Trynkiewicz: Kiedy wyjdę na wolność, będę znów zabijał – to silniejsze ode mnie

Miał szczęście, że nie zawisł na szubienicy – w Polsce zmieniło się wtedy prawo. Skazano go cztery razy na karę śmierci, ale trwające od 1988 roku moratorium na wykonywanie tej kary, a następnie amnestia w grudniu następnego roku sprawiły, że morderca pozostał przy życiu
Trynkiewicz: Kiedy wyjdę na wolność, będę znów zabijał  – to silniejsze ode mnie

Wybitni polscy prawnicy nie mają wątpliwości: Mariusz Trynkiewicz, morderca i pedofil z Piotrkowa Trybunalskiego to porażka naszego systemu prawnego. Zamiast zamienić mu w roku 1989 karę śmierci na dożywocie, dostał 25 lat więzienia. Pedofil i morderca czterech nieletnich chłopców z Piotrkowa Trybunalskiego siedział w Strzelcach Opolskich. Cztery lata temu skończył mu się wyrok. Jednak sąd uznał Mariusza Trynkiewicza za osobę stwarzającą zagrożenie i nakazał jego izolację w zamkniętym ośrodku w Gostyninie.  30 października 2015 roku, w ośrodku w Gostyninie, odbył się ślub Mariusza Trynkiewicza. 

Horror w Piotrkowie

Piotrków Trybunalski, lipiec 1988 r. Żar leje się z nieba, a grupa chłopców kąpie się w miejscowym zalewie. Podchodzi do nich młody nauczyciel wychowania fizycznego. Ten ciemnowłosy, szczupły facet to Mariusz Trynkiewicz. Dla 11-letniego Tomka Ł., 12-letnich Artura K. i Krzysztofa K. spotkanie oznacza wyrok śmierci.

Nauczyciel kusi chłopców, by poszli do niego do domu, chce im pokazać akwarium, o którym wcześniej im opowiadał, wspomina też o możliwości postrzelania z wiatrówki. Chłopcy nie podejrzewają nic złego, idą do domu Mariusza. Nie wiedzą, że zapraszający jest na przepustce z więzienia – został skazany za seksualne wykorzystywanie nieletnich. Chłopcy idą do mieszkania przy ulicy Działkowej w Piotrkowie Trybunalskim. To, co się potem tam działo, wiemy tylko z opisów mordercy. Śledczym wyjaśniał on tak: „Jeden z chłopców chciał w pewnej chwili wyjść, wtedy poczułem niepokój, nie pamiętam, co się działo dalej”.

– Poszedł do łazienki po nóż, wrócił i każdemu z chłopców zadał wiele ciosów tym nożem – wspominał Andrzej Matuszczyk, emerytowany policjant z Piotrkowa, wtedy oficer w wydziale dochodzeniowo-śledczym.

Matuszczyk zastanawiał się potem wiele razy, dlaczego chłopcy nie bronili się, dlaczego sąsiedzi nie słyszeli żadnych krzyków? Ustalono, że chłopcy nie zostali zgwałceni,  seksualną satysfakcję sprawiła nauczycielowi świadomość odebrania im życia. Morderca walił na oślep, był w amoku. Przestał, gdy żaden z nastolatków już się nie ruszał.

„Zobaczyłem chłopców leżących w  pokoju, z ust ciekła im krew, byli pokrwawieni. Potem zakładałem im worki z polietylenu” – zapisano w jego zeznaniach.

Morderca ochłonął, umył się i poszedł do rodziców na obiad. To niedaleko, w sąsiednim bloku przy ul. Działkowej. Po kilku godzinach wrócił do swego mieszkania i przeniósł zwłoki do piwnicy. Schodził tam co jakiś czas i polewał je środkami dezynfekującymi, bał się, że sąsiedzi poczują odór rozkładających się ciał.

Posprzątał mieszkanie, chciał usunąć ślady krwi. Po kilku dniach wziął wartburga ojca i wywiózł w środku nocy ciała do lasu. Podpalił je, by zatrzeć ślady. Nadpalone ciała chłopców znalazł przypadkowo jeden z grzybiarzy – jako pierwszego milicja wzięła w obroty, bo tłumaczył się mętnie. Sądzono, że to on mógł być sprawcą zbrodni.

 

To robota satanistów

Kiedy po Piotrkowie Trybunalskim gruchnęła wieść o tym makabrycznym odkryciu, ludzie wpadli w panikę. Powtarzano sobie, że to robota satanistów, a rodzice nie wypuszczali dzieci samych z domu. Szybko jednak z kręgu podejrzanych wypadł grzybiarz, a milicjanci ustalili, że zbrodnia miała podłoże seksualne. Do milicyjnych komisariatów na terenie Polski rozesłano telefonogramy z pytaniem, czy notowano na ich terenie przypadki molestowania nieletnich.

