten sam rodowód, to mógł ją zamówić jedynie ktoś z »pruszkowskimi« koneksjami, a taką osobą w lokalnym półświatku był wówczas niejaki Król (pseudonim) z Tczewa, poszukiwany listem gończym – opowiada jeden z policjantów. – Udaje nam się ustalić, że kilkanaście dni przed eksplozją po ośrodku kręcił się jakiś typ koło czterdziestki, namolnie wypytujący o ojca Marleny. Przyjechał kawowym mercedesem. Ktoś spisał numery rejestracyjne. Sprawdzamy dane w rejestrze. To mógł być Król. A jeśli to on, to musiało chodzić o haracz”.

Wybuch ewidentnie wygląda na sprawkę polskiej mafii. Trójmiasto i okolice to strefa działania aktywnych zorganizowanych grup przestępczych. Jednego roku wybuchło tam ponad 20 bomb. Bulwarówki pisały o „parszywej dwunastce”. Tak nazywano gang ściągający haracze od właścicieli zakładów gastronomicznych, agencji towarzyskich, taksówkarzy. Król był ważną postacią w tej grupie. Budził powszechny strach. Działalność gastronomiczna ojca Marleny – wprawdzie prowincjonalna i na małą skalę – mogła być pretekstem do żądania haraczu za tzw. ochronę. Ale ojciec Marleny zarzeka się, że nie ma najmniejszych związków z półświatkiem. Nikt nie chciał od niego żadnych pieniędzy. Nigdy też nie grożono mu pozbawieniem życia ani spaleniem interesu nad jeziorem. Mężczyzna przypomina sobie jedynie epizod sprzed roku: na tarasie w jego lokalu siedziała grupa młodych ludzi. Upili się, rozrabiali, uprzykrzając życie letnikom, więc stanowczo zwrócił im uwagę. Kiedy nie reagowali – kazał im się wynieść. Jeden z nich rzucił na odchodne: „Ja cię, gruby ch…, podpalę”. Zabrzmiało groźnie, ale to tylko słowa. Pijanym agresorem był syn policjanta ze Starogardu Gdańskiego. Ojciec zrobił z nim porządek.

„Przesłuchujemy matkę Marleny, wypytujemy o ewentualne groźby, jednak ona mówi to samo co mąż, że nie spotkała się z jakąkolwiek próbą szantażu – wspomina śledczy. – Musimy odpuścić mafijny wątek, bo przecież jest szczera do bólu. Komu bardziej niż rodzicom zależy na schwytaniu mordercy dziecka?”.

 

KNAJPA Z DŁUGIEM, RADNY Z PROBLEMEM

 

Trop pojawia się gdzie indziej. Osiem miesięcy wcześniej rodzice Marleny pożyczyli sąsiadowi trzy tysiące złotych na rozruch restauracji „Pod kominkiem” w Skarszewach. Dłużnik oddał jedynie tysiąc. Po kłótni z konkubiną przeprowadził się do Gdańska. Od tamtej pory nie ma z nim kontaktu: nie otwiera drzwi, nie odbiera telefonów. Mężczyzna jest zadłużony u wielu osób. Ludzie plotkują, że największą pożyczkę zaciągnął u mafii. Podobno coś poszło nie tak i stracił lokal. Policjanci ustalają, że restauracja „Pod kominkiem” rzeczywiście zmieniła właściciela. Trafiła w ręce starszej kobiety, ale nie ona tam rządzi, lecz jej syn prowadzący szemrane interesy. Ze względu na skomplikowane obcobrzmiące nazwisko śledczy nazywają go między sobą Emesem.

Emes i rodzice Marleny to dwa różne światy. Teoretycznie nic nie może ich łączyć. Tak się wtedy wszystkim wydaje…

 

W czasie gdy policyjni wywiadowcy zbierają informacje o nowym restauratorze, na komendę w Skarszewach zgłasza się lokalny radny. Twierdzi, że jest przez kogoś szantażowany i ma to związek ze śmiercią Marleny. Pokazuje list z żądaniem zapłaty. Autor anonimu napisał: „Wiem, że to ty stoisz za zamachem. Nie ujawnię tego policji, jeśli zapłacisz mi za milczenie”. Nie określił kwoty.

