Pedofile z poznańskich wyższych sfer

Sprawa Arcybiskupa Paetza, afera poznańskich słowików… Nie tylko w XXI wieku Poznaniem wstrząsały seksualne skandale. Największe zdarzyły się tam przed wojną. Za fasadą uroczystości patriotycznych i kościelnych kryły się brudy, i to jakie!
Pedofile z poznańskich wyższych sfer

Zamożna panna z dobrego domu wysyłała anonimowe listy, szantażujące szereg osób w Poznaniu – ogłosił 1 stycznia 1932 r. „Dziennik Poznański”. Próbowała wyłudzić w sumie 17 tysięcy złotych. „Każdy ma jakieś, choćby drobne grzechy na sumieniu, więc za milczenie chętnie zapłacił” – podsumowała gazeta, dodając, że toczy się śledztwo.

Wkrótce gazety poznańskie podały inicjał nazwiska szantażystki: „panna L.”. Pieniądze kazała przysyłać do biura ogłoszeń „Kuriera Poznańskiego” jako oferty na hasło „72623”, pod którym ukazało się ogłoszenie: „Psa małego, czujnego, porządnego kupię”.

Sprawa wyszła na jaw, gdy jeden z szantażowanych mężczyzn (adwokat z zawodu) pokazał list żonie. Udała się z nim do znajomego księdza – okazało się, że on też dostał taki list. Uradzili, ze trzeba zawiadomić policję. Do władz zgłosiło się jeszcze kilku szantażowanych. W biurze ogłoszeń „Kuriera Poznańskiego” zasiadł policyjny agent. Gdy zjawiła się młoda kobieta po oferty nadesłane pod numer 72623, pracownica biura wylegitymowała ją.

Pannę L., jak nazywały ją gazety, wezwano do urzędu śledczego. Okazało się, że we wrześniu 1931 roku adwokat Hoppe dostał list grożący ujawnieniem żonie znajomości z panną L. Miał dać jej 3 tysiące zł, aby przekazała szantażystom. Adwokat spotkał się z dziewczyną (była to tzw. bliższa znajomość) i usłyszał, że otrzymała anonimowy list, w którym żądano, aby namówiła mecenasa do zapłacenia. Adwokat chciał zawiadomić policję, panna L. poradziła, by tego nie robił. Telefonicznie została powiadomiona, że w kopertach z odpowiedzią na ofertę o piesku znajdzie pieniądze. Ma je położyć w ogrodzie, w miejscu znaku zrobionego kredą. W nocy ktoś pukał do okna jej pokoju i „zduszonym głosem dopytywał się o pieniądze” – twierdziła.
 

Tajemnica maszynowego pisma

Później panna L. przyniosła list, w którym „szantażyści” grozili jej śmiercią, jeśli będzie kontaktowała się z policją. Tego samego dnia policja otrzymała list nadany w Warszawie: „Hej szkieły! (policjanci w gwarze wielkopolskiej – przyp. aut.). Dziewczynie dajcie spokój! Nic nie zawiniła, bo głupia! Nas nie nakryjecie. Szpiclowanie nie ma sensu!”.

Policja dostała wiadomość, że panna Maria Jastrzębska miała kiedyś konflikt z panną L., którą podejrzewała o anonimy z żądaniem zerwania z narzeczonym. Adres na kopercie listu miał identyczną wadę jednej z liter, jaka widniała na anonimie do policji. Okazało się, że sublokator matki panny L. miał maszynę do pisania marki Barr-Morse, która podczas jego nieobecności została zastąpiona maszyną Underwood. Sublokator usłyszał, że jego maszyna jest w naprawie. Porównano teksty napisane na Barr- -Morse z szantażowymi anonimami. Były identyczne. Maszynę sublokatora znaleziono u sąsiadki.

