200 selfie dziennie. Depresja i próba samobójcza. “Selfioza” zatacza coraz szersze kręgi

Czy zachodnie społeczeństwa to zbiorowiska narcyzów, sfrustrowanych samotnych ludzi próbujących podnieść swoją samoocenę niczym macocha Królewny Śnieżki, pytająca lustereczko „kto jest najpiękniejszy w świecie”? Skąd w ogóle przyszła ta moda?

Zrobić selfie doskonałe! – ta myśl stała się obsesją Danny’ego Bow-mana. 19-latek poświęcał kilka godzin dziennie, robiąc sobie po 200 zdjęć. Wpędził się w depresję, dysmorfofobię (patologiczne przekonanie o nie-estetycznym wyglądzie), przedawkował leki, próbując popełnić samobójstwo. I choć to oczy-wiście opis skrajności, „selfioza” to przypadłość, która zatacza coraz szersze kręgi.

Gdy trzy lata temu świat obiegła informacja, że American Psychiatric Association zaklasyfikowała obsesyjne wykonywanie auto-portretów komórką jako jednostkę chorobową (nazwano ją selfitis), wiele osób w to uwierzyło. Choć wiadomość okazała się w końcu prima-aprilisowym żartem, wcale nie wydaje się tak zabawna. „Częste wykonywanie selfie może wskazywać na zaburzenia mentalne, budzić podejrzenie niskiej samooceny, narcyzmu czy skłonności do uzależnień” – twierdzi dr Pamela Rutledge, dyrektor Media Psychology Research Centre w Bostonie. Badania pokazują, że dwie trzecie użytkowników smartfonów używa tych urządzeń do dokumentowania samych siebie. Na In-stagramie blisko 53 mln zdjęć oznaczonych jest tagiem #selfie.

Co to o nas mówi? Czy zachodnie społeczeństwa to zbiorowiska narcyzów, sfrustrowanych samotnych ludzi próbujących podnieść swoją samoocenę niczym macocha Królewny Śnieżki, pytająca lustereczko „kto jest najpiękniejszy w świecie”? Skąd w ogóle przyszła ta moda?

 

Modne słowo

Podobno pierwszy raz użyto słowa „selfie” na określenie autoportretu zrobionego komórką 13 września 2002 roku. Pewien australijski internauta wprowadził to pojęcie w obieg, a ono ożyło i w mgnieniu oka rozpowszechniło się w globalnej sieci. O tym, jak wielką zrobiło karierę, niech świadczy fakt, że w 2012 roku termin „selfie” znalazł się wśród „10 najmodniejszych słów” według rankingu tygodnika „Time”, a rok później Oxford English Dictionary ogłosił „selfie” słowem roku. W sierpniu 2014 r. twórcy gry „Scrabble” oficjalnie dopuścili to słowo do używania w rozgrywkach.

W tym samym czasie wynalazkiem roku okrzyknięto teleskopowy kijek ułatwiający robienie selfie. Jego używania (tłumacząc się troską o bezpieczeństwo eksponatów) zakazuje zresztą wiele muzeów, m.in. Wersal, National Gallery w Londynie, MoMA w Nowym Jorku czy grupa muzeów Smithsonian w Waszyngtonie. Podobny zakaz obowiązuje też na wielu stadionach.

Są jednak miejsca, które wychodzą naprzeciw nowej ludzkiej słabości. W nowym sklepie Karla Lagerfelda znajdującym się przy londyńskiej Regent Street w przebieralniach zamontowano iPady w lustrach. Przymierzając ciuchy, możesz szybko strzelić sobie selfie i posłać je od razu na swój profil na Facebooku czy Instagramie. I mimo że psychologowie załamują ręce nad tym zjawiskiem, wydaje się, że nie ma od niego odwrotu.

