Zjeść czy zostać zjedzonym…

Staranowany przez kaszalota statek wielorybniczy „Essex” zatonął na środku Pacyfi ku. Marynarze w trzech łódkach przez 90 dni błąkali się po oceanie. Ośmiu ocalało, siedmiu skończyło jako posiłek towarzyszy. Ich historia zainspirowała Hermana Melville’a do napisania „Moby Dicka”

Kiedy 23 lutego 1821 roku statek wielorybniczy „Douphin” natrafił u wybrzeży Chile na dziwną, ożaglowaną jak mały szkuner łódź, marynarze osłupieli ze zgrozy. Na dnie, wśród zakrwawionych ludzkich kości, leżeli dwaj zarośnięci, pokryci wrzodami i solą ludzie, zachłannie wysysający szpik z gnatów. Uratowani, nie chcieli oddać kości, bronili łupu jak wygłodzone psy. Byli to: kapitan statku wielorybniczego „Essex” George Pollard i 16-letni marynarz Charles Ramsdell. Obaj przebyli w swej otwartej łupinie prawie 4500 km Oceanu Spokojnego.

REJS POD ZŁĄ GWIAZDĄ

„Essex” był dwudziestoletnim, ale wciąż jeszcze solidnym trójmasztowcem, miał 26 metrów długości i wyporność 238 ton. Wychodził na łowy z wyspy Nantucket u wybrzeży Nowej Anglii, która przeżywała wtedy rozkwit gospodarczy jako najważniejszy ośrodek wielorybniczy świata. Olej z wielkich morskich ssaków był bardzo cenny – dzięki niemu świeciły lampy, a dobrze wysmarowane maszyny początków ery przemysłowej pracowały pełną parą. Wielorybnicy wytapiali olej z ubitych zwierząt w wielkich kotłach od razu na pokładzie. Cenny towar trafiał następnie do beczek umieszczanych w ładowni. Rejsy trwały nawet 2–3 lata. „Essex”, uchodzący do tej pory za szczęśliwy okręt, pożeglował w swą ostatnią podróż 12 sierpnia 1819 roku.

28-letni George Pollard był świeżo upieczonym kapitanem. Wcześniej pływał cztery lata na „Esseksie” jako drugi i pierwszy oficer. Od kapitana wymagano wtedy żelaznej woli, lecz Pollard miał raczej łagodny charakter. Za to twardzielem okazał się pierwszy oficer Owen Chase. Przez cały dzień wrzeszczał na załogę, niekiedy potrafił Pollardowi narzucić swe zdanie. Załoga składała się przeważnie z niedoświadczonych żółtodziobów. Rodowitych nantucketańczyków było za mało, zaciągnięto więc także „szczurów lądowych” z Cape Code na kontynencie, w tym siedmiu Afroamerykanów. Najmłodszy załogant, chłopiec kabinowy Thomas Nickerson, miał zaledwie 15 lat.

Już trzeciego dnia kapitan zbyt późno rozkazał skrócić żagle przed nadciągającym szkwałem. Wichura położyła „Esseksa” na burtę, okręt o mało nie poszedł na dno. Podniósł się z trudem, lecz utracił trzy łodzie. Kapitan roztropnie postanowił zawrócić do Nantucket po nowe, pierwszy oficer przekonał go wszakże, aby płynąć dalej. Dodatkową łódź udało się zakupić na Azorach.

