Szczęście w rozsądnych dawkach

28 marca 2010 r. fani programu „Milionerzy” wstrzymali oddech. Powietrza zabrakło też na chwilę siedzącemu na krześle gracza 27-letniemu szczecinianinowi Krzysztofowi Wójcikowi, gdy zaznaczał „akordeon” jako odpowiedź na zagadkę „Instrument, na którym gra Czesław Mozil”. Po chwili był pierwszym w polskiej edycji programu zwycięzcą, który zgarnął główną nagrodę – milion złotych. Program, w którym Wójcik udzielił poprawnej odpowiedzi, nagrano już 24 lutego. „Okres między nagraniem a emisją był dla mnie bardzo stresujący” – przyznaje milioner. O wygranej – zgodnie z zasadami programu – do emisji wiedziała tylko obecna w studiu narzeczona Dorota. „Najgorzej było, gdy znajomi i rodzina pytali, jak mi poszło. Spuszczałem wzrok i mamrotałem: nie ma o czym mówić” – wspomina Wójcik.

Pieniądze szczęścia nie dają, w każdym razie nie średnio zamożnym mieszkańcom zachodniej Europy. To udowodnione naukowo

Zwycięzca przyznaje jednak, że ten miesiąc milczenia okazał się ostatecznie bardzo przydatny. „Gdy człowiek tak znienacka wygrywa dużą sumę pieniędzy, przeżywa szok. Najpierw rozpiera go radość, bo przecież zaraz może pójść do sklepu i kupić wszystko, o czym zamarzy. Potem zaczyna się zastanawiać: co ja zrobię z takimi pieniędzmi, co powiedzą krewni, znajomi? Ten miesiąc spokoju pozwolił mi się wyciszyć, zaplanować co dalej. Gdy po emisji programu rozpętało się szaleństwo, telefony od znajomych i dziennikarzy, ja stałem już twardo na ziemi” – mówi Wójcik.

 

Dyskretny ciężar bogactwa

 

Gdy wysyłamy zgłoszenie do teleturnieju czy kupon lotto, raczej nie przychodzi nam do głowy, że ewentualna wygrana może nas wpędzić w kłopoty. Tymczasem nagły przypływ dużej gotówki figuruje na liście 43 czynników wywołujących stres, opracowanej w latach 70. przez Thomasa Holmesa i Richarda Rahego, psychiatrów z Washington University w Seattle. „O stopniu stresogenności decyduje to, w jakim stopniu dane wydarzenie zmienia nasze życie i jak trudno się nam przystosować do nowej sytuacji” – tłumaczy Jakub Kryś, psycholog ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej. Zdecydowana zmiana sytuacji materialnej – zarówno wzbogacenie się, jak i zubożenie – jest zdaniem amerykańskich psychiatrów stresująca w podobnym stopniu jak zajście w ciążę czy zaciągnięcie wysokiego kredytu. „Ludzie, którzy nagle dochodzą do wielkich pieniędzy, nie umieją ich wydawać. Jak w reklamie »a mi to lotto« z dnia na dzień rzucają pracę, kupują wystawny dom, auto, często zrywają kontakty z dawnymi przyjaciółmi, rodziną, bo ci ostatni nagabują ich o pożyczki. Te wszystkie zmiany ich przygniatają” – wylicza Jakub Kryś.

Tak było w wypadku gracza z mazurskich Wydmin, który we wrześniu zeszłego roku wygrał w lotto 13,3 mln zł. Zaraz po ogłoszeniu szczęśliwej kolektury we wsi rozpoczęto śledztwo, w którego wyniku odkryto, że milioner to 60-letni, żyjący z renty Ryszard M. Wieś oblegli dziennikarze. Po tygodniu pod osłoną nocy pechowy milioner z żoną i 8-letnim, cierpiącym na zespół Downa synem zniknęli z wioski. Sąsiedzi milionera współczują mu, że wygrana to kolejne nieszczęście, jakie na niego spadło. Przyznają, że człowiek z taką fortuną nie miałby tam życia.

Milionerzy nie tylko popadają w depresję lub kończą jako bankruci. Amerykanin Jeffrey Dampier swą wygraną (20 mln dolarów) przypłacił życiem. W 2005 roku zastrzeliła go jego szwagierka, żeby uzyskać po nim spadek. Dolores McNamara, sprzątaczka z Limerick, która w lipcu 2005 r. zgarnęła 115 mln euro w międzynarodowej loterii EuroMillions, niespełna rok po wygranej została zmuszona do przeprowadzki do 600-metrowej willi strzeżonej przez system kamer i uzbrojonych po zęby ochroniarzy, ponieważ jej bliskim wielokrotnie grożono porwaniem.