Słitfocie robią sobie wielcy tego świata – Barack Obama fotografował się z premierem Wielkiej Brytanii Davidem Cameronem i szwedzką premier Helle Thorning Schmidt, do tego typu zdjęć pozował też papież Franciszek. Szaleństwo sięgnęło nawet poza naszą planetę: media obiegły zdjęcia astronauty Steve’a Robinsona, który zrobił je sobie podczas naprawy promu Discovery. Ba, sprawa stała się międzyplanetarna, kiedy na Ziemię spłynęły selfie zrobione przez marsjańskie łaziki. Carewna strzela słitfocięChociaż zjawisko wydaje się nowe, jego korzenie sięgają niemal 200 lat w przeszłość. Do czasów, kiedy aparaty fotograficzne przestały być egzotyczną ciekawostką. Pierwszy autoportret z użyciem tego urządzenia zrobił sobie pionier fotografii Robert Cornelius w roku 1839. A jednym z najstarszych „nastolatkowych” selfie jest zdjęcie, które wykonała sobie w lustrze 13-letnia Anastazja Nikołajewna Romanowa, najmłodsza córka cara Rosji Mikołaja II, w 1914 roku. A gdyby tak pogrzebać dalej, do przejawów selfizmu należałoby pewnie zaliczyć liczne autoportrety wykonywane przez rozmaitych malarzy.

Technika poszła naprzód i podsycała naszą obsesję coraz to nowocześniejszymi udogodnieniami. Lata 70. XX wieku przyniosły polaroid. Teraz zdjęcie mógł zrobić każdy amator – nie trzeba było wielkich umiejętności ani specjalistycznego laboratorium, by je wywołać. Gdy świat zalały smartfony, zwłaszcza zaś te z odwracaną kamerą, nic nie stało na przeszkodzie, by fotografować to, co w głębi duszy interesuje nas wszystkich najbardziej: samych siebie.

 

Narcyz i psychopata

Dlaczego to robimy? Z samouwielbienia? Czy przeciwnie, z powodu potrzeby akceptacji, niskiej samooceny, chęci kreowania swojego wizerunku?

Nie ma jeszcze zbyt wielu badań naukowych poświęconych temu zjawisku. Jedno z najnowszych zostało opublikowane w piśmie „Personality and Individual Differences”. Prowadzący je badacze z The Ohio State University dowodzą, że w przypadku mężczyzn istnieje związek między liczbą umieszczanych w sieci fotek przedstawiających nas samych a posiadaniem osobowości narcystycznej czy nawet psychopatycznej.

Psychologowie uważają, że wrzucanie zdjęć samych siebie pozwala nam mieć poczucie kontrolowania i kreowania swojego wizerunku. Dlatego najczęściej robią to nastolatki, które wkraczając w dorosłe życie, muszą na nowo zdefiniować siebie i określić swoje miejsce w społeczeństwie. Łatwiej to zrobić w wirtualnym środowisku, w którym niechciany „obraz siebie” można edytować czy usunąć (choć jak złudne jest poczucie, że z internetu można wykasować wrzucone tam treści, pokazują liczne dramaty młodych ludzi kompromitowanych przez znajomych, którzy szeroko udostępniają treści dotyczące kolegów czy koleżanek).

Specjaliści ostrzegają też, że takie skupianie się na tworzeniu wirtualnego obrazu siebie może prowadzić do zatracenia poczucia realnego osądu faktów i rozluźnienia więzi w prawdziwym, „analogowym” świecie.

 

Mózg lubi twarze

Popularność selfie można również tłumaczyć tym, jak wielką słabość do twarzy ma nasz mózg. Mamy w nim specjalny ośrodek, który zajmuje się wyłącznie rozpoznawaniem i analizowaniem twarzy. Znajduje się on w części kory mózgowej w lewej półkuli w okolicy bruzdy ostrogowej. To z tyłu mózgu – w płacie potylicznym, miejscu, które związane jest ze zmysłem wzroku. Ta część mózgu działa świetnie już w chwili naszych narodzin. Niemowlęta dłużej skupiają uwagę na obiektach „twarzopodobnych”, bo uważnie przyglądając się twarzom ludzi, uczą się podążać za ich wzrokiem, co daje im bardzo wiele informacji. Słabość do twarzy pozostaje także dorosłym. Dlaczego?