Jako jeden z pierwszych zareagował Jerzy Szymański, chorąży Milicji Obywatelskiej z  pobliskiego Sulejowa. Wysłał on notatkę do przełożonych w Piotrkowie Trybunalskim, informując że kilka miesięcy wcześniej we Włodzimierzowie zatrzymał mężczyznę podejrzanego o czyny nierządne z nieletnimi. Potem okazało się, że notatkę Szymańskiego przeczytano dopiero po kilku dniach, mordercę można więc było dopaść wcześniej.

A było w tym piśmie wszystko: imię, nazwisko i adres 26-letniego mieszkańca Piotrkowa, byłego nauczyciela. Gdyby od razu przeczytano pismo Szymańskiego, milicjanci wiedzieliby, że gdy Trynkiewicz był w wojsku, porwał i wykorzystywał seksualnie chłopca z podstawówki. Wtedy sąd wojskowy skazał go na rok więzienia w zawieszeniu. Pedofil skorzystał z okazji i gdy dostał przepustkę, molestował 12-letniego chłopca. Trafił za to na 1,5 roku do więzienia, ale kiedy znów dostał przepustkę, natknął się na trzech chłopców kąpiących się w piotrkowskim zalewie: Tomka, Artura i Krzysia, których postanowił zabić.

Kiedy milicjanci stanęli w drzwiach mieszkania Trynkiewicza, ten sprawiał wrażenie, jakby oczekiwał tej wizyty.

– Na początku zaprzeczał, mieliśmy jednak w rękach mocne dowody – wspominał tamten czas Janusz Sielski, wtedy kapitan milicji.

Po dokonaniu zbrodni morderca owinął zwłoki chłopców materiałem z wyszytymi literami „MT”.  Z takiego samego materiału były uszyte zasłony w  mieszkaniu Trynkiewicza, na nich także widniały litery „MT”. Ponadto w pokoju i łazience odkryto  ślady krwi, znaleziono też zegarek jednej z ofiar.

Miesiąc po tym, jak morderca został zatrzymany, jeden z przesłuchujących spytał go, czy zabił też innego chłopca i  Trynkiewicz od razu się przyznał.  Opowiadał, jak zgwałcił, potem udusił i zakopał w lesie ciało 13-letniego Wojciecha P.  To była jego pierwsza ofiara.

Wojtka P. spotkał Trynkiewicz przypadkowo 4 lipca. To był wyjątkowo ufny chłopak, zwierzył się ze swoich problemów rodzinnych, powiedział, że odszedł z domu ojciec, a nowy partner matki nie rozumie go. W mieszkaniu Trynkiewicz zaczął chłopaka obnażać, ten wystraszył się, krzyczał. Wtedy zwyrodnialec zatkał mu usta gąbką i udusił. Zwłoki złamał wpół i włożył do tekturowego pudła, a potem wywiózł je do lasu motocyklem.

„Zabijając go doznałem odprężenia, ale naszedł mnie strach. Wcześniej potrzeba zabicia była tak silna, że o strachu nie myślałem. Po zabójstwie miałem przerwę w potrzebie zabijania” – zeznał w śledztwie morderca. Ta przerwa trwała 25 dni.

 

Szukał ofiar na mieście

W trakcie śledztwa ustalono, że Trynkiewicz już wcześniej chodził po Piotrkowie i typował ofiary. Był bardzo ostrożny, zapraszał ponownie do swego mieszkania tylko tych chłopców, którzy nie wspominali o odwiedzinach swoim rodzicom.

Nim doszło do procesu Trynkiewicza, miejscowi chcieli go zlinczować. Milicja musiała do miasta ściągnąć posiłki, bo tysiące ludzi przyszły na wizję lokalną do lasu, gdzie morderca pokazywał, jak palił ciała swych ofiar. Na sali sądowej jedna z matek cisnęła w niego butelką, wyklinano go, grożono mu śmiercią. Ale on się tym nie przejmował, przez cały proces był spokojny, opanowany, przyznał się do wszystkiego, ani razu jednak nie padło z jego ust słowo „przepraszam”, a spytany, czy po wyjściu na wolność znów zapraszałby do siebie nieletnich, odparł: „Tak, na pewno”.

Pod koniec września 1989 r. zapadł wyrok: cztery razy kara śmierci za każdego zamordowanego chłopca.

Kiedy prowadzono go potem do celi w Areszcie Śledczym w Łodzi, na korytarzu rozległy się krzyki: „dajcie go do mnie pod celę, ja już go załatwię”.

Trynkiewicz trafił tam, bo w Piotrkowie Trybunalskim nie było aresztu śledczego. W Łodzi przygotowano mu specjalne miejsce. Trzeci oddział, trzeci pawilon, cela z trzema łóżkami, meble przytwierdzone do ścian i podłogi, w oknie jako zabezpieczenie dodatkowa siatka.

Problemem było dokwaterowanie mu współwięźniów. Z jednej strony bano się, że może dojść do samosądu, bo pedofile mają przegrane życie po tamtej stronie muru, z drugiej zaś strony chciano mieć kogoś, kto powstrzyma Trynkiewicza przed samobójczą próbą. W końcu znaleziono dwóch więźniów, którzy w nagrodę za „opiekę” nad mordercą dostali papierosy i kawę.