Tajemnice podziemnego Szczecina

Mało kto wie, ze tuż obok peronów na stacji Szczecin Główny znajduje się miejsce, które w trakcie II wojny uratowało życie kilkunastu tysiącom ludzi. To jedyny w Polsce zachowany w tak dobrym stanie schron dla ludności cywilnej z tamtego okresu…

Podziemny Szczecin. To, że istnieje, dla miesz­kańców miasta jest oczywiste. „W Lasku Arkońskim weszliśmy do bunkrów. Po kilkunastu metrach tunel się zwężał, po kilkudziesięciu był ja­kiś zawał, ale świeciliśmy latarka­mi i widać było, że można byłoby iść dalej” – opowiada Bartosz Wolny, szczecinianin, rocznik 1970. Dla takich jak on wyprawa do „bunkrów” stanowiła w dzie­ciństwie marzenie i przygodę życia. Zwłaszcza że w całym mie­ście pełno było dziwnych budowli o kształcie odwróconej litery L, zawsze dość dobrze zabezpie­czonych drzwiami – masywny­mi i żelaznymi. Pieczę nad nimi sprawowała w PRL-u Obrona Cywilna, a plany siatki połączeń były pilnie strzeżone w Miejskim Inspektoracie Obrony Cywilnej.

O podziemnym mieście w latach 90. rozpisywał się „Ku­rier Szczeciński”, cytując relacje ludzi, którzy wchodzili do podzie­mi w różnorakich miejscach i cza­sami spacerowali nimi przez kil­ka lub kilkanaście nawet godzin. „Podziemny Szczecin jako mia­sto pełne korytarzy powiązanych w sieć raczej nie istnieje. Ale jest kilka obiektów, które pokazują, że pod naszymi ulicami toczyć się mogło zupełnie inne życie” – stu­dzi emocje Andrzej Fader, niegdyś dziennikarz, a dziś reżyser filmo­wy, znawca historii Szczecina.

SCHRON ZAMIAST PIWNIC

Pierwsze bomby spadły na Szczecin w 1940 r. Nie spo­wodowały wielkich strat, ale musiały stanowić zaskoczenie dla ówczesnych mieszkańców miasta. Wojna z Polską była wygrana, Francja – pokonana, a Luftwaffe walczyła o prze­wagę nad brytyjskim niebem, bombardując Londyn, Coventry i inne brytyjskie miasta. To wtedy na murach szczecińskich kamie­nic pojawiły się pierwsze napisy LSR ze strzałkami wskazującymi kierunek. LSR, czyli Luftschutz Raum – schron przeciwlotniczy. Najczęściej owe strzałki kiero­wały do piwnic, ale wiadomo było, że kamienice nie przetrzy­mają wszystkich nalotów. Po­trzebą chwili stało się stworze­nie bezpiecznego miejsca dla mieszkańców.

Być może właśnie wtedy podjęta została decyzja o budo­wie schronu pod szczecińskim dworcem. Być może – ten zwrot będzie często występował w tej historii, ponieważ prace nad stworzeniem miejsca, w któ­rym szczecinianie poczują się bezpieczni, okrywała tajemnica. Nawet po siedemdziesięciu la­tach jest ona wciąż zaskakująco pilnie strzeżona.

W CENTRUM MIASTA

„1941 lub 1943 rok to dwie daty, które są ściśle związane z historią tego miejsca – prze­konuje Fader, zapalając światła w kolejnym korytarzu schronu. – Taką datę podała nam kie­dyś starsza pani, zwiedzająca schron, twierdząc, że jej mąż był hydraulikiem i właśnie w roku 1943 w zupełnej tajemnicy pra­cował przy budowie”. Nigdy nie udało się jednak tego zweryfiko­wać. Ustalono natomiast inne rzeczy. Na przykład, że szczeciń­ska budowa była finansowana z budżetu niemieckich kolei. Gdyby miały za nią odpowiadać organy miejskie lub państwowe, pewnie by do niej nie doszło. „Fuhrernie był zbyt hojny w tych sprawach” – wyjaśnia Fader.