Bo relacje społeczne w dużej mierze zależą od tego, jak oceniamy innych. Jeżeli nowo poznaną osobę uznamy za godną zaufania, możemy nawiązać z nią przyjazne stosunki. Jeżeli natomiast, na podstawie pierwszego wrażenia, nie zaufamy jej, nasze relacje będą nacechowane negatywnie.

Okazuje się, że ocena innych ludzi odbywa się właśnie na podstawie analizy ich twarzy. Co więcej, wartościowanie twarzy może być zarówno zaplanowane, jak i mimowolne. Często już na pierwszy rzut oka wiemy, czy z kimś możemy się zaprzyjaźnić, czy lepiej go unikać.

Co ciekawe, zdarzają się osoby, którym rozpoznawanie twarzy utrudnia wada genetyczna. Przypadłość ta nazywa się prozopagnozją. Osoby nią dotknięte nie są w stanie rozpoznać swojej żony, męża, dzieci, kolegów z pracy, nie mogą śledzić akcji filmów ze względu na trudności z odróżnianiem aktorów. Poznają ludzi po głosie, chodzie, kolorze włosów lub ubraniu. Wykręcają się zamyśleniem lub zgubionymi okularami, unikają sytuacji, które ich narażają na kłopoty, na przykład ważnych stanowisk lub zatłoczonych miejsc. Lub „na wszelki wypadek” pozdrawiają wszystkie napotkane osoby. Dla nich moda na „selfie” pozostaje jedynie kompletnie niezrozumiałą obsesją milionów ludzi.

 

Być jak Kim Kardashian

Że obsesja istnieje, potwierdził eksperymentalnie aktor James Franco. By sprawdzić, jakie zdjęcia przyciągają największą uwagę, wrzucał na Instagram fotki budynków, zwierząt, fragmenty literatury. Wynik był raczej łatwy do przewidzenia. Wiedzą o tym wszyscy celebryci, którzy umieszczając w internecie własne fotki, utrzymują zainteresowanie fanów. Dzięki selfie okazują się ludźmi takimi jak wszyscy: bez makijażu, zaspanymi, zmęczonymi. Ale oglądanie selfie sławnych osób pozwala innym na poczucie uczestniczenia w ich lepszym celebryckim życiu. Skoro wiemy, co Kim Kardashian jadła dziś na kolację, czujemy się przez to odrobinę jak jej bliscy znajomi.

Moda na selfie nieco demokratyzuje poczucie piękna i sławy. Każdy może przyciągnąć uwagę milionów ludzi na całym świecie, byle tylko pokazał się w ciekawym otoczeniu, pozie, ubraniu. Psycholodzy ostrzegają, że to pułapka: tak tworzy się atmosfera ciągłej rywalizacji i gonienia za trudnym do osiągnięcia ideałem, co mniej odporne jednostki w typie opisanego na początku Danny’ego Bowmana może doprowa-dzić do poważnych zaburzeń emocjonalnych.

Czy musimy brać w tym udział? Otóż nie. Rynek szybko odpowiada na mody antymodami. Wszyscy, którzy chcieliby zademonstrować swoją niechęć wobec wszechobecnych słitfoci, mogą przyłączyć się do ruchu „no selfie”.

Jak to zrobić? Wystarczy wrzucać do sieci nieudane autoportety, pokazujące zaledwie fragment twarzy czy ciała. Mniej kreatywni mogą tu nawet skorzystać ze specjalnych aplikacji, takich jak SLMMSK. Przerabia ona zdjęcia tak, by nie przypominały oryginału: tnie je, deformuje, pozbawia ostrości, zamiast twarzy wstawiając maski czy emotikony. Czy to pozwala wyzwolić się z egocentrycznej selfiozy? Spróbować zawsze warto. Jeśli tylko nie martwi cię, że w wirtualnym świecie stracisz twarz.