Radny pracował przed laty w milicji, a teraz prowadzi w Skarszewach sklep spożywczy. Ma też bar w Borównie – w tym samym ośrodku wypoczynkowym, co rodzice Marleny. Opowiada śledczym o konflikcie, jaki od czterech lat ma z ojcem zamordowanej ^ dziewczyny. Kiedyś byli dobrymi znajomymi. W tym samym czasie odkupili od Spółdzielni Samopomoc Chłopska pawilony handlowe w ośrodku nad jeziorem. Uruchomili gastronomię, zarabiali na letnikach. Równocześnie rozpoczęli modernizację i rozbudowę swoich obiektów. Wtedy współpracę zastąpiła rywalizacja, która przerodziła się w spór sądowy. Obaj zasypywali urzędy wzajemnymi skargami, głównie na nielegalną rozbudowę pawilonów. Ojciec Marleny ściął drzewo, radny już pisał skargę. Jak postawił bezodpływowy zbiornik na szambo – słał kolejne pismo. Donosili na siebie nawet z powodu zakłócania ciszy nocnej przez podchmielonych letników. Grupki młodocianych sympatyzujące z rodzinami były na siebie napuszczane. Dochodziło do pyskówek i przepychanek. Marlena nigdy nie uczestniczyła w tych sporach. Synowie zwaśnionych sąsiadów również.

O sąsiedzkim sporze wiedziała cała okolica, ale nikt nie chce rozmawiać o tym z policją. No bo o czym tu rozmawiać? Że Kargul z Pawlakiem się kłócą przy płocie? Przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie podejrzewałby radnego o podłożenie bomby. To niedorzeczne! Anonim napisał pewnie jakiś drań, który chciał radnemu zwarzyć humor.

 

MARTWY PUNKT

 

Czas płynie, śledztwo nic nie wnosi. Zdesperowany ojciec Marleny wykupuje ogłoszenie w prasie ogólnopolskiej, wyznacza nagrodę za pomoc w ustaleniu sprawcy. Wszyscy chcą pomóc, ale nikt się nie zgłasza. Policja drepcze w miejscu. Wszystkie tropy prowadzą w ślepy zaułek. Nie ma motywu, nie ma poszlak, nie ma podejrzanego. Siedem miesięcy po tragedii nad jeziorem prokuratura umarza sprawę. Czy to oznacza, że sprawca pozostanie bezkarny? Dla rodziców zamordowanej nastolatki byłby to kolejny dramat.

Ojciec Marleny zarzuca śledczym opieszałość i niekompetencję. Pisze zażalenie na decyzję prokuratury. Twierdzi, że tłem zbrodni była zemsta radnego, który chce go wyeliminować z interesu nad jeziorem. Załącza artykuł z „Super Expressu” opisujący radnego jako osobę bezwzględną i brutalną. Wyrzucono go z policji, ponieważ złamał rękę jakiejś kobiecie. Miał też pobić 16-letniego chłopca skonfliktowanego z jego synem. Śledztwo zostaje wznowione.

Wtedy ojciec Marleny opowiada śledczym, że on sam też miał być pobity na zlecenie radnego. Miała się tego podjąć grupa przestępcza z Gdańska. Dowiedział się o tym od pierwszego właściciela restauracji „Pod kominkiem”, któremu pożyczył trzy tysiące. Były restaurator miał przekazać gangsterom zlecenie radnego i gotówkę, ale zamiast tego ostrzegł ojca Marleny.

Prokuratura Okręgowa w Gdańsku wydaje postanowienie o zastosowaniu podsłuchów i powołaniu pierwszego na Pomorzu świadka incognito. „Osoba ta opowiada o rozmowie radnego i nowego restauratora, który przejął lokal »Pod kominkiem« w zamian za długi poprzednika – mówi prokurator Katarzyna Brzezińska. – Do spotkania doszło miesiąc przed wybuchem bomby. Treść ujawnionej rozmowy potwierdza informacje o zleceniu na ojca Marleny wydanym przez radnego”.

 

Oto jej fragment:

RADNY: Mirek, dlaczego F. jeszcze chodzi, miał zniknąć z powierzchni ziemi?

EMES: Roman, co ty mi p…dolisz? Masz załatwione, ta robota będzie wykonana.

RADNY: K…a, on musi zniknąć jak najszybciej!

EMES: Wyp…alaj. Już wszystko załatwione.

Rozmowa radnego z restauratorem prawdopodobnie nie dotyczyła pobicia, ale czegoś znacznie poważniejszego. „Niestety, nie mamy dowodów na poparcie zeznań świadka incognito. Sama rozmowa pełna przekleństw to za mało, by udowodnić planowanie zabójstwa” – ubolewa śledczy. Prokuratura ponownie umarza sprawę.