Pierwszego wieloryba wypatrzono dopiero u wybrzeży Argentyny. Marynarze natychmiast spuścili na wodę trzy łodzie z drewna cedrowego. Wielorybnicy starali się zbliżyć do morskiego ssaka, kiedy ten wynurzał się, aby nabrać powietrza. W odpowiednim momencie harpunnik miał rzucić harpun przywiązany do liny, która nie pozwalała uciec rozwścieczonemu waleniowi. Potem wystarczyło tylko dobić go lancą. Pierwsze łowy „Esseksa” zakończyły się jednak niepowodzeniem. Gdy harpunnik przygotowywał się do rzutu, inny morski olbrzym roztrzaskał burtę ogonem. Wielorybnicy powrócili na okręt bez łupu. Dopiero na Oceanie Spokojnym do kapitana Pollarda i jego ludzi uśmiechnęło się szczęście. Trójmasztowiec zmienił się w cuchnący olejem piekielny statek. Na wyspach Galapagos wielorybnicy chwytali żółwie: „żywe magazyny mięsiwa”. 20 listopada 1820 roku „Essex” znalazł się na samym środku Oceanu Spokojnego, jakieś 3700 km od wybrzeży Ameryki.

ZEMSTA BESTII

 

Dzień zapowiadał się pomyślnie. Przy pięknej słonecznej pogodzie wypatrzono stada wielorybów. Harpunnicy z dwóch łodzi szybko „zahaczyli” dwa morskie olbrzymy. Szalupy, ciągnięte przez oszalałe z bólu zwierzęta, mknęły przez fale – nazywano to „saneczkowym rajdem z Nantucket”. Ale inny wieloryb strzaskał ogonem burtę trzeciej łodzi, którą dowodził pierwszy oficer Chase. Ten musiał zawrócić. Na pokładzie „Esseksa” Chase próbował pospiesznie naprawić łódź, przybijając do uszkodzonej burty mocne płótno. Uderzenia młotka daleko niosły się w wodzie. Zwabiły gigantycznego, ważącego jakieś 80 ton, kaszalota długości ok. 25 metrów. Żeglarze z pokładu patrzyli jak sparaliżowani. Nikt nie słyszał, aby kiedykolwiek wieloryb zaatakował statek. Chase wykrzyknął: „Ster ostro na zawietrzną!”, ale było już za późno. Morski potwór z ogłuszającym hukiem uderzył łbem w burtę na wysokości fokmasztu, potem przepłynął pod „Esseksem”, wyrywając ze stępki kawał drewna. Oszołomiony uderzeniem kaszalot unosił się koło rufy okrętu. Chase mógł go zakłuć długą lancą, lecz w ostatniej chwili zrezygnował, lękając się, że rozwścieczone monstrum roztrzaska ster. Thomas Nickerson zapisze później w swoich wspomnieniach: „…gdyby Chase wiedział, co zaszło, prawdopodobnie wybrałby mniejsze zło i uratował statek, nawet za cenę steru”.

Kiedy bowiem kaszalot otrząsnął się po uderzeniu, ogarnięty wściekłością ruszył do kolejnej szarży. Na wykonanie przez okręt zwrotu nie wystarczyło już czasu. Wieloryb nabrał impetu i z całą mocą rąbnął w dziobową część statku pod kotwicą. 20-letnie dębowe drewno nie wytrzymało uderzenia. Morski kolos wybił łbem ogromną dziurę, przez którą do środka wdzierały się masy wody. W chwilę później trójmasztowiec z przerażającym bulgotem położył się na burtę. Sternik Obed Hendricks na ścigającej wieloryba łodzi kapitana Pollarda przypadkowo obejrzał się i krzyknął z rozpaczy – z odległości ponad 2 km morze wydawało się puste.

Żeglarze z obu łodzi natychmiast uwolnili „zahaczone” wieloryby i powiosłowali do wraka. „Na Boga, panie Chase, co się stało?” – zapytał wstrząśnięty kapitan. „Zostaliśmy uderzeni przez wieloryba” – padła lakoniczna odpowiedź. „Essex” stał się pierwszym w dziejach (ale nie ostatnim) statkiem wielorybniczym, zatopionym w wyniku ataku zwierzęcia, na które miał polować.

