Bruno Schulz: Geniusz z pejczem w teczce

Polski Chaplin czy maniakalny masochista, zagubiona pierdoła czy może geniusz wyprzedzający epokę? 70 lat temu zginął w Drohobyczu, autor dwóch książek i albumu z perwersyjnymi rysunkami.

Joanna Rolińska: Na jedynym z zachowanych warszawskich zdjęć Bruno Schulz ma uśmiechniętą twarz i przysłonięte rękami oczy. To słynna – inspirowana przez Witkacego – „Maskarada” z udziałem doktora Jana Kochanowskiego i pianisty Romana Jasińskiego. Fotografia powstała około  1937 roku, najprawdopodobniej w kamienicy przy ulicy Wiejskiej 11, w mieszkaniu zaprzyjaźnionego z Witkacym Kochanowskiego. Obecność Schulza na tym zdjęciu jest sensacją – uchodził przecież za człowieka towarzysko mało efektownego. Ale, jak wspominał sam Jasiński: „Przecie Witkacy potrafił i jego rozczmuchać”.

Wiesław Budzyński: To było czyste wariactwo uprawiane przez Witkacego. Tak jak uprawiał czystą formę, tak i czyste wariactwo. I on był sprawcą tych wygłupów. Proszę sobie wyobrazić, że oni mieli wtedy średnio po czterdzieści parę lat, a Witkacy był po pięćdziesiątce! Stare chłopy! Ale przecież było też w tym ich świecie coś, co wisiało w powietrzu, katastrofa jakaś… Proszę spojrzeć na to zdjęcie, przecież oni nas tutaj straszą tym, co ma nadejść… Schulz wygląda, jakby w ogóle nie chciał na ten świat patrzeć. Chociaż minę ma rozbawioną, a on rzadko przecież był uśmiechnięty…

Czy można zaryzykować stwierdzenie, że Warszawa umiała wyzwolić w Schulzu, człowieku zakompleksionym i nietowarzyskim, chorobliwie nieśmiałym, inną, bardziej rozrywkową naturę?

– On do Warszawy przyjeżdżał jak doMekki. Zdawał sobie sprawę, że w Drohobyczu nikt się na tym, co on pisze i rysuje, do końca nie pozna. Chciał tu zaistnieć. Ale z drugiej strony poza Drohobyczem Schulz wszędzie czuł się obco. Przecież on nawet z Paryża, o którym całe życie marzył, uciekł po trzech tygodniach! Opowiadał później, że to rozpustne miasto. Był zszokowany. Każda metropolia go paraliżowała.

W mojej książce „Schulz pod kluczem” przytaczam wspomnienie Hanny Mortkowicz-Olczakowej, która spacerowała raz z Schulzem i Gombrowiczem Szczyglą. Szczygla była ulicą ślepą i Schulz, znany ze swych licznych lęków, dostał tam strasznego ataku paniki. Poczuł się jak w potrzasku. Wedle Mortkowicz-Olczakowej dla Schulza, tego – jak go nazywa – „prowincjonalnego wizjonera”, Warszawa była równie obłąkana i niepojęta jak dla niej i jej podobnych mroczne ulice jego wizyjnego miasta.

A jednak planował swój wymarzony roczny urlop spędzić właśnie w Warszawie.