 

Usługi ciała

Panna L. na przesłuchaniu u sędziego śledczego, płacząc, przyznała się do winy. Oświadczyła, że „gdy listy te pisała, znajdowała się w stanie silnego przygnębienia i depresji, i że wysyłka listów miała na celu skompromitowanie się publiczne, które uniemożliwiłoby jej jakiekolwiek współżycie z osobami, do których szczególnie przywiązała się”.

„My nazywamy rzecz po imieniu” – ogłosił „Tajny Detektyw” 31 stycznia 1932 roku. „Główną aktorką jest 22-letnia panna (w rzeczywistości miała 26 lat – przyp. aut.), nauczycielka, której matka posiada jedną z większych kamienic przy pryncypialnej ulicy. To Maria Lewandowska”. Na okładce opublikowano jej fotografię, a w tekście zdjęcie domu, w którym mieszkała (Słowackiego 12) oraz reprodukcję anonimu: „WPan korzystał z usług mego ciała za co dobrze zapłacił” – głosił tekst. Autorka zapewniała, że zachowa to w tajemnicy, jeśli adresat przyśle 100 zł do biura ogłoszeń „Kuriera Poznańskiego”. Jeżeli nie dostanie pieniędzy, zawiadomi żonę lub przełożonych. „Przyślij kobietce, która Ci dała tyle rozkoszy, te 100 zł, które mi są niezbędne, aby żyć, a Tobie zagwarantuję spokój na zawsze. Czekam! Czekam głodna!!!!!!”.

Na liście szantażowanych byli adwokaci, kupcy, urzędnicy, inżynierowie, dyrektorzy i liczni księża, a wśród nich redaktor naczelny tygodnika „Przewodnik Katolicki”. W sumie 30 mężczyzn.

Ojcem szantażystki był zmarły w 1927 roku Zenon Lewandowski, znany w Poznaniu polityk, działacz prawicowy, dobry katolik, zasłużony powstaniec wielkopolski, wieloletni radny miejski, poseł na Sejm Ustawodawczy, człowiek walczący o polskość Warmii i Mazur, organizator osadnictwa w Brazylii.

Gazety informowały, że bohaterka afery, oczekując na proces, pisze „Pamiętnik szantażystki”. Lewandowska otrzymywała listy z gratulacjami, wyrazami poparcia, prośbami o fotografie z autografem, a także z „wyznaniami miłosnymi” i „propozycjami małżeństwa”.

Wujek zniesławiony

 

Proces rozpoczął się 16 marca 1932 roku. „Jestem zupełnie niewinna. Listów szantażowych do nikogo nie pisałam” – oświadczyła Lewandowska. „Oskarżona przyznała się do tego w śledztwie” – zdziwił się sędzia Cyprian. „Przyznałam się, aby nie dostać się do więzienia” – odpowiedziała. Stwierdziła, że ukryły z matką maszynę do pisania, bo wiedziały, kto pisał na niej anonimy. Dała słowo honoru, iż tego nie zdradzi.

Matka oskarżonej Janina nie skorzystała z prawa do odmowy zeznań. Sąd zapytał, czy wie, kto pisał anonimy. „Autorem anonimów jest mój zmarły niedawno brat Włodzimierz Jerzykowski” – wyznała cichym głosem. „Zeznanie to rzucające straszne oskarżenie na świętej pamięci 67-letniego Jerzykowskiego, który cieszył się ogólnym poważaniem na terenie Poznania, spotyka się z niedowierzaniem audytorium i wywołuje niezwykłe poruszenie oraz liczne komentarze” – ocenił „Dziennik Poznański”.

Psychiatrzy powołani przez obrońcę zapewniali, że pisanie i wysyłanie anonimów „nie wynikało z chęci zysku, ale było efektem chorobliwej wyobraźni oskarżonej”. Prokurator Hrabyk nazwał Lewandowską „złą, przewrotną, zdeprawowaną, nie wahającą się kalać pamięci zmarłego wuja”. Zażądał dla niej półtora roku więzienia. Adwokat Hejmowski stwierdził, iż wobec ujawnienia, że autorem anonimów mógł być Włodzimierz Jerzykowski, upadła przyczyna oskarżenia. Gdyby sąd tego nie uznał, prosił, aby przy wyrokowaniu oprzeć się na opinii psychiatrów, że oskarżona nie działała z chęci zysku. Wniósł o uniewinnienie. Sąd uznał Marię Lewandowską winną wymuszania pieniędzy za pomocą anonimowych listów i 30 marca 1932 r. skazał ją na rok więzienia.
 

