Zatruty sztylet Polski podziemnej

Sztyletnicy byli elitą polskich zamachowców z czasów powstania styczniowego. Rosja traktowała ich tak jak dzisiaj Amerykanie Al-Kaidę. Polacy nie pochwalali terroryzmu, ale popierali karanie zdrajców i oprawców. W ten sposób sztyletnicy stali się nawet „ojcami” bojowników AK

To margines marginesu. Po co tym się zajmować? – słyszała od wielu innych historyków dr Zofia Strzyżewska, gdy interesowała się polskimi sztyletnikami. Miała ku temu okazję, pracując w Muzeum Niepodległości w Warszawie. Jak przyznaje „Focusowi Historia”, zdarzało się, że traktowano jej drobiazgowe opracowania z dystansem, a nawet wrogością: „Mówiono: »ona sztyletnikami się zajmuje«, jakby to była jakaś hańba”.„Jestem głęboko przekonany, że gdyby sztyletnicy działali w USA, to mieliby już hollywoodzki film albo ze dwa. Kultura takie wątki by wykorzystała. To jest ciekawa historia, pełna spisków, a przy tej okazji można postawić pytanie, co mówi nam o Polakach” – zwraca uwagę dr Jarosław Klejnocki, dyrektor Muzeum Literatury w Warszawie i autor kryminałów. Jeden z nich – „Południk 21” – wykorzystuje wątek sztyletników, mieszając fikcję i fakty. Ale i tak to ewenement. Można odnieść wrażenie, że Polacy w ogóle woleliby, aby „anielskości” ich dusz nie psuły wspomnienia o powstańcach-terrorystach…

HARTOWANIE SZTYLETÓW

Już w czasach Jezusa w Palestynie działali sykariusze – żydowscy bojownicy, którzy przy pomocy sztyletu (zwanego sicarius) mordowali kolaborantów na rzymskich usługach. Podobno biblijny Judasz Iskariota był jednym z tych zabójców, stąd jego przydomek. Sztylet kojarzył się w dawnej Polsce źle. Z mordercami Cezara, z bliskowschodnimi muzułmańskimi asasynami albo z dworskimi intrygami, charakterystycznymi dla „zepsutego” Zachodu. Koniec XVIII w. to zmienił. W 1793 r. Charlotte Corday zasztyletowała w łaźni Jeana-Paula Marata, krwawego radykała czasów rewolucji francuskiej. „Zabiłam jednego człowieka, żeby uratować sto tysięcy” – powiedziała. W tym samym czasie po sztylety sięgnęli narodowo-rewolucyjnie nastawieni Włosi. Etos terrorysty-sztyletnika trafił też do innych europejskich krajów, aż po kilku dekadach dotarł na ziemie polskie pod zaborami. Tam w przededniu powstania styczniowego znalazł podatny grunt. W sierpniu 1862 r. dwaj konspiratorzy Jan Rzońca i Ludwik Ryll zasadzili się na margrabiego Aleksandra Wielopolskiego, naczelnika uzależnionego od Rosji cywilnego rządu Królestwa Polskiego. Dla nich był zdrajcą. Próbowali zgładzić go dwukrotnie, ale wpadli. Przy Rzońcy znaleziono sztylet. Jak przekazał rosyjski historyk Nikołaj Berg, ostrze pokryte było strychniną. „Jeden gram tej masy, zadany dwumiesięcznemu szczeniu spowodował śmierć natychmiastową” – napisał o wyniku przeprowadzonych ekspertyz.