Okoliczności do ponownego wznowienia śledztwa pojawiają się blisko trzy lata po tragedii nad jeziorem. Do aresztu trafia szef restauracji „Pod kominkiem”. Z tego powodu radny staje się nerwowy. Wydzwania do matki Emesa, chociaż nigdy wcześniej nie kontaktował się z nią. Pyta, za co aresztowano syna. Uspokaja się na wieść, że za pobicie konkubiny i wymuszenie. Radny nie wie, że umorzenie śledztwa w sprawie zabójstwa Marleny to gra, którą podjęli śledczy, i że on sam jest teraz przez nich bacznie obserwowany. Jest z natury ostrożny, to przecież były milicjant. Metody pracy śledczych są mu dobrze znane, dlatego robi wszystko, by nie pozostawiać śladów. Sytuacja przypomina grę w kotka i myszkę: policjanci wiedzą, że radny ma coś na sumieniu, a radny wie, że może być podsłuchiwany. I pewnie trwałoby to w nieskończoność, gdyby nie fakt, że aresztowany restaurator nagle zapragnął rozmowy z prokuratorem. Oznajmia, że ma bezcenne informacje na temat zabójstwa Marleny. Prawdę mówiąc, słowo „nagle” nie jest w tym przypadku do końca właściwe. Najpierw bowiem odwiedzili go w celi policjanci z Centralnego Biura Śledczego. Nikt nie wie, jakich użyli argumentów, ale właśnie po rozmowie z nimi Emes zapragnął spotkania z prokuratorem.

„Zadbaliśmy o to, by rozmowa z policjantami przebiegała w nieco wyreżyserowanych okolicznościach – zdradza jedynie Dariusz Makowski, były prokurator Wydziału VI (do walki z przestępczością zorganizowaną) Prokuratury Okręgowej w Gdańsku, dziś adwokat w Sopocie. – Restauratora przeniesiono z aresztu w Gdańsku do celi dla niebezpiecznych w Zakładzie Karnym w Sztumie. Pretekstem było przechwycenie przez służbę więzienną jego grypsu”.

Pobyt na oddziale dla niebezpiecznych okazuje się zdecydowanie bardziej dotkliwy dla aresztanta niż w zwykłej celi. I właśnie tam Emes mięknie. W Prokuraturze Okręgowej w Gdańsku rozmawia z nim Ryszard Paszkiewicz – dziś to zastępca prokuratora okręgowego w tym mieście.

„Zamierzał negocjować z prokuraturą, ponieważ bardzo chciał odzyskać wolność – wspomina tamto spotkanie prokurator Paszkiewicz. – Ja na to: »Jak chcesz negocjować, to mów wszystko«. Wtedy on opowiada o radnym, który zlecił zabójstwo, i byłym górniku spod Lublina, który skonstruował bombę. Przekonuje, że on sam był jedynie pośrednikiem. Miał podłożyć ładunek wybuchowy, ale tak się bał, że musiał to zrobić konstruktor. Mówi dużo i ze szczegółami, ale w rzeczywistości zataja przed nami rolę, jaką odegrał w tej zbrodni”.

Prokurator Katarzyna Brzezińska: „Chce być świadkiem koronnym. Argumentuje, że nie wiedział, że ktoś ma zginąć. Nie wierzę mu. Musiał przecież wiedzieć, że taka ilość trotylu musi zabić. Wydrukowałam mu wtedy Ustawę o świadku koronnym i uświadomiłam, że tego statusu nie może dostać osoba uwikłana w zabójstwo”.

Jak udowodnić Emesowi, że kłamie? Głowi się nad tym kilku śledczych, ale udaje się to dopiero podczas procesu sądowego.

Dariusz Makowski: „Świadek incognito, który opowiedział o rozmowie w restauracji »Pod kominkiem« na temat planowanego zabójstwa, zeznał, że Emes przyjechał na tamto spotkanie czarnym-ciemnogranatowym bmw. Emes konsekwentnie podważał wiarygodność świadka, mówiąc, że nigdy nie jeździł takim samochodem. Dokumentów takiego auta nie ma w urzędzie, ale ustalamy, że restaurator miał kontrolę drogową w Starogardzie Gdańskim, a kilka miesięcy wcześniej zapłacił mandat za jazdę bmw na terenie Niemiec. Sprawdzamy u dystrybutora kod koloru. To było czarne-ciemnogranatowe bmw zarejestrowane na kogoś innego. Restaurator wziął zatem cudze auto, wiedząc, że jedzie rozmawiać o zabójstwie. W ten właśnie sposób łapiemy go na kłamstwie”.

