Z piekła do raju

Z armią generała Andersa ZSRR opuściło 45 tys. cywilów, głównie kobiet i dzieci. Co drugie dziecko z Syberii trafi ło do brytyjskich kolonii w Afryce. Dla kilkunastu tysięcy maluchów była to przygoda życia

Nikt nie wie, ile ofiar zebrała śmierć z głodu, zimna i pracy ponad siły wśród najmłodszych – więc najsłabszych – zesłańców. W ciągu kilku lat pobytu na dalekim wschodzie ZSRR prawdziwe piekło przeszły przede wszystkim dzieci. Do fatalnych warunków materialnych dochodziły strach i ból po śmierci najbliższych, cierpienie z powodu rozstania z rodziną. Nie wszystkie dzieci doczekały układu Sikorski–Majski, decyzji, która umożliwiła im opuszczenie znienawidzonego kraju. Podchorąży Łucjan Królikowski – przyszły ksiądz i katecheta – w następujący sposób opisywał te, którym udało się dotrzeć do polskich obozów wojskowych: „Niektóre szły o własnych siłach, inne pielęgniarki prowadziły pod ramiona, półniosąc. Dzieci starały się chociaż powłóczyć nogami, byle pokazać, że jeszcze nie jest z nimi tak źle. Dziewczęta o ostrzyżonych do skóry głowach z powodu epidemii tyfusu i z zapadłą klatką piersiową trudno było odróżnić od chłopców. Głowy były usiane strupami, ciała pocięte przez insekty”. Tyfus, czerwonka, gruźlica, szkorbut, jaglica to najczęstsze diagnozy lekarzy badających młodych pacjentów. Do tego doliczyć należy urazy spowodowane ciężką pracą. Zofia Kłusek-Daniszewska miała wówczas dziesięć lat. Syberię opuściła ze starszym bratem. Ich chora z wycieńczenia matka musiała zostać w ZSRR, siostra zmarła. „Dzieci były jak szkielety – wspomina – opuchnięte z głodu, brzuchy podtrzymywały rękami; nie mogły za dużo jeść, bo groził im skręt kiszek”.

Przedziwni czarnoskórzy

W Iranie w 1942 roku tułacze drogi znowu się rozchodzą: żołnierze – a z nimi brat Zosi (zginie w 1944 roku pod Ankoną) – wyruszają na szlak bojowy, cywile znajdują schronienie w bezpiecznych krajach rozrzuconych po całym świecie: od Meksyku po Nową Zelandię. Dwudziestu tysiącom dzieci i młodzieży udzielili schronienia Brytyjczycy w afrykańskich koloniach: Ugandzie, Kenii, Tanganice (dziś Tanzania), Rodezji Północnej (Zambia) i Południowej (Zimbabwe) oraz Związku Południowej Afryki (Republika Południowej Afryki). Czekało na nich ponad dwadzieścia osiedli. Największymi były liczące ponad cztery tysiące osób Tengeru w Tanganice oraz Masindi w Ugandzie. W Tangeru pracował ksiądz Królikowski, do Masindi trafiła Zosia. Pierwsze wrażenia? Pani Zofia wspomina: „Przede wszystkim ciepło i pełne talerze. No i ci przedziwni czarnoskórzy. Ciekawe, czy oni wszędzie są czarni i czy to na zawsze? – zastanawialiśmy się”. W osiedlach domy były z gliny, kryte palmowymi liśćmi lub wysoką nawet na pięć metrów trawą słoniową. Okna nie miały szyb – zamykało się je drewnianymi okiennicami. W środku na glinianej podłodze stało parę prostych sprzętów, wiadro i miednica. Nad łóżkami zamontowano moskitiery – chroniły nie tylko przed malarycznymi komarami widliszkami, ale także przed roznoszącymi śpiączkę muchami tse-tse oraz żmijami. Oczywiście nie było mowy o radiu ani telewizji, najbardziej zbliżoną do nich „atrakcję” stanowiła lampa naftowa. Dzieci były zachwycone i oczarowane: ciepłem, sytością, spokojem i egzotyką krajobrazu, roślinami, zwierzętami.