W USA z pomocą zwycięzcom przychodzą już wyspecjalizowane firmy doradcze, takie jak Sudden Money Institute czy Money Meaning & Choices. „Zwycięzca musi ustanowić strefę wolną od decyzji finansowych i osobistych” – tłumaczy Susan Bradley, szefowa Sudden Money Institute. „Pomagamy mu się uspokoić, a potem nauczyć się, jak być bogatym”. W zespole SMI są nie tylko prawnik i doradca finansowy, ale przede wszystkim psycholog, który pomaga zwycięzcy uporać się ze stresem i uporządkować np. relacje z rodziną. „W Polsce trudno mówić o potencjale dla takich firm, bo mamy za mało lottomilionerów, a poza tym ludzie wciąż nieufnie podchodzą do instytucji doradcy czy psychologa” – zauważa Kryś.

 

Szczęście w normie

 

 

Rok po wygranej milioner ze Szczecina przyznaje, że jego życie wróciło do normy. Pracuje, kończy pisać doktorat („Ocena wartości rzeźnej i wybranych cech jakościowych mięsa hodowanej zwierzyny łownej”), planuje ślub i wesele i obserwuje, jak deweloper kończy budować blok, w którym razem z narzeczoną kupili mieszkanie. „Jestem chyba tak samo szczęśliwy, jak byłem” – mówi. Czy to znaczy, że milion nie dał mu szczęścia? Dał, ale szczęście nie trwa wiecznie. „Jak pokazują badania, wzrost zamożności najbardziej podnosi poziom szczęścia osobom najbiedniejszym, których podstawowe potrzeby nie są zapewnione: gdy nie mamy co jeść i gdzie się schronić. Gdy należymy do klasy średniej w zamożnym społeczeństwie, to przypływ gotówki wcale nie uczyni nas znacząco szczęśliwszymi” – mówi Jakub Kryś.

Naukowcy wciąż badają, ile nam potrzeba do szczęścia. Daniel Kahneman i Angus Deaton we współpracy z amerykańskim Instytutem Gallupa zapytali o to ponad 450 tys. ludzi. Obliczyli, że optymalna suma, która zapewnia spokojne życie i szczęście, to około 75 tys. dolarów rocznie. Tyle lub więcej zarabia zaledwie co trzeci obywatel USA, w Polsce mało kto może pomarzyć o pensji wysokości 17 tys. zł miesięcznie. Czy to skazuje nas na stan permanentnego nieszczęścia? „To tylko liczby. Ludzie mają różne podejście do pieniędzy. Część z nas nie odda wspólnych weekendowych zabaw z dziećmi za dodatkowe 500 zł okupione godzinami nadliczbowymi w pracy” – tłumaczy Jakub Kryś. W zeszłorocznym rankingu Najszczęśliwszych Państw Świata magazynu „Forbes”, wśród 155 krajów przoduje Dania. Na szóstym miejscu uplasowała się biedna Kostaryka. „Za dobrostan krajów iberoamerykańskich odpowiadają silne więzi towarzyskie i rodzinne. Oni wolą kolację ze znajomymi niż nowy telewizor” – tłumaczy Kryś.

„Powyżej pewnego poziomu bogactwa dalsze bogacenie się przestaje mieć sens” – dowodzi Richard Layard z London School of Economics w książce „Szczęście – czego uczy nas nowa nauka”. Jak przypomina Martin E.P. Seligman, profesor psychologii z University of Pennsylvania, mimo że wskaźniki dobrobytu wciąż rosną, nasze samopoczucie stale się pogarsza. „W ostatnich 40 latach we wszystkich bogatych krajach nastąpił alarmujący wzrost liczby przypadków depresji” – pisze w swym sztandarowym dziele „Prawdziwe szczęście”. Winą za to obarcza nas samych. Jego zdaniem szukamy szczęścia na skróty, na przykład kupując coraz więcej. Społeczeństwa dobrobytu wpadają w hedonistyczny kołowrót: potrzebują więcej i więcej przyjemności. Prace Seligmana są jednym z fundamentów psychologii pozytywnej, dziedziny akademickiej, zapoczątkowanej w USA w latach 90., która ma umożliwić ludziom powrót do szczęścia.

