Wielki niemowa

Afera trwała krótko, zwłaszcza jak na letni sezon ogórkowy, gdy media niespodziewanie otrzymały w miarę interesujący materiał do zapełnienia kolumn. Może dlatego, że dziennikarze, bardziej niż autor afery, rozumieli, że nie należy roztrząsać żalów do urzędników Ministerstwa Obrony Narodowej nad grobem żołnierza, który poległ w Afganistanie.

Chodzi, oczywiście, o sprawę generała Waldemara Skrzypczaka, byłego dowódcy Wojsk Lądowych, który w jednym z wywiadów skrytykował niekompetencje urzędników MON. W atmosferze skandalu generał oddał się do dyspozycji prezydenta. W całym zamieszaniu umknął historyczny kontekst tego wydarzenia, a był aktualny, gdyż pasował jak ulał do rocznicy wybuchu II wojny światowej. Jej wybuch z wielką dokładnością przewidział marszałek Ferdynand Foch, mówiąc w 1919 roku o traktacie wersalskim: „To nie jest pokój, to rozejm na dwadzieścia lat”. Mówił to człowiek, który wiele zrobił dla francuskiego zwycięstwa w I wojnie światowej. Na jej początku dowodził 9. armią, która przyczyniła się do zatrzymania niemieckich wojsk nad Marną. Potem dowodził Północną Grupą Armii, toczącą bitwy na decydującym odcinku wielkiego frontu. W maju 1917 r. został szefem Sztabu Generalnego, a kilka miesięcy później objął stanowisko dowódcy wojsk sprzymierzonych na froncie zachodnim i włoskim. Jego zasługi uhonorowano stopniem marszałka Francji.

Któż więc jak nie on miał prawo wypowiadać się o kształcie pokoju, jaki wykuwano w Wersalu? Dla polityków liczyło się jednak to, że marszałek złamał żelazną zasadę „La grande Muette”, czyli wielkiego niemowy, zabraniającą oficerom mieszać się do polityki. A Foch mówił tak głośno, że słyszała go cała Europa. W jego ocenie prezydent Woodrow Wilson był naiwnym politykiem, którego było stać jedynie na opracowanie wstępnego planu neutralizacji Niemiec, równie nierealnego jak wiele innych prezydenckich pomysłów. Historia pokazała, że była to nad wyraz celna opinia. Ligę Narodów Foch nazywał „genewskimi pogaduszkami”. I tu historia także przyznała mu rację. Politykę zwycięskich mocarstw w sprawie granic Polski określał jako zaproszenie do niemieckiej inwazji w niedalekiej przyszłości. W jego ocenie sprawa Polski stawała się centralnym punktem polityki i należało zrobić wszystko, aby wzmocnić to państwo odradzające się między dwoma wrogimi mocarstwami. Sam robił co mógł. W styczniu 1919 roku autoryzował odesłanie do Polski oddziałów sformowanych we Francji. Błękitna armia generała Hallera, siedemdziesiąt tysięcy uzbrojonych i dobrze wyszkolonych żołnierzy, z samolotami i stu dwudziestoma czołgami wróciło do Polski, co było ważne dla armii podejmującej walkę o wschodnie granice. A politycy słuchali jego ocen z widocznym lekceważeniem. Premier Lloyd George stwierdził: „Podziwiam i kocham marszałka Focha, ale w sprawach politycznych jest jak dziecko”. Nie mógł powiedzieć nic innego. Zaślepiony nienawiścią do Polaków („dać Polakom Śląsk to jak małpie złoty zegarek”) storpedował projekt przyznania naszemu krajowi Gdańska i przesądził o statusie wolnego miasta, nie rozumiejąc, że tworzy ognisko zapalne. Premier Georges Clemenceau posunął się dalej w swojej niechęci do żołnierza, który wypowiadał się w sprawach polityki. Proponując skład grupy uczestników paryskiej konferencji pokojowej umieścił nazwisko marszałka na szóstym miejscu, a Francja mogła wyznaczyć… pięciu delegatów. W ten sposób Foch stał się doczepionym obserwatorem bez prawa zabierania głosu. Marszałek zrewanżował się, udzielając wywiadu londyńskiemu „Daily Mail” oraz francuskiemu „Le Matin”. Mówił: „Pamiętajcie, że siedemdziesiąt milionów Niemców, zawsze będzie zagrożeniem dla nas. Co uratowało nas na początku wojny? Rosja. Dobrze, ale po której stronie Rosja będzie w przyszłej wojnie? A następnym razem, pamiętajcie, Niemcy nie zrobią błędu. Przedrą się przez północną Francję i uchwycą porty nad Kanałem jako bazę do operacji przeciwko Anglii. Mówicie, że Niemcy nie będą mieli broni? Ho, ho! Skąd wiecie? Gdy się okaże, że jednak mają, to będzie już za późno”.

Clemenceau, czytając te wypowiedzi, wpadł we wściekłość i zażądał wyjaśnień od marszałka. Równie niezadowolony był brytyjski premier, ale stwierdził tylko dyplomatycznie, że politycy muszą „mieć generałów, którzy słuchają rządu”. Politycy nie rozumieli, jak bardzo marszałek miał rację. Foch, któremu usiłowano zamknąć usta, zrobił następny krok: odmówił udziału w ceremonii podpisania traktatu w wersalskiej Lustrzanej Sali. Uważał, że tam Europa zacznie marsz ku następnej wojnie, której przebieg tak trafnie przewidział. Mamy jednak przewagę nad rządami mocarstw z minionej epoki. One nie przyjęły proroczych wizji marszałka Focha i miały za swoje, choć za błędy Clemenceau i Lloyda George’a krwawo płaciły inne narody. A Ministerstwo Obrony Narodowej kupiło zwiadowcze samoloty bezzałogowe i coś tam jeszcze. Tyle że marszałkowi Fochowi wybaczono łamanie zasad na styku wojska i polityki, a za generałem Skrzypczakiem już podąża prokuratura…