– On tu miał przecież zamieszkać na stałe, to miało być jego drugie, po Drohobyczu, miasto. Razem z narzeczoną Józefiną Szelińską podjęli już decyzję o przeprowadzce. Ona przyjechała tu pierwsza, podjęła nudną pracę w GUS-ie i cały czas na niego czekała. Po latach w liście do Jerzego Ficowskiego wspominała: „Jeśli poprzednio zależało mi bardzo na wspólnym życiu w Warszawie, jeśli w tym celu podjęłam się straszliwie nudnej, zabójczej w swej nudzie pracy biurowej, to właśnie po to, by przyczynić się do materialnego ugruntowania naszego życia w Warszawie, co było łatwe i możliwe (…). Bruno przyjeżdżał dalej na święta, w roku 1936 przebywał dłużej, czując się jednak fatalnie, na co wpłynęła konieczność podjęcia decyzji przyjęcia pracy w Warszawie, decyzji, do której zawsze był w najgłębszych swoich pokładach negatywnie nastawiony, czując, że twórczość jego – ten jedyny sens jego życia – była nierozerwalnie związana z Drohobyczem”. Tyle Szelińska. Związek się oczywiście rozleciał, bo Schulz zwlekał z przeprowadzką, zwlekał z przejściem na katolicyzm itd. Wszelkie poważniejsze decyzje życiowe go paraliżowały.

W świetle tego, co pan właśnie powiedział, jego wyprawa do Warszawy w 1933 r. zdaje się być wyczynem niemal brawurowym, szalonym. Przecież on tu jechał właściwie w ciemno, nikogo nie znając i licząc tylko zaledwie na szczęśliwy traf, na spotkanie z Nałkowską.

– Przyjechał pociągiem „Dancing, narty, bridge”, który kursował wtedy przez Drohobycz, i zatrzymał się przy Nowym Świecie 33 w pensjonacie należącym do rzeźbiarki Magdaleny Gross. To była Wielkanoc. Wiedział, że Grossówna przyjaźni się z Nałkowską. Jedna z ówczesnych mieszkanek pensjonatu malarka Alicja Giangrande wspominała po latach Schulza jako „małego, szarego, chaplinowatego człowieczka”, z którego razem z właścicielką podśmiewały się nieco: „Gra pan w bridge’a? A może pan jeździ na nartach lub tańczy?”.

 

A on tłumaczył, że przywiózł książkę, którą właśnie skończył, i chciałby, żeby przeczytał ją ktoś, kto się na tym zna. Według Giangrande przyparł w końcu Grossównę do muru, mówiąc: „Mój los zależy od pani. Wiem, że pani przyjaźni się z Zofią Nałkowską i jeżeli pani ją o to poprosi, zgodzi się mnie przyjąć. Proszę, niech pani to zrobi i to od razu – mam tylko dzisiejsze popołudnie, wracam wieczorem tym samym pociągiem, więc nie mogę tracić czasu”. Jeszcze tego samego dnia po spotkaniu Nałkowska oddzwoniła, że jest to najbardziej sensacyjna rewelacja literacka, z jaką się zetknęła, i że już jutro zacznie omawiać warunki jej publikacji z wydawnictwem Rój. Nałkowska doprowadzi później nie tylko do wydania „Sklepów cynamonowych”. Stanie się Schulza protektorką, będzie prowadzić go nieomal za rękę, przeżywać jego powodzenia i kłopoty. Będzie się w nim podkochiwać.

On też chyba miał do niej słabość.

– Lubił duże kobiety. W końcu to ona sama napisała: „Nie zabraniam mu się przebóstwiać”. Czy doszło do jakiegoś zbliżenia? Nie wiadomo. Dostała od Brunona w prezencie książkę, manuskrypt „Sklepów cynamonowych” z oryginalnymi rysunkami specjalnie dla niej, oprawioną w ciemny, brązowy jedwab i jeszcze – jak to ujmuje Nałkowska – z „długą, maksymalną dedykacją”. Zazdrosny i wściekły przyjaciel Nałkowskiej – przyszły mąż – Bogusław Kuczyński na jej oczach podarł manuskrypt. Ale Schulz w kontaktach damsko-męskich był trudny. Jak już mówiłem, nie potrafił podejmować konkretnych decyzji. Nie tylko jego życie z Szelińską się przez to rozpadło.

Schulz szybko trafił do warszawskiej elity. Cieszył się przyjaźnią dwóch wybitnych i jednocześnie bardzo konfliktowych ludzi tamtej epoki: Gombrowicza i Witkacego. Gombrowicz to wielki nieobecny zdjęcia „Maskarada” – bardzo by tam pasował.