Szczęściem w nieszczęściu śmiertelnie okaleczony okręt nie tonął (w przeciwnym razie załogi na pozbawionych zapasów łodziach byłyby zgubione). Marynarze wyrąbali dziurę w kadłubie, wydobyli kwadranty i podręczniki nawigacji. Potem ścięli maszty i olinowanie, zdołali nieco wyprostować kadłub. Wydostali z niego 270 kg sucharów, parę beczek wody, dwie żywe chude świnie, kilka żółwi z Galapagos. Przy użyciu narzędzi i materiałów ze statków podwyższyli burty łodzi o 15 cm – przez niskie burty łodzi wielorybniczych przelewały się już średniej wielkości fale. Tylko dzięki temu kruche łupiny nie poszły na dno w czasie pierwszych kilku dni. Rozbitkowie postawili małe maszty, założyli takielunek i po trzy żagle. Można było żeglować, tylko dokąd?

KOSZMARNA ODYSEJA

 

Powrót tą samą drogą nie wchodził w rachubę z powodu przeciwnych wiatrów i prądów morskich. Kapitan Pollard dokonał pomiarów, sprawdził podręczniki nawigacji, nie zawsze dokładne, i doszedł do wniosku, że najlepiej popłynąć na zachód, w stronę Markizów i Wysp Towarzystwa. Był to dobry pomysł – wiatry wiały przeważnie ze wschodu i przy odrobinie szczęścia łodzie mogłyby dotrzeć do wspomnianych archipelagów w ciągu 30 dni. Ale te wyspy były dla amerykańskich marynarzy całkowicie nieznanym lądem. Owen Chase i drugi oficer Matthew Joy gwałtownie zaprotestowali: „Nie możemy tam płynąć. Na wyspach roi się od groźnych dzikusów, ludożerców! Zjedzą nas do ostatniej kości!!”. Oficerowie zaproponowali inną, wyjątkowo niebezpieczną możliwość. 2500 km żeglugi na południe do strefy wiatrów zmiennych, które popchną łodzie ku brzegom Peru lub Chile. Chase uważał, że uda się dokonać tego w 60 dni. Zapasów, aczkolwiek z trudem, na taką podróż powinno wystarczyć – zapewniał pierwszy oficer. Kapitan niechętnie ustąpił. Thomas Nickerson napisze później w swej relacji: „To był fatalny błąd. Jak wiele gorących serc przestało bić w jego wyniku?”.

22 listopada rozbitkowie odpłynęli od wraka. Pierwszą łodzią dowodził Pollard, drugą Chase, a trzecią Matthew Joy. Ten ostatni, chorowity, dostał aż czterech czarnoskórych żeglarzy. Afroamerykanie nie mieli doświadczenia morskiego, na pokładzie „Esseksa” dostawali zazwyczaj najgorszą strawę (żaden z nich nie przeżył). Na każdą łódź załadowano po 90 kg sucharów, prawie 250 litrów wody pitnej i po dwa żółwie z Galapagos. Dowódcy wydzielali swoim ludziom ćwierć litra wody i 170 gramów sucharów dziennie. Pokrywało to jedną trzecią zapotrzebowania na kalorie i połowę na wodę. Głód i pragnienie szybko zaczęły dręczyć rozbitków. Ludzie szybko tracili siły, doznawali halucynacji zaostrzanych przez głód nikotynowy – na statku każdy szanujący się wielorybnik nieustannie żuł prymkę tytoniu. Na domiar złego fale zalewały kruche łódki. Suchary zamokły, a chociaż je wysuszono, wchłonęły sól. Ich spożywanie potęgowało więc cierpienia. Żagle również nasyciły się solą: kiedy rozbitkowie usiłowali łapać w nie deszczówkę, natychmiast stawała się słona.

28 listopada wielka orka zaatakowała łódź Pollarda i odgryzła jej spory kęs. Morskiego drapieżnika z trudem odpędzono uderzeniami palików, służących do stawiania żagli. Ósmego dnia załoganci każdej łodzi zarżnęli pierwszego żółwia. „Kiedy krew trysnęła z ran poświęconego zwierzęcia, każdy wydawał się czekać niecierpliwie chwili, gdy będzie mógł się napić” – relacjonował później Thomas Nickerson. Pito łapczywie po kilka łyków z tego samego kubka. Mięso i wnętrzności żółwia upieczono w skorupie. Mimo tej uczty głód stawał się coraz silniejszy.

