Życiowy eksperyment

Trzynaście lat temu Joanna Posoch zamieniła własną firmę brokerską na warmińską wieś. Poruszyła niebo i ziemię, by dziś mieszkać wśród łanów lawendy. Udało się, bo lubi się uczyć i kocha eksperymenty.

O życiu na wsi Joanna nie wiedziała nic. Co prawda skończyła etnologię, ale później założyła firmę brokerską – na początku lat 90. nie było zbyt dużego wyboru dla przedsiębiorców bez funduszy na start. Połowa jej znajomych znalazła pracę w ubezpieczeniach, druga połowa w reklamie, nieliczni starali się utrzymać z pisania do czasopism. Wiodło jej się dobrze. Miała fajne biuro i miłych współpracowników. Jeździła nową hondą, wynajmowała dom pod Warszawą.

„Wielu ludzi w takich warunkach ma się świetnie, takie życie daje im napęd i poczucie spełnienia. Ale nie mnie. I nie chodzi o to, że życie mi się znudzi ło. Musiałam zmienić je natychmiast, o ile chciałam przeżyć. Był styczeń i poczułam, że nie chcę umierać” – opowiada.

Skoro zarobiła już na dom, postanowiła zejść ze sceny. Miała raptem trzydzieści lat, a czuła się jak staruszka, kompletnie wypalona. Zmęczenie towarzyszyło jej stale i nie mogła się od niego uwolnić. Wyjeżdżała na wakacje raz w roku i wracała, gdy dopiero zaczynała odpoczywać. „Nie doświadczałam inspiracji, nie miałam ciekawych pomysłów, śmiałam się rzadko, często miewałam migrenę. Nie chciało mi się już nawet czytać książek”. Decyzja o porzuceniu miasta dojrzewała w niej kilka lat. Namiastką zmian stały się wyjazdy w poszukiwaniu domu.

Szybko odkryła, że piękne budynki i piękne miejsca rzadko występują w parze. Podobała jej się Warmia, ale tam się buduje murowane domy, a jej się marzył drewniany. Zamiast się poddać, postanowiła, że kupi dom i ziemię osobno. Przez cztery lata w weekendy przeczesywała wschodnią Polskę. W końcu trafiła do Beskidu Niskiego, gdzie podczas studiów robiła etnograficzne badania terenowe łemkowskich zwyczajów pogrzebowych.

Znalazła łemkowską chyżę z grubych bali uszczelnionych mchem. Właściciele zbudowali sobie murowaną willę, a chatę z 1927 roku postanowili sprzedać (jeśliby się nie udało, to chcieli ją spalić w piecu). Joanna umówiła się, że zabierze dom za kilka miesięcy, bo nie wiedziała jeszcze, gdzie go postawić.

Ziemia

NA WIEŚ UMKNĘŁA PRZED PĘDEM, PLANOWANIEM I ZMĘCZENIEM. ALE ZŁAPAŁA SIĘ NA TYM, ŻE BIEGA, JAKBY KTOŚ JĄ SPUŚCIŁ Z ŁAŃCUCHA

„Żadnych bloków, fabryk, wieżowców, zasłaniających miejsce, w którym ziemia łączy się z niebem. To nic, że łyso. Łyse jest piękne. Nie ma niczego, co psułoby dziki krajobraz. Pierwotność bez ozdób, bez retuszu. Na horyzoncie las, daleko z drugiej strony malownicza wieś, za nią drugi las. Dookoła krajobraz moreny czołowej lodowca: wzniesienia, doliny i wąwozy. Na pięciu hektarach, które mają być moje, mam aż trzy małe stawy i trzy małe góry. To po prostu świat dla skrzatów!” 

Miejsce, które tak urzekło Joannę, to warmińskie siedlisko we wsi Nowe Kawkowo, 25 km od Olsztyna. Przyjeżdżała w te okolice przez kilka lat jako turystka. Gospodarze, u których pomieszkiwała, pokazali jej wielką polanę na sprzedaż. Kupiła. „Przyjeżdżałam tam, gdy tylko miałam kilka wolnych dni.

