“To nie gwałt, to podryw”. Ofiary przemocy seksualnej w II RP

Pedofilia traktowana jak lekarstwo na wstydliwe choroby. Próby gwałtów bagatelizowane jako nieudolne zaloty. I wreszcie bezlitosny śmiech – w II RP właśnie z nim najczęściej spotykały się ofiary przemocy seksualnej.

Warszawski komisariat policji, późno w nocy w niedzielę. Śmiertelnie znudzony pan przodownik (czyli sierżant) od niechcenia przegląda „Poradnik homeopatyczny”. To jedyna książka dostępna na komendzie – wszystkie inne rozkradli koledzy. Monotonne opisy leków wcale jednak nie pomagają walczyć z sennością. „Co u diabła, pijacy zastrajkowali? – mamrocze do samego siebie, a powieki ma już jak z ołowiu. – Wściec się z nudów można, pies z kulawą nogą nie zajrzy…”.

OSKARŻONY Z METKI

Wreszcie lekturę przerywa mu upragnione pukanie do drzwi. „Panie przodowniku, jakaś dama chce z panem mówić. Powiada, że ją dopiero co uwiedli!” – raportuje posterunkowy. Pod ostatnim eufemizmem, bardzo popularnym w przedwojennej Polsce, kryje się ni mniej ni więcej, tylko gwałt. Twarz policjanta momentalnie się rozpromienia. Nie dość, że będzie mieć zajęcie, to jeszcze… rozrywkę. Szczegółowo przepytuje ofiarę, ale wcale nie po to, żeby łapać przestępcę. Obiecuje sobie w duchu, „że uda mu się wydobyć ze spotkania wiele pikantnych momentów, o których będzie mógł jutro powiedzieć kolegom przy bombie piwa”. Rzeczywistość przerasta na-wet jego oczekiwania.

Okazuje się, że straumatyzowana ofiara błędnie zidentyfikowała sprawcę. Kiedy bowiem przestępca trzymał ją w żelaznym uścisku i dawał upust swoim żądzom, ona była w stanie dojrzeć tylko metkę na jego koszuli. Kobieta podaje przodownikowi nagryzmolone na niej nazwisko, nie wiedząc, że należy ono do producenta ubrań – nie zaś gwałciciela. Przodownik w lot dostrzega okazję, by wziąć udział w przedniej farsie. Przesłuchuje Bogu ducha winnego krawca, ośmiesza w jego towarzystwie ofiarę gwałtu, a wreszcie sprawia, że ta – skompromitowana i zalana łzami – wśród salw śmiechu całej obsady posterunku ucieka na ulicę. Nie dość więc, że jest zabawa, to jeszcze nie trzeba się kłopotać szukaniem prawdziwego przestępcy.

Historię „fatalnego nieporozumienia, spowodowanego nieznajomością bieliźniarstwa” opublikował w 1924 r. humorystyczny magazyn „Amorek”. Cała opowieść była jednym wielkim dowcipem. I dla przedwojennych czytelników chyba nawet dość śmiesznym – bo strojenie sobie żartów z ofiar gwałtów wcale nie należało do rzadkości. Ta opowieść i miejsce jej opublikowania mówią o kulturze II Rzeczypospolitej więcej niż sto prawdziwych, potwierdzonych źródłowo spraw o przestępstwa seksualne.

 

TYSIĄCE BEZKARNYCH GWAŁCICIELI

Właściwie trudno się dziwić. W czasach naszych dziadków i pradziadków nie było nawet zgody co do tego, czy coś takiego jak gwałt w ogóle istnieje. Pionier polskiej medycyny sądowej, niezwykle zasłużony dla nauki doktor Wiktor Grzywo-Dąbrowski wyjaśniał w 1936 r., że „niemal zawsze” lekarze wypowiadający się w sprawach przestępstw seksualnych „stają przed zagadnieniem, czy jest możliwe odbycie stosunku płciowego wbrew woli kobiety”. Wielu specjalistów stało na stanowisku, że to absurd: jeśli doszło do seksu, widocznie kobieta miała na to ochotę. Sam Grzywo-Dąbrowski był tylko odrobinę bardziej powściągliwy w swoich sądach. W broszurze „Przestępstwa w związku z zaspokajaniem popędu płciowego” (1936) zawyrokował, że prawdziwe gwałty są fizjologicznie możliwe do przeprowadzenia. W praktyce jednak zdarzały się jego zdaniem niezwykle rzadko!