Plac budowy otoczono wy­sokim płotem. Nawet okoliczni mieszkańcy do końca nie wiedzie­li, co się tam dzieje. A to przecież centrum Nowego Miasta! Prze­konali się, co tam zbudowano, dopiero w kwietniu 1943 r. Doszło wtedy do pierwszego dywanowego nalotu alianckich samolotów, a mieszkańców ocalił nowo po­wstały tajemniczy LSR.

24 GODZINY NA DOBĘ

Szczeciński schron liczy po­nad 2900 metrów kwadratowych powierzchni. „Ma najbardziej bez­pieczny kształt, czyli kształt jajka, stropy są zaokrąglone. Wykonane są z żelbetonu podobnie jak ścia­ny. Mają blisko trzy metry grubo­ści”-wyjaśnia nasz przewodnik.

 

Trudno przypuszczać, żeby budowę takiego schronu rozpo­częto i zakończono w pierwszej połowie 1943 r. Potrzeba było na to czasu! „Musimy pamiętać, że przy budowie pracowali przede wszystkim robotnicy przymusowi, a robota trwała 24 godziny na dobę” – zaznacza Fader. Jednak wybudowanie kilkuset metrów korytarzy, sieci wentylacyjnej, olbrzymiej klatki schodowej i po­mieszczeń dla ludzi nie mogło zająć tylko kilku miesięcy. Musiało trwać dłużej. Zwłaszcza że prace prowadzono metodą odkrywko­wą, czyli zdejmowano ziemię, robiono wykopy, a następnie bu­dowano… Powstaje zatem pyta­nie, czy dałoby się skonstruować takiej wielkości schron bez wyko­rzystania jakichś wcześniejszych fortyfikacji?

W grę może wchodzić dawny Fort Prusy – jeden z trzech, two­rzących kiedyś Festung Stettin (Twierdzę Szczecin) – który bro­nił miasta od południa. W 1843 r. zburzono większość obwarowań owego fortu z powodu otwarcia dworca Stettin Hauptbahnhof. Powód: miejsce pod nową stację zaplanowano na bezpośrednim przedpolu Fortu Prusy. Wjeżdża­jący na stację pociąg z Berlina musiałby przejeżdżać przez mury fortecy. A to nie miałoby sensu.

Póki istniał, fort zajmował dość spory obszar. Nie da się wykluczyć, że właśnie z jego korytarzy korzystali budowniczy schronu w XX w. Szczególnie że Niemcy nie mieli zwyczaju nisz­czyć czegoś, co już było zbudo­wane. „Nie mamy żadnej pew­ności, absolutnie. Plany z całą pewnością są w Lubece, gdzie jest sporo szczecinian, którzy mieszkali tutaj przed wojną. Ale nie ma szans na ich wydobycie” -twierdzi jednak Fader. Okazuje się, że z jakichś przyczyn dawni szczecinianie wciąż pilnie strze­gą tajemnic miasta.

Agnieszka Fader, kustosz szczecińskiego schronu:

„Nasz obiekt jest unikatowy nie tylko w polskiej, ale i świa­towej skali. Budzi zazdrość nawet tych, którzy opiekują się podziemnymi obiektami w Berlinie. Wielokrotnie gościIiśmy naszych przyjaciół z „Berliner Unterwelt”. Przywożą tutaj swoich znajomych, bo w Berlinie nie zachował się żaden obiekt o takiej powierzchni i w tak dobrym stanie. Jest jeszcze jedna bardzo ważna rzecz: goście z Niemiec nie traktują tego miejsca martyrologicznie, to pozwala nam na o wiele więcej. W schronie odbywały się więc spektakle teatralne, kręcone były filmy. To prawdziwy łącznik między starym Szczecinem a współczesnym. To zresztą kolejna rola naszego obiektu. Ma pokazywać, że szczecinianie nie rodzili się tu tylko po 1945 r.

Miasto ma swoją tożsamość i nasz schron pozwala o niej przypominać. Zresztą wielu szczecińskich przewodników oprowadzanie grup zaczyna właśnie od LSR Kirchofplatz – Hauptbahnhoff.