Rzońca i Ryll zostali skazani na śmierć i publicznie straceni. Wraz z nimi powieszono Ludwika Jaroszyńskiego, autora nieudanego zamachu na wielkiego księcia Konstantego Mikołajewicza, namiestnika Królestwa Polskiego. Moskwa traktowała polskich konspiratorów z równą srogością, jak dzisiaj traktuje się Al-Kaidę lub terrorystów czeczeńskich. Czekały na nich Cytadela Warszawska i Pawiak – carskie Guantanamo – lub zsyłka do Rosji (nie oszczędzano nawet dzieci: po powstaniu zesłano ponad 700 osób w wieku od 11 do 17 lat). A publiczne egzekucje miały być widowiskiem ku przestrodze. Tyle że wzbudzało to w Polakach, nawet tych niepopierających terrorystycznych metod walki z zaborcą (a było takich dużo), raczej gniew na Rosję i współczucie dla skazańców. „Jakieś współczucie w stosunku do nich było. Tak jak w Czeczenii teraz. Kiedy Rosjanie zabijają Czeczenów, to pokazują potem w telewizji, szczycą się tym. To głupota, bo każdy Czeczen, dziecko czy dorosły, patrząc na to, hoduje w sobie nienawiść do Rosjan. Bo skazany to przecież czyjś brat lub wujek. Tak samo było z publicznym wieszaniem Polaków” – mówi nam dr Strzyżewska. Nic dziwnego, że po śmierci trójki skazanych z 1862 r. powstał szeroko rozpowszechniany wiersz:

A na krwawej tarczy słońca
trzy imiona błyszczą: Rzońca, Jaroszyński, Ryll…
A nie mogąc znieść
jęków bratnich, w imię Boga
dzielnie chłopcy szli na wroga.
Cześć wisielcom, cześć!

W MIEŚCIE I NA PROWINCJI

Rzońca, Jaroszyński i Ryll nie działali w próżni. Od czerwca 1862 r. istniał w Królestwie konspiracyjny Komitet Centralny Narodowy, który z chwilą wybuchu powstania 22 stycznia 1863 r. przekształcił się w Tymczasowy Rząd Narodowy. Miał własną policję narodową (o dosyć skomplikowanej strukturze), a w jej ramach żandarmerię. Wśród żandarmów znajdowali się „sztyletnicy”, nazywani tak z racji ich uzbrojenia i znani też jako straż przyboczna czy V Oddział Żandarmerii. Z zachowanych dokumentów i relacji wiadomo, że zadaniem żandarmów było chronienie organów powstańczej władzy oraz egzekwowanie wyroków na zdrajcach, szpiegach i generalnie osobach szkodzących polskiej sprawie. Z czasem zaczęto też używać żandarmów jako elementu nacisku w partyjnych rozgrywkach między frakcjami Białych (umiarkowanych) i Czerwonych (bardziej radykalnych) w powstańczym rządzie.

 

W samej Warszawie było żandarmów narodowych około 200–250. Trudno jednak powiedzieć, ilu z nich faktycznie dokonywało zamachów. „Mało jest na ich temat materiałów. Te struktury były rozmyte, konspiracja w konspiracji” – zaznacza dr Strzyżewska. Jak oszacowała, od stycznia roku 1863 do stycznia 1864 w samej Warszawie sztyletnicy dokonali 47 zamachów, w których zginęły 24 osoby, a 23 zostały ranne.

Z kolei generał-policmajster Królestwa Polskiego Fiodor Fiodorowicz Trepow określił liczbę ofiar powstańczego terroru w całej Kongresówce na blisko tysiąc! Nawet w dzisiejszych czasach, przy hekatombach w Iraku czy Afganistanie, liczba ta robi wrażenie. Jest tak wysoka, ponieważ obejmuje też zapewne akcje w innych miastach oraz działalność terenowych odpowiedników sztyletników, przez chłopów zwanych „żandarmami wieszającymi”. Karali stryczkiem zdrajców po wsiach i miasteczkach. Jedną z takich akcji pod dowództwem Konrada Błaszczyńskiego (ps. Bohdan Bończa) opisał Walery Przyborowski w książce „Rok 1863”. Zdarzyła się niedaleko Opoczna we wsi Lipie (Lipa), której mieszkańcy „naprowadzili” carskie wojska na trop powstańczych oddziałów. W odwecie – jak pisze Przyborowski – „otoczono nieszczęsną wieś, dostatnią i dobrze zabudowaną, spalono doszczętnie, a głównego winowajcę, żyda, krawca z Białczewa, powieszono”. Według innej wersji, powieszeni zostali dwaj chłopi, a powstańcy spalili tylko cztery domy i oborę. Tak czy owak, „egzekucya ta przykre na oddział wywarła wrażenie, tym przykrzejsze, że teraz młodzież szlachecka drugiego szwadronu po raz pierwszy się dowiedziała, że należy do »żandarmów wieszających«”…