Redakcja Focus.pl wybierze dla Ciebie najlepsze artykuły tygodnia. Zapisz się na nasz newsletter

 

Doktor osobiście przeprowadził około pięciuset obdukcji po (rzekomym?) zgwałceniu. Wielokrotnie też występował przed sądem w roli biegłego. Jeśli ani on, ani jego koledzy po fachu nie wierzyli za bardzo w prawdomówność wykorzystywanych kobiet, to nic dziwnego, że sądy odmawiały zajmowania się przestępstwami seksualnymi. Gwałt w II Rzeczypospolitej był ścigany wyłącznie „na wniosek pokrzywdzonej”. W rezultacie – nie był ścigany niemal nigdy. Roczniki statystyczne sprzed wojny podają, że za gwałt skazywano zaledwie około trzystu delikwentów rocznie.

Dla porównania w 2010 r. – ponad 700. Na papierze więc skala przestępczości seksualnej wzrosła dwukrotnie. W rzeczywistości jednak to w II RP żyła prawdziwa armia bezkarnych gwałcicieli. Po prostu o tej sprawie nie mówiło się głośno.

TO TYLKO ZALOTY

Ze zmowy milczenia wyłamywali się jedynie nieliczni. Do grona tych śmiałków należałoby zaliczyć doktora M. Gabriowa, autora książeczki „Kult błony dziewiczej”  wydanej na początku lat 30. Opisał tragiczną historię „panny Jadwigi” i „pana Henryka”. Stanowili – wedle autora – „parę najszczęśliwszych i najbardziej pragnących siebie narzeczonych”. Tak było aż do czasu, gdy niemalże w przededniu ślubu udali się wieczorową porą na długi spacer. Pogrążeni w rozmowie zupełnie stracili poczucie czasu. Zapadał już zmrok, oni tymczasem wciąż błąkali się wśród wąskich i pozbawionych oświetlenia ulic przedmieścia. Nagle drogę zastąpiło im kilku pijanych wyrostków. „Pan Henryk naturalnie wystąpił w obronie narzeczonej. Lecz po krótkiej walce został skrępowany i rzucony pod ścianę – czytamy na kartach „Kultu błony dziewiczej”. – Narzeczona zaś, po rozpaczliwym szamotaniu się postradała dziewictwo, zgwałcona przez wszystkich kolejno uczestników napadu”.

W epoce hipokryzji, jaką było idealizowane dzisiaj dwudziestolecie międzywojenne, historia ta mogła zakończyć się tylko w jeden sposób. Już nazajutrz pan Henryk wysłał do sponiewieranej Jadwigi list, w którym oficjalnie rezygnował z małżeństwa. Powodu nie podawał, bo przecież o takich sprawach nie wypadało mówić. Nie było żadnego dochodzenia i żadnego sądu. Były natomiast – jak skrupulatnie odnotował autor – „dwie kolejno po sobie następujące tragedie”. Pani Jadwiga postradała zmysły i trafiła do szpitala dla obłąkanych. Pan Henryk wziął pistolet i honorowo się zastrzelił. Nie sposób zliczyć, ile było podobnych historii. Musiały się zdarzać każdego dnia, w każdej dzielnicy dużych miast. Nikt jednak nie podnosił larum. Jeśli przechodzień słyszał łkającą i wzywającą pomocy kobietę, często nawet nie odwracał w jej stronę głowy. Przyjmował, że to zupełnie naturalne odgłosy… podrywu.

William Martin, autor bardzo postępowego poradnika „Racjonalne życie płciowe”, wydanego w Polsce w 1935 r., doradzał czytelnikom: „Bywa tak, że kobieta pragnie być przez danego mężczyznę pocałowana, a jednak nadal udaje opór; wtedy można sobie pozwolić na pocałunek niespodziany”. Z kolei znany brytyjski seksuolog Havelock Ellis porównywał wręcz rolę kobiety w „grze miłosnej” do roli zwierzyny tropionej przez drapieżnika.

 

Jednak była to zwierzyna szczególnego rodzaju. Uciekała zawsze tylko po to, by po chwilowym i udawanym oporze z rozmysłem wpaść w łapy swojego oprawcy. Czasem pewnie tak bywało, seksuolodzy nie pisali jednak o jednej z możliwości, ale o jedynej! W efekcie przyczyniali się do tworzenia takiej wizji świata, która wykluczała istnienie przestępczości seksualnej. Jeśli kobiece protesty i krzyki stanowią tylko element gry wstępnej, trudno mówić o próbach gwałtu. Według tej wykładni były to tylko – mniej lub bardziej udane – zaloty. Międzywojenna prasa zgodnie przyjęła tę interpretację.