Kiszony ananas

Zaprawieni życiem na zesłaniu ludzie zakładają ogrody warzywne, hodują drób, zbierają dzikie banany i inne owoce; z poszatkowanych, niedojrzałych ananasów wychodzi całkiem niezła kapusta kiszona. Powstają szkoły – pęd do nauki jest ogromny, zaległości do odrobienia spowodowane zawieruchą wojenną również. „Na Syberii starsza siostra uczyła mnie czytać na książeczce do nabożeństwa a pisać patykiem na błocie albo piasku. I to tyle” – opowiada pani Zofia. Tu, oprócz lekcji, każde z dzieci ma prowadzić również swój dzienniczek i zapisywać w nim każdego dnia przynajmniej jedno zdanie. Dzienniczek pani Zofii, własnoręcznie przez nią ilustrowany, jest dziś najcenniejszą pamiątką z tamtych czasów i wspomógł w znaczny sposób pamięć o przedstawionych tu zdarzeniach: „Żałuję tylko, że tak dosłownie podeszłam do polecenia o zapisywaniu jednego zdania dziennie” – mówi z uśmiechem. Obok szkół zaczynają wkrótce działać harcerstwo, YMCA, Sodalicja Mariańska, sekcje sportowe. Dzień rozpoczyna się i kończy wspólną modlitwą, odprawiane są msze, obchodzone uroczystości kościelne i państwowe. Oaza normalności i spokoju – po koszmarze zesłania – w świecie ogarniętym szaleństwem wojny.

Dzieci stopniowo nabierają dystansu do przeżytego koszmaru. Ks. Jan Sajewicz we „Wspomnieniach” zanotował następującą anegdotę z ugandyjskiego obozu w Ifundi: „Obóz był ogrodzony i dzieciom nie wolno było samym wychodzić poza jego granice, ze względów bezpieczeństwa. Zabrałem więc raz dzieci i poprowadziłem je na zewnątrz obozu, po farmach murzyńskich. Naraz usłyszałem hałas. Dzieci okrążyły jakiegoś psa i śmiały się do rozpuku. Podszedłem i widzę, że pies jest bardzo wybiedzony, skóra i kości. Można było policzyć każdą kosteczkę. Pytam się dzieci: »Z czego się śmiejecie? Biedny farmer sam pewnie nie ma co jeść, to i nie ma co dać psu«. Na to dzieci: »Proszę księdza, to nie o to chodzi. Śmiejemy się, bo ten pies pewnie przyjechał z Rosji!«. W mentalności tych dzieci pozostało głęboko zakodowane, że co chude, co biedne, to na pewno z Rosji, z Syberii”.

Polak, Murzyn dwa bratanki

 

„Polonizuje się” okolica wokół obozu – dwa szczyty pobliskich gór, gdzie urządzano wycieczki i biwaki, stają się „Górą Wandy” i „Górą Krakusa”. W pełni grudniowego lata nie zapomina się o bożonarodzeniowej choince, a afrykańskie słońce zmienia w orzeźwiający prysznic wiosennego śmigusa-dyngusa. Ale wpływy są wzajemne. „Dzieci nauczyły się szybko języka murzyńskiego – wspominał ks. Jan Sajewicz. – Stwarzało to śmieszne sytuacje, gdy w szkole chłopcy zaczynali mówić ze sobą w języku tutejszych Murzynów, którego nauczycielka nie rozumiała”. Egzotyka potrafiła również przybierać nieoczekiwane, raz groteskowe, raz dramatyczne formy – małp asystujących dzieciom przy obiedzie w nadziei na porwanie kawałka mięsa, termitów przegryzających drewniane konstrukcje ścian, pożaru buszu, w ostatniej chwili oddalonego od osiedla nagłą zmianą kierunku wiatru. „Przyplątał się kiedyś do obozu chory ptak z rodziny czaplowatych – relacjonował ks. Sajewicz. – Chodził po obozie, dzieci go dokarmiały. Szczególnie upodobał sobie jedną dziewczynkę ze szkoły powszechnej i zawsze odprowadzał ją do klasy. Czasem, gdy zdarzyło się jej zaspać, ptak walił dziobem w drzwi, aby ją obudzić”. Obce Polakom były nie tylko zwierzęta i krajobrazy. Egzotyczne były również najrozmaitsze infekcje i choroby, z malarią na czele. Pani Zofia wciąż pamięta, jak „strasznie dokuczliwe były tzw. pchły ziemne. Składały jajka pod paznokciami rąk i nóg, co powodowało okropne swędzenie i tworzenie się torbieli wielkości ziarnka grochu. Trzeba było je nakłuwać igłą, oczyścić i zdezynfekować jodyną. A dla ochrony stóp wymyśliliśmy później noszenie skarpet namoczonych w nafcie”.