Erotyczna burza nad miastem

W czasie przerwy w procesie Lewandowskiej, 22 marca 1932 r., jak grom z jasnego nieba uderzyła w Poznań nowa afera. Policja zatrzymała czterech znanych i szanowanych obywateli pod zarzutem „dopuszczenia się przez nich czynów niemoralnych z nieletnimi dziewczętami, niemal dziećmi, rekrutującymi się z biednych sfer” – doniósł „Ilustrowany Kuryer Codzienny”.

Komunikat policji „w sprawie aresztowania za czyny niemoralne” ogłoszony został 24 marca 1932 r. Najpierw wymieniał cztery kobiety: 25-letnia Małgorzata Genslerowa (nieżyjąca z mężem matka dwójki dzieci), 51-letnia Maria Hermanowa (matka Genslerowej), 62-letnia Maria Mehringowa (wdowa) oraz 35-letnia Helena Stróżykówna (panna, modystka). Genslerowa „uprawiała nierząd zarobkowo i stręczyła małoletnie dziewczynki do nierządu”. Były to 13-letnie: Maria Sz. i Izabela T. Hermanowa i Mehringowa „oddawały swe mieszkania do uprawiania nierządu”. Miłośnikami nieletnich byli: 49-letni „działacz społeczny” Feliks Piekucki, „żyjący w rozwodzie”; 48-letni Władysław Andrzejewski, kupiec, także rozwodnik; 61-letni Feliks Hirschberg, właściciel restauracji, żonaty, mający dwójkę dzieci, były sędzia pokoju, działacz Polskiego Czerwonego Krzyża oraz 58-letni Alfons Pawlicki, kierownik fabryki mebli, „żyjący w separacji”. U mężczyzn znaleziono 150 fotografii nagich dziewczynek, także w ich towarzystwie…

„IKC” ujawnił, że Feliks Piekucki to podpułkownik rezerwy, podczas powstania wielkopolskiego komendant miasta. W 1932 r. komendant Związku Towarzystw Powstańców Wielkopolskich i urzędnik Krajowego Ubezpieczenia Ogniowego. Związany ze Stronnictwem Narodowym jako „wybitny członek Legionu Wielkopolskiego”. Podczas międzynarodowego Kongresu Eucharystycznego w Poznaniu był organizatorem religijnego widowiska plenerowego „Męka Pańska”.
 

Seks polityczny

Tekst „IKC” endecki „Kurier Poznański” nazwał atakiem na „społeczeństwo poznańsko-wielkopolskie”. Gazeta przyznała, że Piekucki „odgrywał do niedawna pewną rolę w organizacjach społecznych”, ale „w politycznych organizacjach i w politycznej działalności żadnej nie odgrywał roli”.

„Dziennik Poznański”, związany z sanacją, zarzucił „Kurierowi” zakłamanie i próbę zrzucenia winy „z bark endecji na całe społeczeństwo Wielkopolski”. Przecież Piekucki był „głównym komendantem Legionu Wielkopolskiego, czysto endeckiej organizacji, stworzonej i kierowanej przez senatora obozu narodowego dr. Czesława Meissnera”.

Sensacyjny tygodnik „Tajny Detektyw” opublikował reportaż „Hipokryci”. Okładkę ozdabiała fotografia Piekuckiego w mundurze powstańca wielkopolskiego w towarzystwie wychudzonego dziewczątka. Okrzyknięto go „Szefem klubu zwyrodnialców”. „Zdemaskowanie tego świętoszka wywołało w pewnych sferach Poznania wielką konsternację. Obóz, do którego Piekucki był przynależny, teraz się go na gwałt wypiera”.