Na łamach magazynów dla panów konsekwentnie powtarzano, że kobietę trzeba zdobyć choćby wbrew jej woli, gdyż w istocie sprzeciwia się tylko dla wywarcia lepszego wrażenia. „Skromność i wstyd u kobiety znikają – gdy przestaje grać komedię” – zapewniał „Amorek” w 1924 r. Były też inne złote myśli: „Jeżeli nie przekonasz kobiety słowem, zrobisz to pocałunkiem”; „Kobieta broni się, a pragnie”. Wyrafinowana technika podrywu, żywa jeszcze nawet w obmierzłym obyczajowo XIX w., niepostrzeżenie się przeterminowała. Mężczyzna miał działać szybko, wprost i bez ceregieli. Bo kobiecie i tak przecież chodzi tylko o seks.

 

BARBARZYŃCY WYMAGAJĄCY TRESURY

Irena Krzywicka, jedna z najbardziej wpływowych przedwojennych feministek, wypowiadała się o tym nowym spojrzeniu na relacje płciowe z wyraźnym rozżaleniem. „Otóż trzeba wyznać, że obecny poziom wzajemnego zdobywania się i uwodzenia nie sięga wyżej metra ponad podłogę, czyli nie wyżej pasa. Brutalność i prymitywizm panującej dziś formy zalotów może zmartwić aż do płaczu – komentowała. – Taki wyzwolony barbarzyńca (nie mylicie się, o was mówię, znajomi i nieznajomi panowie) przede wszystkim ogłusza kobietę rąbniętą bez ogródek propozycją. Jest niecierpliwy: każe się prędko decydować. Jest prymitywny: bawi go tylko efekt końcowy miłości. Jest wyrachowany: szkoda mu czasu na spacer, na rozmowę, na pozna-nie się wzajemne. Jest pewny siebie: nie wątpi o powodzeniu, wie, że zawsze znajdzie inną, nie przecenia różnic między kobietami”.

Krzywicka uważała, że to właściwa dla międzywojnia (a dziś zapomniana) pierwsza rewolucja seksualna zniszczyła instytucję „donżuanów” i „lowelasów”. Stary rytuał miłosny przestał obowiązywać, a nowego nie stworzono. Wielka obyczajowa reforma miała nieść erotyczne wyzwolenie kobiet. W praktyce przynajmniej równie często prowadziła do ich nowego zniewolenia. Publicystka stwierdziła, że wiele jest „chętnych i skłonnych” kobiet, które zmuszone są rezygnować z życia seksualnego, bo w „nowoczesnej” Warszawie męskie uczucia mają już tylko jeden wyraz. Jest nim „ręka nieuchronnie pełzająca w ciemnościach taksówki” w kierunku majtek dopiero co poznanej partnerki.

„Będzie nam wstyd, jeżeli to nie my, ale nasze córki lub wnuczki rozpoczną nieuchronną i konieczną tresurę barbarzyńcy, jakim zawsze w tych sprawach pozostanie mężczyzna” – przestrzegała Krzywicka. Nawet tak umiarkowane stanowisko nie spotkało się z pozytywnym odzewem w szerokich kręgach społeczeństwa. A przecież autorka mogła ująć sprawę znacznie ostrzej: międzywojenna kultura podrywu była na dobrą sprawę kulturą gwałtu.

Nieprzypadkowo to ostatnie słowo zostało w publicznym obiegu niemalże zakazane. W prasie padało właściwie tylko w artykułach poświęconych przestępstwom, w których pokrzywdzonymi byli małoletni czy wręcz dzieci. Nawet wtedy jednak mało brutalne czy niejasne sprawy traktowano z daleko posuniętą pobłażliwością. Zupełnie jakby przyjmowano, że oprawca zrobił ofierze przysługę, poświęcając swój czas na wprowadzenie jej w świat seksu.

 

Ostatecznie z każdej z takich spraw można było sobie po prostu zażartować. Przykładowo w październiku 1924 r. krakowskie „Nowości Ilustrowane” ubolewały, że w mieście zapanował zupełny letarg, a życie zwolniło tak bardzo, że można by je pomylić z tramwajem nr 2. Przykłady? Nikt nic nie tworzy, nikt się nie spiera i nawet… zabrakło wujków molestujących „nieletnie dziewczątka”. Tego rodzaju dowcip w poczytnym magazynie nikogo specjalnie nie raził.