KREW I KOŚCI

W Warszawie ginęli szpicle, konfidenci, carscy policjanci. Głośnym echem odbiło się zasztyletowanie w mieszkaniu żurnalisty rządowego „Dziennika Powszechnego” Aleksandra Miniszewskiego, któremu zarzucono „obrzucanie całego narodu błotem zniewagi”. „Rano dnia 2 maja zakradli się do galeryi oszklonej, a gdy Miniszewski wychodził w szlafroku i naturalnie bez broni, wypadli z ukrycia i zadali mu trzy śmiertelne rany w szyję, serce i piersi, tak, że nie wydawszy najmniejszego okrzyku, jak piorunem rażony runął na ziemię. Sztyletnicy najspokojniej zeszli z galeryi i napotkanemu w bramie policjantowi powiedzieli, by poszedł na górę, gdyż komuś tam zrobiło się słabo!” – opisywał Nikołaj Berg.

Sztyletnicy dopadli też Aleksandra Mirzę Tuhan-Baranowskiego, wysokiego funkcjonariusza carskiej policji, odpowiedzialnego za represje (m.in. wysokie kontrybucje), zarządzone wobec mieszkańców Warszawy. On też został zasztyletowany we własnym mieszkaniu. I to mimo policyjnej ochrony! Przy okazji zamachowiec ciął szablą także jego żonę. Tak rozrastał się mit o sprycie, bezwzględności i możliwościach sztyletników. Siali strach nie tylko wykonywaniem wyroków, ale i – jak twierdzi Nikołaj Berg – pogróżkami, wysyłanymi do władz. Pomocnik namiestnika Konstantego gen. Jewgienij Rożnow opowiadał historykowi, że „raz przysłano mu woreczek, zawierający porąbane na drobno kości jednego z jego ajentów”. Czy można jednak wierzyć rosyjskiemu autorowi? „Berg był bardzo zdolnym historykiem. Wykorzystał ogromną masę źródeł i starał się dojść do sedna sprawy. On był obiektywny z punktu widzenia Rosjanina, takiego państwowca” – zapewnia dr Strzyżewska.

Ale i sami przedstawiciele władz powstańczych sugerowali, że choć firmowali ataki sztyletników dla zachowania jedności w szeregach, to działalność tych służb czasem wymykała się im z rąk. Przykładem była akcja przeciw Konstantemu Wichertowi, mieszkającemu w Warszawie przy ul. Świętokrzyskiej. On i jego siostra zostali skazani na chłostę za wydanie poborcy podatku narodowego. Sztyletnicy pojawili się u nich w mieszkaniu 8 sierpnia 1863 r. Gdy chcieli wyegzekwować karę, skazani podnieśli krzyk, wzywając policję. Wtedy z obawy przed dekonspiracją, sztyletnicy… zadźgali obydwoje i na dodatek jeszcze służącą Wicherta. Potem okazało się, że akcja była bardziej samorzutną inicjatywą dowodzącego nią niejakiego Bachlińskiego niż decyzją Rządu Narodowego. Jednak nawet w samym rządzie nie brakowało osób dość krewkich, delikatnie mówiąc. Dotyczyło to przede wszystkim Ignacego Chmieleńskiego.