ŻYCIE ZA PIOSENKĘ

Po 1945 r. schron objęli Pola­cy. Doskonale zbudowany, w okre­sie zimnej wojny był bardzo ważny dla peerelowskiej obrony cywil­nej. Odbywały się tam szkolenia dla załóg przedsiębiorstw. Ludzie wchodzili do schronu i przez kilka godzin musieli słuchać wywodów specjalistów. Dla pracowników ta wizyta zamieniała się w mę­czarnię. Dla szczecinian z 1943 r. – była ocaleniem.

„Dla nas to było miejsce szczęścia. Znaleźć się tam to zna­czyło żyć” – wspomina Bertha Grunder, wówczas nastolatka.

A znaleźć się tam nie było wcale łatwo. Wstęp do schronu mieli jedynie Niemcy i tego ściś­le przestrzegano. W Szczecinie głośna jest historia kilkuletniego chłopca, który należał do rodzi­ny tzw. Rodłaków, czyli Polaków mieszkających przed wojną w Szczecinie. Kiedy ogłoszono alarm bombowy dla miasta, wspólnie z niemieckimi kolega­mi pobiegł do schronu. Okazało się jednak, że porządkowi nie chcą go wpuścić, bo nie ma nie­mieckich papierów. Chłopiec zaczął więc śpiewać niemiecką piosenkę… Skutecznie. Obsługa pozwoliła mu zejść do schronu.

 

Regulamin był jasno spre­cyzowany. Osoby wchodzące mogły zabrać tylko jedną waliz­kę. W niej obowiązkowo musiał znaleźć się koc i maska prze­ciwgazowa. Wewnątrz schronu przestrzeń podzielono na kilka­dziesiąt pomieszczeń: osobne sale dla mężczyzn i kobiet wy­posażone w ławki, miejsca dla kobiet z bardzo małymi dziećmi i izolatki dla siejących defetyzm. A defetyzm był karany śmiercią.

LEKCJE HISTORII

Podczas nalotów tempera­tura na zewnątrz sięgała tysiąca stopni Celsjusza. Powietrze, któ­re wpadało do bunkra, najpierw było dekompresowane, a potem filtrowane. Filtry używane tam dziś, chociaż identyczne jak te niemieckie, pochodzą z czasów już powojennych. „Najprawdo­podobniej komuś przeszkadzały niemieckie napisy i dlatego wy­mieniono maszyny. Co ciekawe, na dokładnie takie same, tylko bez napisów”- zdradza Andrzej Fader.

Opowiada też o tym, w ja­kim stanie znajdował się bunkier jeszcze 10 lat temu. „Bałagan. Ale stan techniczny był dobry. Nie­stety, zarządcy schronu co roku go białkowali. To spowodowało, że nie tylko zniknęły oryginalne napisy, lecz również oryginalne malowanie ścian. A te pokryte były farbą fluorescencyjną: gdy w bunkrze gasły światła, jeszcze przez ponad 20 minut w schronie było jasno tak, że dało się czytać gazetę”- wyjaśnia.

Dziś, zwiedzając schron, pod ziemią można spędzić dwie godziny. Organizatorzy podzie­lili bowiem obiekt na dwie tra­sy: „II wojna” i „Zimna wojna”. W pierwszej części można po­znać nie tylko wojenną historię schronu, ale także dzieje szczecińskich fortyfikacji miejskich. W drugiej przenosimy się już w lata powojenne. Pomieszczenia zaaranżowano w sugestywny sposób, tak by pokazać, jaką rolę spełniały w czasach konfliktu między Wschodem a Zachodem. „Co jest dla nas bardzo ważne, osoby, które nas odwiedzają, a miały wcześniej kontakt ze schronem, mówią, że atmosfera oddana jest doskonale”- chwali się Fader.

Schron przetrwał fale na­lotów w 1943 i 1944 r. W specy­fikacji z roku 1944 zapisano, że przeznaczony jest dla 5 tysięcy osób. Z krótkiego wyliczenia wynika, że w końcowym etapie wojny na jednym metrze kwa­dratowym schronu zamierzano upchnąć dwie osoby. Być może nawet te plany zrealizowano. Brakuje na to dowodów. Jest tylko schron, który pozwolił przetrwać tysiącom ówczesnych szczecinian, a dziś stanowi tury­styczną atrakcję.