9 grudnia rozbitkowie znaleźli się bardzo blisko Wysp Towarzystwa. Gdyby zmienili kurs, mogliby po tygodniu wylądować na obfitującej w żywność i wodę Tahiti. Ale kapitan i oficerowie ze zgubnym uporem trzymali się pierwotnego postanowienia. Nieszczęśnikom spuchły wargi i języki, z ich oczu leciała krew. Chase zmniejszył dzienne porcje do 80 gramów sucharów i z pistoletem w dłoni pilnował zapasów. Rozbitkowie rozszarpali kilka latających ryb, pożarli małże, które osiedliły się na poszyciu dennym ich łodzi. Ale i tak nie uniknęliby śmierci, gdyby 20 grudnia nie natrafili na wyspę. Pollard uznał, że to Ducie – w rzeczywistości była to położona bardziej na wschód obecna Wyspa Hendersona, należąca do brytyjskiego terytorium Pitcairn. Okazało się jednak, że sucha jak pieprz koralowa wyspa może stać się śmiertelną pułapką. Było tu jedno źródło słodkiej wody, dostępne tylko podczas odpływu. W ciągu kilku dni rozbitkowie zjedli prawie wszystkie kraby, wypłoszyli ptaki. 27 grudnia niefortunni wielorybnicy odpłynęli, ale nie wszyscy – trzech ludzi postanowiło zostać i czekać na ratunek.

Zabrane z wyspy zapasy szybko się wyczerpały i na łodziach znów panował głód. Marynarzom wypadały włosy, a ich skóra była tak spalona i pokryta wrzodami, że każdy kontakt z morską wodą wywoływał ból jak polanie żrącym kwasem. Chase obciął dzienne racje do 43 gramów. 10 stycznia 1821 roku jako pierwszy skonał 27-letni Joy, drugi oficer. Ciało oddano morzu. 12 stycznia Chase zgubił się na oceanie. Pierwszy oficer nie potrafił odnaleźć innych łodzi, odtąd żeglował samotnie. Jego ludzie usiłowali ubić lancą morświna, ale nie mieli już sił, aby przebić grubą skórę zwierza. 20 stycznia w tej łodzi zmarł starszy wiekiem czarnoskóry marynarz Richard Peterson, który uprzednio usiłował przedłużyć swe życie, kradnąc nieco zapasów. Także jego zwłoki oddano oceanowi. Tego samego dnia w łodzi Hendricksa (dawnej Joya) zmarł czarnoskóry Lawson Thomas. Wielorybnicy postanowili, że posilą się jego mięsem.

Ćwiartowanie zwłok w ciasnej, ośmiometrowej łodzi z pewnością było makabryczne. Ciała pozbawiono najbardziej osobistych ludzkich cech – odcięto głowę, dłonie i stopy, które wyrzucono za burtę. Oddzielone od kości mięso wraz z sercem i innymi narządami wewnętrznymi upieczono na płaskim kamieniu, leżącym na dnie. Historyk Nathan Constantine, zajmujący się kanibalizmem, podaje, że ciało dorosłego człowieka może dostarczyć jakieś 27 kg jadalnego mięsa. Ale Thomas po długiej głodówce był żałosnym szkieletem. Prawdopodobnie „dostarczył” rozbitkom tylko 13 kg chudego, żylastego mięsa. Zjedzono je bardzo szybko, zwłaszcza że także ludzie z łodzi kapitana przyłączyli się do upiornej biesiady. 28 stycznia zmarł i został zjedzony Isaiah Sheppard, kolejny Afroamerykanin z załogi Hendricksa. W łodzi kapitana taki sam los spotkał marynarza Samuela Reeda. W nocy 29 stycznia łódź Hendricksa z trzema żeglarzami na pokładzie zniknęła i od tej pory słuch po niech zaginął.