W kwietniu, zaraz po zwolnieniu z aresztu, Feliks Piekucki w „Kurierze Poznańskim” opublikował oświadczenie: „W związku z artykułami części prasy poznańskiej i pozamiejscowej o rzekomej aferze niemoralnych czynów z nieletnimi oraz w związku z atakiem na moją osobę, niniejszym wyjaśniam, że aresztowany byłem niewinnie, będąc ofiarą szantażu. Żadnych karygodnych czynów z nieletnimi nie miałem”. Groził gazetom procesami.
 

Miłośnicy fotografii

Proces uczestników afery erotycznej rozpoczął się 11 sierpnia 1932 r. w Poznaniu. „Jako dowody rzeczowe spoczywają na stole: aparat fotograficzny, liczne fotografie, rysunki oraz grypsy, pisane przez oskarżonych w więzieniu” – podał „Dziennik Poznański”. Sąd zarządził tajność rozprawy.

Wyrok ogłoszono 13 sierpnia 1932 r. Piekucki i Andrzejewski zostali uznani „winnymi zbrodni uprawiania czynów nierządnych z nieletnimi dziewczynkami”. Jakie to były czyny, tego sąd „ze względu na obyczajność nie mógł ujawnić”. Dostali po półtora roku więzienia. Hirschberg i Pawlicki za „dopuszczenie się czynu nierządnego w jednym wypadku” otrzymali po 6 miesięcy więzienia w zawieszeniu na 5 lat. Za okoliczność „wysoce łagodzącą” w przypadku Hirschberga sąd uznał fakt, że „raz tylko jeden dopuścił się czynu nierządnego i to podniecony alkoholem, a gdy dziewczynki po raz drugi przyszły do niego, odprawił je od drzwi, oświadczając, by zaniechały powyższego, ponieważ są za młode”. Okolicznością łagodzącą dla Piekuckiego była „działalność na polu społecznym”. Stróżykówna została uniewinniona. Hermanową skazano na rok, Mehringową na cztery miesiące, Genslerowa dostała trzy lata. „Nakłaniała dziewczęta do nierządu i wyznaczała im schadzki z oskarżonymi. Toteż ją spotkała najsurowsza kara, gdyż gdyby nie jej pośrednictwo, może do całej afery by nie doszło” – ocenił „Kurier Poznański”.

Uzasadnienie wyroku opublikował „Dziennik Poznański”. Było co czytać. „Oskarżony Piekucki przyznał się, że z dwiema dziewczynkami dokonywał zdjęć fotograficznych nago, zaprzeczył zaś, jakoby popełnił na nich czyny nierządne. Oskarżony Andrzejewski także przyznał się do dokonywania zdjęć nagich dziewczynek, przy czym przy zdjęciach tych całował je i głaskał po ciele. Oskarżony Hirschberg przyznał się, że tylko raz były u niego dziewczynki w towarzystwie Genslerowej, to samo zeznał Pawlicki, twierdząc, że był wówczas w stanie nietrzeźwym”.

Pikantniejsze szczegóły podały 13-latki. „Dziewczynki zeznały przed sądem, że Genslerowa, jako też one same, bywały u oskarżonych, a w szczególności u Piekuckiego i Andrzejewskiego, przy czym oskarżeni dopuszczali się na nich czynów nierządnych. Poza tym dziewczynki były świadkami stosunków płciowych z oskarżonymi”.

Opublikowanie uzasadnienia wyroku ostatecznie skompromitowało mężczyzn. Przed sądem czekał na nich tłum. „Ani Piekucki, ani Andrzejewski nie mieli odwagi opuścić sądu wyjściem frontowym, woleli wybrać osłonę policji i chyłkiem, tylnym wyjściem przez podwórze więzienia śledczego wymknęli się na boczną ulicę, by tam szybko wsiąść w oczekującą na nich dorożkę samochodową”.