 

Radny trafia do aresztu pod zarzutem zlecenia zabójstwa. Jego obrońcy utrzymują, że absurdem byłoby zabijanie kogokolwiek z powodu smażalni i sklepu spożywczego. Za kraty trafia także konstruktor bomby – były górnik spod Lublina, karany przed laty przez sąd wojskowy za usiłowanie zabójstwa. Podczas przeszukania policjanci znajdują w jego mieszkaniu ślady heksogenu, nitrogliceryny, nitroglikolu etylowego i plastycznego materiału wybuchowego.

Śledczy są przekonani, że zatrzymali właściwych ludzi. Proces przed Sądem Okręgowym w Gdańsku dowodzi, że mieli rację.

 

A POTEM BĘDĄ WAKACJE…

 

Sąd ustala przebieg zbrodni i to, że radny planował zemstę na byłym wspólniku od blisko roku. Przez jego smażalnię i sklep tracił w sezonie jakieś 30 tys. zł. Uznał, że to wystarczający powód, by pozbyć się konkurencji. Od tej pory wydarzenia toczą się jak śniegowa kula, której nie sposób zatrzymać.

Radny poznaje w Skarszewach nowego właściciela restauracji „Pod kominkiem”. Opowiada mu o problemach z konkurentem – mówi wprost, że szuka kogoś, kto te problemy rozwiąże. Restaurator deklaruje pomoc, ale nie bezinteresownie. Oczekuje, że radny przyspieszy urzędowe procedury związane z lokalem przejętym właśnie za długi. Kiedy radny wywiązuje się z tego, restaurator kontaktuje się ze swoim kumplem spod Lublina. Znają się od lat, nieraz przewozili samochody przez granicę, na Ukrainę. Kumpel pracował kiedyś w kopalni, zna się na ładunkach wybuchowych jak mało kto. „Załatw bombę. Jest ktoś do wywalenia. Dostaniesz 10-15 tysięcy” – mówi bez owijania w bawełnę restaurator. Kupuje kumplowi zapalniki, materiał wybuchowy i mechanizm wstrząsowy. Były górnik wraca z tym do Lublina, w domu konstruuje bombę. W nocy z siedemnastego na osiemnastego czerwca wiezie ją pociągiem przez pół Polski, w plecaku.

Restaurator przyjeżdża po niego na dworzec do Gdańska. Mają przed sobą cały dzień. Szczegóły dogadują „Pod kominkiem”. Tego dnia Marlena z ojcem jeżdżą nissanem, załatwiają dostawy ryb. Mama i brat Marleny korzystają z mercedesa. W nocy oba auta stoją przed sklepem. Ojca nie ma, wypił trochę z rybakiem i śpi w mieszkaniu w Skarszewach.

Marlena bierze ze stołu kluczyki do nissana. Ale zaraz je odkłada, bo mama będzie jechała do mleczarni, a nissanem lepiej przewozi się skrzynki z towarem. Dziewczyna wsiada do mercedesa. Przekręca kluczyk, ale silnik nie startuje. Przekręca drugi raz. Wtedy matka słyszy huk. Myśli sobie, że córka w coś przywaliła cofając auto. Wychodzi za próg. W dymiącym samochodzie widzi „żywe mięso” (tego określenia użyła podczas przesłuchania).

Gdyby to nie Marlena wsiadła do mercedesa, pół godziny później śmierć poniosłaby jej mama i jedenastoletni brat.

Konstruktor bomby przyznał się w innym śledztwie do przekazania gangom w całym kraju kilkudziesięciu podobnych ładunków. Robił je dla przestępczego podziemia, ponieważ nie rozliczył się za BMK – składnik do produkcji amfetaminy, za który wziął pieniądze i którego nie dostarczył. Prawdopodobnie nigdy nie wyjdzie na wolność. We wrześniu 2003 roku Sąd Okręgowy w Gdańsku skazał zleceniodawcę zbrodni Romana S., konstruktora bomby Ryszarda Z. oraz restauratora ze Skarszew Mirosława E. na dożywocie. Sąd Apelacyjny złagodził karę restauratorowi na 25 lat. Zleceniodawca zbrodni do tej pory utrzymuje, że jest niewinny.