 

Chodziłam rozmarzona po dzikich wysokich trawach. Przysiadałam w różnych miejscach i zastanawiałam się, gdzie powinien stanąć dom. Badałam cieki wodne. Próbowałam przespać się na łące, żeby głębiej doświadczyć jej charakteru. Czułam się trochę jak młody Castaneda – tarzałam się w trawie, leżałam, wstawałam, znów się kładłam, a wszystko to wydawało mi się niezwykle doniosłe”.

Gdy już wiedziała, skąd wieje wiatr, gdzie wschodzi słońce, a gdzie ścielą się mgły, wyznaczyła miejsce na dom. Można było ruszyć z budową i przywieźć chatę. Architekt nie chciał jechać w góry, więc inwentaryzację musiała zrobić sama. Wtedy okazało się, że z jednej strony dom jest o metr dłuższy. Ujednoliciła wymiary, ale potem nie spała po nocach, aż cieśle położyli pierwsze belki i okazało się, że wytyczyła dobre fundamenty.

W świetle prawa przenosiny domu podlegają tym samym regulacjom, co jego budowa – Joanna musiała więc szybko przyswoić sobie nową materię. Biegała po budowie w gumiakach i wełnianej czapce, dowoziła materiały i pilnowała wszystkiego, trochę zaniepokojona wizją samotnej egzystencji na kilku hektarach i kompletnie nie wiedząc, z czego będzie tam żyć. Jej całym majątkiem była teraz ziemia, a na niej się nie znała. Nie wiedziała nawet, jakiej jest klasy. „Powinnam była najpierw pójść do gminy i sprawdzić, czy w pobliżu nie ma w planach autostrady, żwirowni, cementowni, spalarni śmieci, kompostowni, ferm zwierzęcych, przetwórni czy fabryki. Potem odwiedzić sąsiadów, zapytać ich o historię mojej ziemi, o losy poprzedniego właściciela, oraz o to, jak im się właściwie tu żyje. Następnie wybrać się na długi spacer po okolicy, co szczęśliwie uczyniłam”. Były dzikie ptaki, ślady dzikich zwierząt, nie było śmieci w lesie, a drogi głównie gruntowe.

Odkryła, że zamiast pokrzyw, oznaczających żyzną, dobrą glebę dla większości roślin, u niej rosną osty. To nie wróżyło dobrze. „Polubiłam je dopiero, gdy dowiedziałam się, że niektóre odmiany są cennym, leczniczym ziołem. Zaopatrzyłam się więc w książki o ziołach – dzięki nim innym okiem mogłam potem spojrzeć na potencjały mojej ziemi”. Podczas pierwszych prac ogrodniczych okazało się, że w ziemi dominuje glina. Aby cokolwiek w niej rosło, zwłaszcza drzewa, trzeba mnóstwo pracy przy zmianie podłoża. Los jednak dał jej tę glinę nie bez powodu. Joanna przypomniała sobie, że to znakomity naturalny materiał budowlany – dziś ma w kuchni tynkowany gliną piec, a nad nim gliniany okap. Dzięki tej glinie stała się zdunką i nauczyła się garncarstwa.

„Na wsi okazało się, że moje dotychczasowe umiejętności nie mają tu właściwie większego zastosowania. Deprymowało mnie to przez jakiś czas, dopóki nie okazało się, że nowe okoliczności są niesłychanie inspirujące, a przy tym wydają się rozwijać mnie w ważnym – z mojego punktu widzenia – kierunku”. Ziemia na Warmii okazała się gliniasta. Zamiast się tym martwić, Joanna została zdunką i nauczyła się garncarstwa. Do zagospodarowania miała sporą przestrzeń, inspirował ją piękny krajobraz. Nic dziwnego, że rozpierała ją energia. „Łapię się za wszystkie prace, które są zupełnie ponad moje siły. Kopię szpadlem rowy, wożę do nich taczkami piach, torf, noszę ze sklepu ziemię w workach i zakładam rabatki kwiatowe. Herbatka u sąsiadki sprawiała, że przytupuję niecierpliwie pod stołem, żałując czasu. Mogłam przecież w tym czasie posadzić te wszystkie rośliny, mogłam to, mogłam tamto…” – wspomina warmińskie początki Joanna. Na wieś umknęła przed pędem, planowaniem i zmęczeniem. Jednak złapała się na tym, że biega, jakby ktoś ją spuścił z łańcucha.