MARZENIA O BOMBACH

Ignacy Chmieleński, choć syn generał-majora wojsk carskich, nie poszedł w ślady ojca. Należał do frakcji Czerwonych. Był wpływową osobą w środowisku konspiratorów. Parł do wybuchu powstania już w 1862 r. Przez pewien czas należał do Komitetu Centralnego Narodowego. Potem intrygami starał się przejąć kontrolę nad Rządem Narodowym. I faktycznie, we wrześniu 1863 r. udało się. Znany był z bezwzględnych metod nie tylko w walce frakcyjnej. Stawiał też na spektakularne akcje, wymierzone w carskie władze. Bronisław Szwarce, inny działacz Komitetu, wyraził się o nim, że „marzył tylko o sztyletowaniu, wieszaniu, o bombach i zamachach”. To właśnie Chmieleński stał za wspomnianym nieudanym atakiem na namiestnika Wlk. Ks. Konstantego Mikołajewicza, jeszcze przed powstaniem. Kiedy w 1863 r. zastępcą księcia na tym stanowisku został Fiodor Berg (nie mylić z historykiem!), Chmieleński i jego wziął zaraz na celownik. Był 19 września. Z pomocą sztyletników, którzy przeszli na jego stronę, Chmieleński przejął kontrolę nad Rządem. Mijało 5 dni od udanego zamachu na Tuhan-Baranowskiego. Zabijając zastępcę namiestnika Królestwa Polskiego, Chmieleński mógł jeszcze przebić tamto osiągnięcie. Tym razem nie użyto jednak sztyletów. Kiedy około godz. 17 powóz Berga jechał warszawskim Nowym Światem, z okien domu hr. Zamoyskiego poleciały bomby i butelki z płynem zapalającym oraz posypały się kule. Bergowi jednak nic się nie stało, ucierpiała tylko jego eskorta. Wściekli carscy żołnierze wtargnęli do domu Zamoyskiego i do cna go zdewastowali. To wtedy wyleciał przez okno na bruk fortepian Chopina…

Ten nieudany zamach był dziełem ludzi naczelnika żandarmerii narodowej Pawła Landowskiego. Jego brat Edward był szefem jednego z czterech okręgów, w których działali sztyletnicy w stolicy. Paweł Landowski wypierał się później udziału w zamachu. A kiedy wylądował z bratem na emigracji w Paryżu, obaj zajmowali się już nie zabijaniem, ale leczeniem ludzi. Z kolei Chmieleński po upadku powstania praktycznie zniknął bez śladu. Pozostał w pamięci swoich byłych współpracowników jako „niepohamowany anarchista i szaleniec”.

JEDNORĘKI TERRORYSTA

 

Najbardziej malowniczym ze sztyletników, tropionym przez Rosjan niczym Osama bin Laden przez Amerykanów, był Emanuel Szafarczyk – ostatni naczelnik warszawskich sztyletników. To on zorganizował udany zamach na Aleksandra Mirzę Tuhan-Baranowskiego. W odróżnieniu od Chmieleńskiego sam bardzo angażował się w akcje: werbując ludzi, organizując broń i pieniądze. Było to o tyle trudniejsze, że w dzieciństwie stracił władzę w prawej ręce. Kolejne sukcesy – zabicie niebezpiecznego szpiega Bertholda Hermaniego i wysoko postawionego rosyjskiego majora Wasyla von Rothkircha – umocniły jego sławę. W listopadzie 1863 r. przygotował zamach na generał-policmajstra Trepowa, a w styczniu 1864 r. podpalenie schodów w Pałacu Namiestnikowskim. I choć obie te akcje były nieudane, rozwścieczyły władze carskie.

Na ślad sztyletnika-kaleki trafili Rosjanie wskutek zdrady jego przyjaciela Feliksa Wiśniewskiego, który sprzedał Szafarczyka, chcąc ratować własną skórę. Carscy agenci śledzili podejrzanego kilka tygodni, aż w końcu zgarnęli go z ulicy do dorożki podczas „przypadkowej” rewizji. Jednak Szafarczyk zorientował się, co jest grane. „Dałem w mordę oficerowi, dozorcy, lecz obaj nawiesili się jak pijawki w gardło i bronić się już nie mogłem, gdyż opadłem z sił” – pisał. Trafił na Pawiak, który pełnił rolę katowni dla więźniów politycznych. „Twarz mi zapuchła jak bulwa, oczy sine, że patrzeć nie mogłem, przez kilka dni nic nie słyszałem – ból głowy nieustanny, po tych kontuzjach wzięli mnie na rózgi i co dzień przez 3 dni po 40 odbierałem” – relacjonował w grypsach z więzienia, które wynosiła jego matka pod obcasem. 17 lutego 1865 r. 25-letni Szafarczyk został powieszony na stokach Cytadeli razem z ostatnim powstańczym naczelnikiem Warszawy Aleksandrem Waszkowskim. Według sprzecznych relacji, albo do ostatnich chwil zachowywał się godnie, albo… złorzeczył na powstanie.