„CZY GO ZNAŁEM? JA GO ZJADŁEM”

W załodze Pollarda pozostało już tylko czterech oszalałych z głodu ludzi. 6 lutego najmłodszy z rozbitków, szesnastoletni Charles Ramsdell zaproponował losowanie, aby wyznaczyć tego, kto zostanie zabity, by inni przeżyli. Kapitan sprzeciwił się: „Nie, ale jeśli umrę pierwszy, proszę, abyście spożytkowali moje szczątki”. Potem jednak, swoim zwyczajem, ustąpił. Podarto kawałki papieru i jako losy wrzucono do kapelusza. Najkrótszy wyciągnął 18-letni Owen Coffin, kuzyn kapitana. Pollard przed rejsem obiecał matce Owena, że zaopiekuje się młodzieńcem. Teraz przerażony wykrzyknął: „Chłopcze, jeżeli tego nie chcesz, zabiję każdego, kto tknie cię chociażby palcem!”. Pollard był nawet gotów przyjąć na siebie los Owena. Ale młody Coffin już zrezygnował. „Chcę tego, tak jak inni” – wyszeptał ze smutkiem. Jeszcze raz ciągnięto losy, aby wyznaczyć zabójcę. Los padł na inicjatora makabrycznej loterii. Ramsdall długo się wzbraniał, w końcu jednak chwycił za pistolet. Coffin poprosił o chwilę ciszy, zapewnił, że głosowanie było uczciwe i oparł głowę o burtę. „Wkrótce został zabity i nic zeń nie zostało”– zapisał później Pollard. Makabryczny posiłek nie uratował marynarza z tej łodzi Barzillai Raya, który skonał pięć dni później. Kapitan i Charles Ramsdall przeżyli, żywiąc się szpikiem z kości swych towarzyszy.

8 lutego w zagubionej łodzi Chase’a zmarł wielorybnik Isaac Cole. Rozbitkowie chcieli oddać ciało morzu, ale oficer ich powstrzymał. Martwy Cole został poćwiartowany, upieczony i zjedzony. Ludzie byli tak udręczeni przez głód, że serce rozszarpali na surowo. Część mięsa przezornie pocięli na paski i suszyli, a kiedy zaczęło pleśnieć, natychmiast je upiekli. Chwilowo pokrzepieni, pogrążali się wszakże w czarnych myślach. „Nie wiedzieliśmy, kogo wybierze los, kto umrze czy zostanie zastrzelony, a potem zjedzony, jak ten nieszczęśnik, któregośmy przed chwilą sprawili” – relacjonował w swych wspomnieniach Chase.

18 lutego 1821 roku Chase, Nickerson i trzeci marynarz Beniamin Lawrence zostali uratowani już u samych wybrzeży Chile przez brytyjski statek „Indian”. Amerykańska fregata popłynęła po trzech wielorybników, uwięzionych na wyspie Hendersona. Żyli jeszcze, chociaż byli u progu śmierci. Pollard otrzymał dowództwo innego statku, lecz kiedy stracił go na rafach koralowych, kariera pechowego kapitana była skończona. Przez następnych 40 lat pracował na Nantucket jako nocny stróż. Złośliwi mówili, że to kapitan wyciągnął w łodzi śmiertelny los, ale kuzyn Owen poświęcił się za niego, bo czuł, że i tak wkrótce skona. Podobno po latach jakiś turysta zapytał stróża Pollarda, czy znał Coffina. Ten odparł: „Czy go znałem? Ja go zjadłem, proszę pana”. Owen Chase zrobił błyskotliwą karierę jako kapitan, w podeszłym wieku wszakże popadł w łagodny obłęd. Zamknął się na poddaszu, gdzie zgromadził wielkie zapasy żywności. Relację Chase’a z przerażającej podróży przeczytał amerykański literat Herman Melville. Zainspirowany dramatem „Esseksa” i jego załogi napisał swą słynną powieść „Moby Dick”.