Zamówiła firmę do rekultywacji stawu i sąsiada do wycięcia krzaków. Po tych wszystkich chaotycznych pracach powstał równie chaotyczny ogród, który trzeba było potem poprawiać latami. Zrozumiała, że metamorfozę musi zacząć od siebie – w przeciwnym razie nic w swoim życiu nie zmieni. Najpierw porządnie się wyśpi, a potem zobaczy, co dalej. Lawenda To chyba było najciekawsze właśnie, wziąć się za coś, o czym się nie ma pojęcia Nie interesowała jej uprawa ziemniaków, słoneczników ani kukurydzy.

„Pomyślałam, że fajnie byłoby uprawiać jakieś kwiaty, najlepiej żeby były ładne, pięknie pachniały, no i żeby można było stworzyć z nich i dla nich coś fajnego. Powinny to być rośliny wieloletnie, bo jeśli co roku będę je musiała siać, to chyba nie dam rady”. Lawenda spełniała te warunki. Joannie zamarzyły się fioletowe łany na pobliskiej górce, ale wszyscy jej odradzali. To roślina ciepłolubna, lubi lekką, piaszczystą ziemię o odczynie zasadowym, a u niej jest ciężka i gliniasta. Mimo to postanowiła zaryzykować. „To chyba było najciekawsze właśnie, wziąć się za coś, o czym się nie ma pojęcia. Lubię to! Uda się – nie uda. Trochę jak hazard, trochę eksperyment”. Nie miała żadnej wiedzy ogrodniczej ani doświadczeń w tym zakresie – wszystkiego musiała nauczyć się sama. Tyle że nigdzie nie mogła znaleźć danych na temat uprawy lawendy. Kupiła więc nasiona, poprosiła sąsiada o zaoranie pola, a gdy wyrosły sadzonki posadziła je… za gęsto i musiała przesadzać całą plantację. Pierwsze zbiory były wariackie, prawie wszystkie bukiety rozdała. Gdy rośliny przetrwały zimę, zaczęła na gwałt wysiewać i dosadzać więcej. Udowodniła, że na Warmii można hodować lawendę i to bez maszyn, chemicznych nawozów i środków ochrony roślin. Trzeba za to od wiosny do jesieni co dwa, trzy tygodnie pielić pole. „To spokojna, kontemplacyjna praca, której towarzyszy piękny zapach” – przekonuje Joanna. Lawenda odwzajemniła tę czułość i mimo ciężkich warunków dzielnie rosła. Do czasu…. 

 

Kilka lat temu mroźna zima bez śniegu sprawiła, że rośliny przemarzły. Wiosną sterczały suche gałązki, z których spadały szare listki. „Przyglądałam się im i nie wiedziałam, co począć. Wtedy dostrzegłam, że z samego dna krzaczków odrastają maleńkie zielone pędy. Postanowiłam ściąć martwe gałązki, żeby młodziaki mogły się przecisnąć do światła. Ścięliśmy całą plantację i w ten sposób niechcący ją odmłodziliśmy – krzaczki zregenerowały się, zagęściły, chociaż były mniejsze o dwie trzecie… Zbiory miałam mizerne, ledwie w połowie suszarni dyndały rzadko rozmieszczone bukieciki”. Przez kolejne trzy lata sytuacja się powtarzała. Dopiero ta zima była łaskawa dla lawendy, krzaczki są ładne i duże.

Alchemia

NIEZALEŻNOŚĆ USPOKAJA I DAJE SATYSFAKCJĘ

Lawendowa katastrofa uświadomiła Joannie, że musi coś wymyślić, jeśli nie chce, aby jej gospodarstwo upadło z braku napraw, a ona i psy nie umarły z niedożywienia. Agroturystyka była naturalnym rozwiązaniem. Do Lawendowego Pola zaczęli przyjeżdżać goście szukający wyciszenia. Oprócz żab, słowików i świerszczy nic nie zakłóca tam spokoju, a pobliskie jeziora, pola, łąki i lasy pomagają odpocząć i sprzyjają twórczej pracy. Jeśli ktoś chce, może pomóc przy prowadzeniu upraw oraz w Manufakturze Zielarskiej – kolejnym przedsięwzięciu Joanny. Tam powstają bukieciki suszonej lawendy, saszetki wypełnione pachnącymi kwiatami, olejki eteryczne i inne naturalne substancje bez środków konserwujących, barwników i substancji emulgujących, wytwarzane ręcznie.