POTOMKOWIE SZTYLETNIKÓW

Egzekucja Szafarczyka odbyła się niemal rok po upadku powstania styczniowego. Ten niepodległościowy zryw, choć zakończony porażką, wywarł jednak wielki wpływ na odrodzoną w XX w. Polskę. W dwudziestoleciu miedzywojennym polską młodzież zabierano na spotkania z powstańcami (wzmiankował o tym np. Andrzej Nasierowski z Armii Krajowej, który sam zajmował się likwidacją osób skazanych przez konspiracyjne władze podczas II wojny światowej; FH 1/2011). Personalia i losy wielu sztyletników pozostają nieznane. Jak mówi dr Klejnocki z Muzeum Literatury, „nie doczekaliśmy się też pisarzy z epoki, którzy utrwaliliby ten wątek”. Późniejsi publicyści robili z nich hołotę niskiego stanu. Krzywo patrzono na nich na Zachodzie. „W oczach bourgeois z zachodniej Europy, skądinąd przychylnego Polsce, skrytobójstwa sztyletników i »wieszających żandarmów« były czymś gorszącym i haniebnym. Nie umiano sobie uświadomić w tamtych ustabilizowanych społeczeństwach, że walczące, »podziemne« państwo nie może, tak jak państwo jawne, wymuszać posłuchu groźbą więzienia albo też gilotyny ustawionej na placu publicznym. Państwo podziemne mogło karcić błahe wykroczenia grzywną albo chłostą; potem zostawał już tylko sztylet albo stryczek” – pisał prof. Stefan Kieniewicz w „Powstaniu styczniowym”.

Mimo to terror w imię idei nie skończył się dla Polaków razem ze sztyletnikami. To przecież były powstaniec styczniowy Antoni Berezowski usiłował w 1867 r. zastrzelić cara Aleksandra II. Zresztą przez całe lata władca ten był na celowniku rozmaitej narodowości rewolucjonistów. W 1879 r. trzy razy próbowano wysadzić jego pociąg (w tym raz przez pomyłkę zniszczono inny skład). W 1880 r. wysadzono w powietrze całe skrzydło Pałacu Zimowego, ale cara akurat tam nie było. W końcu w 1881 r. bombą śmiertelnie ranił cara Ignacy Hryniewiecki – Polak z pochodzenia. Z kolei w latach 1904–1911 sami rewolucjoniści z PPS (w tym Józef Piłsudski) dokonali 3 tys. zbrojnych ataków, napadów, zamachów

BEZ PAMIĘCI

O powstaniu styczniowym czasem się pamięta, o sztyletnikach prawie nigdy, choć np. wspomniany przy sprawie „żandarmów wieszających” Konrad Błaszczyński (Bohdan Bończa) ma pomnik w Nawarzycach. Media przypomniały sobie o sztyletnikach, gdy okazało się, że pracę magisterską im poświęconą napisał Mariusz Kamiński, były szef CBA. I to wszystko. „Podobnie jak sprawa likwidatorów z AK podczas II wojny światowej, to też nie jest taka do końca chlubna karta; to się wyciąga z pewną dwuznacznością. Na poziomie edukacji w ogóle tego nie ma” – komentuje dr Jarosław Klejnocki. Cienie naszych sztyletników musimy więc odnajdywać sami. Choćby w Rio de Janeiro, nad którym góruje posąg Jezusa, zdradzonego przez sykariusza Judasza. Posąg, którego autorem jest Paul Landowski – syn polskiego sztyletnika Edwarda Landowskiego, wychowywany po śmierci ojca przez Pawła Landowskiego. Tego od zamachu na Berga, po którym Rosjanie rozbili fortepian Chopina, a „ideał sięgnął bruku”.