Zamach na Cyrankiewicza

Multimedialna wystawa oddziału Muzeum Historii Polski w Krakowie pokazuje, jak ważna dla socjalistycznej Polski była… piłka nożna

W niedzielę 11 września 1966 roku prezydent Krakowa Zbigniew Skolicki czuł się pewnie lekko zaniepokojony, że władze centralne omijają Kraków. Zapowiadany na otwarciu kolejnej szkoły tysiąclecia premier Józef Cyrankiewicz nie pojawił się. Godzinę później wszystko się jednak wyjaśniło, a gospodarz miasta mógł już serdecznie uścisnąć dłoń towarzysza premiera. Stało się to niewątpliwie w  najważniejszym tego dnia miejscu w Krakowie, na nowym obiekcie Spółdzielczego Klubu Sportowego Cracovia. Józef Cyrankiewicz nie wyraził zainteresowania przecinaniem wstęgi w nowej „tysiąclatce”, natomiast z przyjemnością przybył na stadion i mecz piłkarski. Podobno w niedzielę premier nie zwykł się wcześnie zrywać, tym bardziej po to, aby otwierać szkołę. Inna opinia mówi, że absencja szefa rządu wynikała z demonstracji niezależności od Władysława Gomułki. Wszak wiadomo, że budowa szkół  „tysiąclatek” i schronów przeciwatomowych (często pod owymi szkołami) była prawdziwym konikiem towarzysza Wiesława. Mecz, na którym zjawił się premier, był towarzyski, ale miał rangę. Zawsze tak jest, gdy w Krakowie walczy Cracovia z Wisłą. Teraz było jeszcze bardziej niezwykle, bo spotkanie rozegrano z okazji hucznie  obchodzonego jubileuszu 60-lecia obu klubów. Na trybunach zmieściło się ponad 20 tysięcy ludzi,  w przeważającej mierze fani pasów zaopatrzeni w chorągiewki rozdawane przed wejściem. Jak odnotował śląski „Sport”, „atmosfery i oprawy  nie sposób jest odmalować. Były i petardy, wystrzelające w niebo kolorowe rakiety ze sztandarami klubowymi, wiwaty, transparenty, barwny pokaz choreograficzny w wykonaniu 1000 młodzieży krakowskich szkół licealnych itd.”. Specjalnej trybuny dla VIP-ów na stadionie wówczas nie było, dlatego w niedalekiej odległości od oficjeli zasiedli mniej ważni widzowie, stosownie przedzieleni różnymi funkcjonariuszami. Dzięki temu premier widoczny był z daleka, czemu też sprzyjała duża ogolona głowa jaśniejąca w blasku wrześniowego słońca. Wejście Cyrankiewicza na trybunę zaanonsował spiker zawodów: „witamy Prezesa Rady Ministrów, honorowego protektora komitetu jubileuszowego Cracovii, towarzysza Józefa Cyrankiewicza”. Jak twierdzi wzięty pisarz i zwariowany kibic Cracovii, choć urodzony w Wiśle, Jerzy Pilch, trybuny na słowa spikera zawyły: łyyyysyy, łyyysyy… I  pisze Pilch, wspominając tamten dzień, że było to ożywienie wielkie i bardzo życzliwe. W Krakowie bowiem Józef Cyrankiewicz traktowany był z pewną sympatią. Niemal wszyscy wiedzieli, że tu ma dom, gdzie mieszkała jego matka, a połowa krakowianek leczyła się u p. Szlapakowej – siostry mamy. Małżeństwo z lubianą aktorką Niną Andrycz sytuowało go – nie tylko w Krakowie – zupełnie w innym miejscu niż najgłówniejszego wtedy w państwie – Władysława Gomułkę. Krzyczący z sympatią kibice Cracovii w kierunku  głównego kibica ich klubu – Cyrankiewicza  „łyyyysyy” nie mieli w pamięci niechlubnych zachowań premiera. I kto już tam na stadionie wracałby do słynnej groźby premiera w 1956 roku w Poznaniu, że władza ludowa odrąbie każdą rękę, która na tę władzę się podniesie. Tuż przed spotkaniem przedstawiciele klubu wręczyli premierowi piłkę i okolicznościowe albumy. Na zdjęciu widać, jak Cyrankiewicz składa autograf na futbolówce, zresztą specjalnie wyprodukowanej na tę okazję. Premier trochę kibicował („Sport” doniósł, że „żywo reagował”), palił papierosy, bił brawo, kiedy w 17. minucie as pasiaków Janusz Kowalik strzelił pierwszego gola dla Cracovii.  Może by nie klaskał, gdyby wiedział, że za 3 miesiące ten gracz „ucieknie” na Zachód. W drugiej połowie Cracovia dołożyła jeszcze jedną bramkę, zaś Wisła odpowiedziała jednym trafieniem. Nieoczekiwanie jednak to nie wynik następnego dnia komentowany był w całym Krakowie, ale „zamach na Cyrankiewicza”, którego miał się dopuścić… milicjant. A  było to tak. Pomocnik Wisły Ryszard Wójcik w pobliżu linii bocznej boiska, uprzedzając atak napastnika Cracovii, z całych sił kopnął piłkę, aby jak najbardziej oddalić ją od siebie. Piłka trafiła wprost w trybuny. Jakby przyciągana magnesem zatrzymała się dokładnie na ogolonej głowie premiera. Najbliżej siedzący przerażeni towarzysze rzucili się z pomocą, część widowni widząca zajście śmiała się i troszkę buczała. Może nie chcąc narażać się na kolejne strzały, Prezes Rady Ministrów opuścił wkrótce stadion. Znakomity obrońca Cracovii, grający w  tym pamiętnym meczu, pan Stanisław Chemicz mówi, że jeszcze długo w mieście pod Wawelem śmiano się, jak to milicjant (Wisła należała do MSW) zamachnął się na premiera. Tego samego dnia wczesnym wieczorem piłkarze obu drużyn wzięli udział w  spotkaniu z Cyrankiewiczem. Premier z  każdym się witał i trącał kieliszkiem. Pewien stary kelner, który w innym miejscu podawał Cyrankiewiczowi, mówi, że w kieliszku premiera było zapewne coś mocniejszego niż musujące wino. Do sprawy „zamachu” nie wracano. Wyluzowany premier opuścił bankiet i nie obawiając się zamachów, wskoczył za kierownicę citroëna i pognał w stronę Salwatora, osiedla domków na zachód od centrum. Za nim ruszyła ochrona. Wtedy się jeszcze nie mówiło, że bywanie na bankietach dobrze wpływało na PR komunistycznego kacyka.