W polemice z Jerzym Andrzejewskim na łamach „Prosto z mostu” Gombrowicz pisał: „Wyobraźmy sobie, że Schulza, Rudnickiego i mnie przejechał tramwaj podczas przechadzki w Ujazdowskich Alejach. Pozostałby tylko Choromański i Uniłowski…”. Cenił twórczość Schulza, ale traktował go trochę jak skromnego belfra, przybyłego na parę dni do stolicy, istotę bezdomną, klepaną po ramieniu, dalekiego prowincjusza. W „Dziennikach” Gombrowicz kilkakrotnie wspomina ich wspólne spacery w Alejach Ujazdowskich w 1935 i 1936 roku: Gombrowicz i Schulz, pośrodku Nałkowska. Innym razem – proszę sobie wyobrazić taki widok! – Gombrowicz, Schulz i Witkacy… Gombrowicz mieszkał nieopodal przy ulicy Służewskiej. Był w Warszawie kamienicznikiem, miał pewnie pieniądze. Schulz i Witkacy przyjeżdżali tylko na gościnne występy.

Schulz szybko trafił do warszawskiej elity. Cieszył się przyjaźnią dwóch wybitnych i jednocześnie bardzo konfliktowych ludzi tamtej epoki: Gombrowicza i Witkacego. Gombrowicz to wielki nieobecny zdjęcia „Maskarada” – bardzo by tam pasował.

Tak, oni się jakoś odnaleźli w tym świecie, szanowali się. Proszę zauważyć, że wszyscy działali w paru dziedzinach twórczych i byli w nich wybitni. Witkacy w malarstwie, w prozie i w filozofii, Gombrowicz w pisarstwie i w teatrze, a Schulz w rysunku i w prozie.

Myślę, że Schulz miał w sobie rzadką uległość, która pozwalała mu egzystować z tak silnymi, egocentrycznymi osobowościami jak Gombrowicz i Witkacy. Zachował się list Schulza do Witkacego, w którym niepokojąc się milczeniem adresata – Witkacy miał wtedy depresję – zadręcza się, czy aby czymś go nie uraził, na zapas przeprasza itd. „Bardzo proszę Pana o uspokojenie mego sumienia wiadomością, że się Pan na mnie nie gniewa, że nic się w stosunku naszym nie zmieniło”. Może tylko takie osoby mogły przyjaźnić się z Witkacym?

– Schulz był towarzysko uległy, wycofany, sprawiał wrażenie spłoszonego ptaka, który nagle odleci. Ale też fascynował innych, przyciągał. Zachował się przecież również list Witkacego do Schulza, w którym ten – nadal w depresji – robi mu sceny zazdrości, pisze, że męczy go lęk, czy nie rozdzieli go z Schulzem… Gombrowicz!

 

Czy w środowisku warszawskim znane były rysunki Schulza? Jak była odbierana Xięga Bałwochwalcza?

– O Xiędze Bałwochwalczej rzadko kto wiedział. Schulz jej nie pokazywał. Powstała, gdy był młodym, dwudziestokilkuletnim człowiekiem. To dzieło jest z reguły źle interpretowane, w oderwaniu od kontekstu historycznego, w którym powstało, dlatego bulwersuje ludzi…

Jaki to kontekst?