Raj na ziemi

Tanganika i Uganda to kraje równikowe o bardzo gorącym i wilgotnym klimacie sprzyjającym malarii. Sporo dzieci zapadało na nią wielokrotnie, dlatego dla ponad trzystu najbardziej znękanych tą chorobą stworzono obóz szkolno- uzdrowiskowy w kenijskiej miejscowości Rongai. Leżała w górach na wysokości 2000 m n.p.m. w przepięknej okolicy o zdrowym górskim suchym klimacie. Tam pani Zofia spędziła kolejne dwa lata: „Rongai było rajem na ziemi, a przeżyty tam czas to najpiękniejszy etap w życiu każdego z nas. Mieliśmy nawet takie zawołanie: O raju, raju! W Rongaju!”. Jerzy Kolarz pamięta także próbę „udoskonalenia” tego raju na ziemi: „Po kilku dniach upałów padł pomysł zbudowania tamy na strumyku przepływającym opodal naszego obozu. Przystąpiliśmy do ścięcia czterech pięknych cyprysów i zbudowaliśmy w ciągu trzech godzin tamę. Woda spiętrzyła się na wysokość półtora metra i mogliśmy nawet pływać. Przyjemność nie trwała jednak długo. Do obozu przyjechało kilku farmerów z pretensjami, że ich farmy zostały odcięte od wody i nie mają jej do własnego użytku ani do pojenia bydła”. O pomyśle młodych Polaków pisała nawet miejscowa prasa.

Pobyt w Afryce miał być jednak tylko azylem, poczekalnią w drodze powrotnej do domu, do rodzin, do Polski. To było pewne: istniał przecież rząd na emigracji, wojsko walczące u boku aliantów – trzeba tylko poczekać na koniec wojny. Któż mógł przypuszczać, że wszystko pójdzie nie tak? Dzieci czekały i tęskniły. Ksiądz Królikowski zanotował: „Dzieci nie mogły się doczekać dnia powrotu do wyśnionej Ojczyzny”. Wtórują mu zapiski Zosi z Wigilii 1943 roku: „Choinka była ładna, ale nie taka jak w Polsce”, czy z 1 stycznia 1944 r.: „Było nam nie bardzo wesoło, gdyż nie w Polsce spędziliśmy święto Nowego Roku”. Młodzież w miarę osiągania pełnoletności zgłaszała się do służby wojskowej czynnej (chłopcy) lub pomocniczej (dziewczęta).

Aż w końcu nadeszła wyczekiwana wiadomość. „8 maja 1945 r.: Dowiedzieliśmy się, że wojna skończona. Z tej okazji urządziliśmy ognisko na Górze Wandy”. Tymczasem mama Zosi odnalazła ją przez Czerwony Krzyż. Sama przebywała w Libanie, dokąd trafiła z ostatnim transportem z ZSRR. Liban od Ugandy dzielą 4000 km. Jak i za co pokonać je w warunkach wojny światowej i braku środków? Mama Zosi pisze list z prośbą o pomoc do prezydenta Raczkiewicza. Ten poleca przetłumaczyć go i przesłać Elżbiecie, małżonce ówczesnego króla Jerzego VI, i niemożliwe staje się faktem! Piętnastoletnia Zosia płynie do Egiptu, gdzie… zostaje wcielona do polskiej armii. Będzie miała dzięki temu prawo przejechania pociągiem przez znajdującą się w stanie wojny Palestynę. Stamtąd już tylko „skok” ciężarówką w eskorcie oficera do Libanu i – za pokwitowaniem – w ramiona mamy. Był kwiecień 1947 roku.