Ale skoro wszystko coraz mniej cieszy, to niby jak ma nam się poprawić? Mamy wyrzucić z domu gadżety i zacząć praktykować ascezę? Jakub Kryś tłumaczy: „Przez długi czas uważano, że poziom szczęścia jest dla każdego stały  i wrodzony, zależny od genów. Tymczasem dziś wiemy, że od genów zależy on tylko w 50 proc., 10 proc. to okoliczności zewnętrzne, np. wygrana w lotto, pozostałe 40 proc. zależy od naszych intencjonalnych działań. Jeśli odnajdziemy coś, co sprawia, że jesteśmy szczęśliwi, i będziemy to kultywować, nasz poziom szczęścia wzrośnie, i to na stałe”. Jak dowodzi Seligman, prawdziwe szczęście może nam zapewnić tylko „życie zaangażowane”, pełne sensu, a nie tylko przyjemne. Pojęcie „zaangażowania”, inaczej „przepływu” (ang. flow), wprowadził inny guru psychologii pozytywnej – Mihaly Csikszentmihalyi (radzi, by jego nazwisko wymawiać jak angielskie „chick sent me high”). Ten szef Centrum Badań nad Jakością Życia Uniwersytetu Claremont w Kalifornii uważa, że „przepływ” pojawia się, gdy ludzie angażują się w czynności, w których się zatracają, zapominając o problemach. To może być składanie modeli statków, ale i praca dentysty. Ważne, byśmy robili „to, co umiemy najlepiej, bo wtedy czujemy się najlepiej”.

 

Drabina szczęścia

 

Pamiętacie pewnie Amelię, bohaterkę filmu Jeana-Pierre’a Jeuneta, której radość sprawiało wkładanie ręki w worek pełen ziarna lub przebijanie warstwy karmelu na creme brulée. Takie „szukanie prostych przyjemności w codziennym życiu” to jedno z 12 działań, które zdaniem Sonji Lyubomirsky z University of California sprzyjają osiągnięciu szczęścia. Pomaga także zacieśnianie relacji z ludźmi, zwalczanie skłonności do zamartwiania się, wybaczanie, praktykowanie religii i rozwijanie duchowości, a wreszcie dbanie o ciało, na przykład przez ćwiczenia fizyczne. Martin Seligman skonstruował tzw. drabinę szczęścia. Na jej szczycie znajdziemy moralnie słuszne przyjemności. Wymagają wysiłku i zmierzenia się z własnymi ograniczeniami – to może być wejście na lodowiec albo praca w hospicjum.

Na drugim szczeblu znajdziemy więzi z ludźmi, pomagające poprawiać np. okazywanie wdzięczności i wybaczanie. Na samym dole Seligman umieścił ulotne przyjemności, które zaspokajają nasze potrzeby fizyczne i estetyczne, od nowego domu począwszy, a na porcji lodów czekoladowych kończąc. Z badań Thomasa DeLeire z University of Wisconsin i psycholożki Ariel Kalil z University of Chicago wynika, że pozytywnie na stan szczęścia wpływają wydatki związane z aktywnym spędzaniem wolnego czasu, a więc pieniądze przeznaczone na wakacje, rozrywki, sport. Zadowolenie trwa dłużej, bo możemy wielokrotnie wracać wspomnieniami do swoich doświadczeń. Przetestujmy: robi wam się ciepło na sercu, gdy wspominacie zakup nowej plazmy czy raczej zeszłoroczny wypad do Paryża?

Zakupowe szaleństwo Dorota i Krzysztof ograniczyli do dwudniowego wypadu do Londynu („poszliśmy na »Króla Lwa«, płakałem jak bóbr”) i zakupu aparatu fotograficznego. W planie są jeszcze rowery, ponieważ para kocha wycieczki po okolicach Szczecina. „Mówiłem Dorocie, kupię ci buty Manolo Blanika, a ona na to: niepotrzebne mi” – wylicza Wójcik. Na mieszkanie zaciągnęli kredyt hipoteczny. Pieniądze, z pomocą doradcy finansowego, zainwestowali. „Staram się nie myśleć, że je mam, chociaż ta świadomość daje mi pewien rodzaj spokoju: traktuję je jako zabezpieczenie na przyszłość, edukację naszych przyszłych dzieci, emeryturę” – mówi Wójcik. – „Jestem tym samym facetem, który wychodzi wieczorem z przyjaciółmi, ma czas na ukochane wycieczki rowerowe i spacery po Szczecinie”. Milionerami Dorota i Krzysztof są – jak widać – nie z powodu miliona na koncie, ale dzięki milionowi wspólnych szczęśliwych chwil.