 

PEDOFILIA LEKIEM NA SYFILIS

Czytelnicy zresztą musieli doskonale zdawać sobie sprawę z powszechności pedofilii. Źródła z epoki – przez lata bagatelizowane i ukrywane – nie pozostawiają wątpliwości. Skala zjawiska była wprost porażająca. Paweł Klinger, autor bestsellerowego, kilkakrotnie wznawianego poradnika „Vita Sexualis. Prawda o życiu płciowym człowieka”, rzucił w 1930 r. światło na jedną z przyczyn nagminnego wykorzystywania dzieci. Pisał o „strasznym zabobonie”, rozpowszechnionym w całym społeczeństwie, wedle którego „każdej choroby nieuleczalnej, a zwłaszcza syfilisu” można się pozbyć poprzez „spółkowanie z niewinną dziewczyną”. Najlepiej zaś – z dzieckiem, które jeszcze nie przeszło pierwszej miesiączki.

Klinger nie przytaczał liczb. Trudno byłoby zresztą je zebrać. Stwierdził natomiast, że wedle jego wiedzy „nie ma chyba sędziego, który by w praktyce sądowej nie spotkał się z tym zabobonem”. Podobnie rzecz się miała z lekarzami, a szczególnie wenerologami. Sam Klinger przypominał sobie „pewną kobiecinę, żonę szewca”, która zgłosiła się do niego z prośbą o sprawdzenie, czy nie ma „francy”. Kiedy doktor zaczął dopytywać, jakie pacjentka ma powody podejrzewać u siebie chorobę, ta niespeszona wyjaśniła: „A no, bo przez dziurkę od klucza widziałam, jak mąż mój brał dziewczynę sąsiadki na łono”. Na pytanie, ile dziecko to miało lat, bez żadnych oporów odparła, że osiem. Nic nie wskazywało, by była skrępowana. Opisywała zdarzenie, które przynajmniej w jej odczuciu było zupełnie normalnym elementem codzienności.

Podobne podejście było powszechne i podtrzymywał je nawet… wymiar sprawiedliwości. Gwałty na dzieciach karano śmiesznie krótkimi wyrokami – od paru miesięcy do najwyżej kilku lat. Często sprawca w ogóle nie trafiał za kratki, chyba że był to brutalny gwałt zbiorowy lub gwałt połączony z usiłowaniem zabójstwa.

„POLSKA LINDBERGHIADA”

”Bezpieczny nie mógł czuć się nikt. O skali pedofilskiego zagrożenia przekonał się nawet amerykański konsul w Warszawie Stewart McMillin. 12 sierpnia 1932 r. doszło do prawdopodobnie najgłośniejszego porwania w historii przedwojennej Polski. Zaginęła 4-letnia córeczka dyplomaty, mała Patsy. Wystarczyło, że pilnująca jej bona na moment odwróciła wzrok, a dziecka już nie było.

Prasa z ekscytacją rozpisywała się o obławie z udziałem setek policjantów. Aferę natychmiast okrzyknięto „polską lindberghiadą”, w nawiązaniu do słynnego na cały świat uprowadzenia syna amerykańskiego pilota Charlesa Lindbergha. Brukowce popuściły wodze fantazji, odmalowując wizję profesjonalnej szajki kidnaperów o międzynarodowych powiązaniach. Z zapartym tchem czekano, aż wreszcie rodzina otrzyma żądanie okupu. Nigdy jednak się nie pojawiło, cała sprawa zaś niespodziewanie ucichła. Powrócono do niej dopiero po roku i to na ostatnich stronach gazet. Publika dowiedziała się wówczas, że nie było żadnej szajki, żadnego spisku ani żadnego okupu. Dziewczynkę porwał i zgwałcił przypadkowy warszawski pedofil. Jeden z setek jemu podobnych. Nawet wielka obława okazała się zupełnie niepotrzebna. Mężczyzna sam wpadł w ręce policjantów. Zaraz po tym, jak wykorzystał dziecko, w pijackim widzie poszedł do knajpy na ul. Czerniakowskiej i próbował użyć dziewczynki jako zastawu za nieopłaconą libację. Gdyby nie nagłe aresztowanie, nigdy by nawet nie pomyślał, że zrobił coś złego.

W tej sprawie przynajmniej zapadł jakiś wyrok: półtora roku więzienia. Nie zawsze tak było. Wiktor Grzywo-Dąbrowski przestrzegał prawników i lekarzy przed pochopnym stawianiem zarzutów o pedofilię. W jego opinii w sprawach spornych wykorzystane dziewczynki należało poddawać komisyjnym oględzinom „w tym ubraniu, jakie miały na sobie w danym razie”. Bo przecież sprawca mógł wziąć swoją ofiarę za dorosłą kobietę. A ona z kolei sama mogła dopraszać się o seks.