Oddajcie nam obywateli!

 

Koniec wojny oznaczał również koniec funkcjonowania obozów. Przebywający w nich ludzie stawali przed dramatycznym wyborem: pozostanie na emigracji czy powrót do nowej, innej Polski, dla której ich ziemie ojczyste stanowiły zagranicę? Obóz w Tengeru zlikwidowano w 1949 roku. Ojciec Królikowski postanowił wówczas przewieźć 150 wychowanków do Kanady i tam kontynuować opiekę nad nimi. Trasa miała wieść przez włoski port Salerno, a potem niemiecką Bremę. Mało brakowało, by zakończyła się już we Włoszech, ponieważ grupa z Tengeru wpadła w krzepki uścisk „ludowej” władzy. Nowi włodarze nowej Polski postanowili bowiem przejąć dzieci Polski, którą zniszczono, umieścić je w domach dziecka i zmienić w obywateli PRL-u. Próbowano prośbą i groźbą. Pracownicy ambasady namawiali „przyszłych obywateli” do przyjazdu, wypytywali o adresy rodzin w kraju; wobec wyraźnej niechęci dzieci nadeszła nawet oficjalna nota z Warszawy do rządu włoskiego, domagająca się dostarczenia młodych Polaków do granicy. Włosi poinformowali ambasadę polskiego rządu na uchodźstwie, zorganizowano specjalny pociąg z Neapolu do portu w Bremie, leżącego na terenie amerykańskiej strefy okupacyjnej. We wrześniu 1949 roku ojciec Królikowski ze „swoimi” dziećmi z Tengeru zszedł na kanadyjski ląd. Witano ich słowami: „Jesteście nowymi Kanadyjczykami”.

W nowej Polsce organizowano tymczasem wiece protestacyjne przeciwko uprowadzeniu dzieci do Kanady, uchwalano rezolucje, domagające się sprowadzenia ich do kraju, a ojciec Królikowski został nazwany „kidnaperem na światową skalę”. Kapłan opiekował się wychowankami aż do pełnoletności i usamodzielnienia się. Około trzech tysięcy „Afrykańczyków” zdecydowało się na przyjazd do PRL-u. Wielu z nich oskarżono potem o pracę dla obcych wywiadów, skierowano do służby wojskowej w karnych batalionach w kopalniach węgla. Wielu utrudniano podjęcie studiów.

Przyjechała również Zosia z mamą. W Polsce odnalazły ojca. Nowa rzeczywistość zaczęła „skrzeczeć” prawie natychmiast: „Złożyłam papiery do gimnazjum, no to kazali mi napisać życiorys. Nigdy tego nie robiłam, więc napisałam po prostu, tak jak było: o wywózce, o Syberii, że głód, że to, że śmo, że wszy, że pluskwy, no! Zawołała mnie wychowawczyni: »Dziecko drogie – mówi – ty nie możesz tego pisać! Napisz: Wyjechaliśmy do Związku Radzieckiego i byliśmy tam do roku tego i tego, a potem do Afryki. Nic więcej nie pisz!«”. Zaczęła się nauka nowej „moralności” i obyczajów nowej Polski. Miała trwać kolejne 40 lat… „Afrykańczycy” żyją dziś rozproszeni po całym świecie. Dzięki „Klubowi pod Baobabem” utrzymują kontakty, organizują zjazdy, pielgrzymki, wycieczki do afrykańskich „krajów lat dziecinnych”.

„Niestety jest nas coraz mniej, wykruszamy się…” – zauważa melancholijnie pani Zofia. Powstały przed II wojną światową Związek Sybiraków skupiał byłych zesłańców – ofiary carskich represji. Reaktywowali go w roku 1989 ci, którzy ocaleli z sowieckich deportacji. Wypada jedynie mieć nadzieję, że było to ostatnie pokolenie Polaków zmuszone do przeżywania podobnych doświadczeń.

Artykuł oparty na relacjach ojca Łucjana Królikowskiego oraz rozmowie z panią Zofią Kłusek-Daniszewską i udostępnionych przez nią dokumentach.