Pierwsze mikstury stworzyła z potrzeby samowystarczalności, na handel wymienny z koleżankami (ja jej krem, ona mi ser). Gdy uświadomiła sobie, że w domowych warunkach nie może wytwarzać kosmetyków, aby móc się z nich utrzymać, postanowiła uczyć innych, jak je robić. Jako Lawendowe Pole wraz ze Stowarzyszeniem Ekologiczno-Artystycznym Ręką Dzieło prowadzi Wiejskie Warsztaty Alchemiczne. Uczą garncarstwa, zielarstwa, kosmetologii i jogi. Na warsztatach nie obowiązuje żadna dyscyplina, jedzenie jest wegetariańskie, a spacer po lesie to ważna część zajęć.

Każdy wraca do domu z własnoręcznie zrobionymi kosmetykami. „Nie interesują mnie patenty. Zioła powinny być jak internet, a ludzie samowystarczalni” – przekonuje. Sama potrafi upiec chleb, zrobić garnek, a nawet postawić piec. Trochę zainspirowana pisarzem samotnikiem Henrym Thoreau, trochę własną babcią, która dzielnie przetrwała wojnę, wie już dziś, jak sobie poradzić na wsi. Taka niezależność uspokaja i daje satysfakcję. Teraz tą mozolnie zdobytą wiedzą dzieli się z innymi.

 

W książce „Jak zostać wieśniakiem”, która w tym roku ukaże się nakładem wydawnictwa W.A.B., zdradza, jak wybrać miejsce na dom, jak zbudować piec i jak w nim palić, jak zamienić glinę z ogródka w materiał budowlany; jak założyć plantację lawendy, jak suszyć i przechowywać zioła, jak utrwalić ich zapachy. Jest też sporo receptur: jak przyrządzić leczniczy ocet jabłkowy na miodzie i wzmacniający napój z berberysu, jak zrobić cukier z brzozy, mąkę z jarzębiny, miód z sosny, nalewkę z wierzby, sałatkę z bylicy itd.

Teraz marzy jej się muzeum lawendy imienia Jacka Olędzkiego – twórcy koncepcji żywego muzeum. Żadnych zakurzonych eksponatów ogrodzonych sznurkiem, lecz archaiczne sprzęty będące w użyciu i archaiczne wnęt rza, wypełnione aktywnością. Joanna wierzy, że takie doświadczanie świata sprawia, że umysł nabiera świeżej perspektywy, odpoczywa poprzez działanie w trybie niecodziennym. Daje ten rodzaj poznania, od którego nieco odwykliśmy. „Następuje niespieszne odbieranie i przyswajanie bodźców z wiejskiego otoczenia, świat przestaje pędzić… Słychać śpiew ptaków, szum drzew, szmer wody. A to wszystko spowite lawendową wonią, wokół stosy suszących się bukietów, kosze pełne świeżych kwiatów, wspólne oddzielanie ususzonych pąków od łodyżek. Tak bym to widziała”.

Miłość

PRZENOSINY NA WIEŚ NIE BYŁY IMPULSEM, LECZ ŚWIADOMĄ DECYZJĄ

Sprowadzając się na Warmię, Joanna obawiała się oddalenia od bliskich i samotności. Wiedziała co prawda, że w okolicy mieszkają ludzie, którzy przyjechali tu z różnych miast Polski (zwani przez miejscowych „aliantami”), ale nikogo nie znała. Gdy rozniosło się we wsi, że buduje dom i to nie tylko na weekendy, goście pojawili się sami. Przynosili sadzonkę do ogrodu, słoiczek powideł albo zawiasy do stodoły. Wśród tych przybyszów Joanna znalazła miłość życia. Dzięki temu jej przemiana się domknęła. O powrocie do miasta nie chce słyszeć. Przenosiny na wieś nie były impulsem, lecz świadomą decyzją, którą poprzedziły kilkuletnie przemyślenia. „Mój miejski wyścig jest już zakończony – moja wizja życia się zmaterializowała i tu, gdzie jestem, jest mi dobrze”.

Cytaty pochodzą z książki Joanny Posoch “Jak zostać wieśniakiem”, która ukaże się w tym roku nakładem wydawnictwa W.A.B.

Więcej:inspiracje