– Wielki boom naftowy! Borysław, leżący nieopodal Drohobycza, był na początku XX wieku trzecim wydobywcą ropy naftowej na świecie. Miasto, które w pierwszej połowie XIX wieku miało około tysiąca mieszkańców, na początku XX wieku urosło do czterdziestotysięcznego, a drugie tyle miało nielegalnych obywateli. To było drugie co do powierzchni miasto w Polsce – po Łodzi. Bogaciły się również miasta sąsiednie: Drohobycz i Truskawiec, dokąd zjeżdżali kuracjusze. Potężny haust wielkiego świata, biznesmeni, inżynierowie, pełno nowych hoteli, pensjonatów, wszystko to spowodowało również ogromny upadek moralny. Przecież taki Drohobycz pewnie miał znacznie więcej domów publicznych niż Lwów! I Schulz wewnętrznie tego nie mógł znieść! Xięga Bałwochwalcza, szokująca na owe czasy i ujawniająca rzekomy masochizm Schulza, była – moim zdaniem – protestem, odreagowaniem, sprzeciwem wobec tego, co się działo.

No, ale przecież Schulz sam był klientem burdeli!

– Zaraz, zaraz, tak tylko mówią…

Pan sam w „Schulzu pod kluczem” przytacza liczne świadectwa, m.in. pewnego pragnącego zachować anonimowość przedwojennego drohobyczanina: „(…) zobaczyli Schulza, jak wychodził od jakiejś prostytutki, i spytali o niego. »A to nasz stały bywalec – odpowiedziały te «panie» – nawet dobrze płaci, ale ma takie wymagania, że nas to nie interesuje: zapłaci – niech ucieka!«. Mówiły, że bardzo męczący, bo każe się chłostać”.

– To są jedynie plotki! Zresztą przecież Schulz, rysując, dokumentując te sceny, musiał, krótko mówiąc, widzieć, jak ten bicz pada…

Bardzo chce go pan usprawiedliwić.

– Przecież kiedyś matka nakryła go z jakąś rozebraną panią w domu – rysował jej akt. Ogromny lament podniosła, krzyczała, że jak chce, to niech sobie idzie i gdzieś indziej rysuje, ale nie w ich domu! Strasznie lamentowała! Poza tym Schulz nigdy nie pozwoliłby sobie na kpiny z religii, a jedna z grafik z Xięgi przedstawia procesję męską oddającą pokłony, czołgającą się przed nagą kobietą… Dlatego nie należy jego rysunków rozumieć wprost. Jeszcze raz powtarzam, to był protest, jakiś wewnętrzny protest.

Ficowski dopatrywał się w Xiędze Bałwochwalczej prowokacji, ale Sandauer z kolei uważał, że prowokowanie nie leżało w naturze Schulza.

– Zgadzam się z Ficowskim, to była prowokacja, gdyby te rysunki przedostały się do ówczesnej opinii publicznej, zmusiłyby ją do protestów, ale widocznie Schulz pokazał Xięgę jednemu czy drugiemu człowiekowi, reakcja była negatywna, zorientował się, że przypisują mu niedobre skłonności, że na niego się rzucą, a nie na problem. I Ficowski, i Sandauer mają rację. Mogła być prowokacja, ale jej nie było, bo Schulz nie zdecydował się udostępnić Xięgi.

 

Artur Sandauer: „Schulz żywi satanistyczny kult dla kobiety, Ewy kusicielki, której przyziemna zmysłowość bezustannie prowokuje uduchowionego mężczyznę”. Sandauer, będący z Schulzem w bliskich stosunkach, twierdził, że kiedy wybuchła wojna, wiadomość, że młode kobiety pilotują niemieckie bombowce, wywoływała iskrę podniecenia w oczach Schulza. Fascynowała go wizja morderczych walkirii. Czy postać bohatera i autora Xięgi Bałwochwalczej to jednak nie jedna i ta sama osoba?

–  Sandauer wymyślał! Brutalnie powiem – wielki profesor, który tego nie badał, rzucał sobie zdania ot tak, bezkarnie, bo mógł sobie na to pozwolić w PRL-u!

Chciał tworzyć mity?

– Głupstwa plótł! To samo na moim miejscu powiedziałby Ficowski i właśnie z tych powodów ci panowie się nie lubili. Nie wolno takich rzeczy mówić! Jak ktoś jest skromny i niepozorny, to się go uważa za pierdołę i taki człowiek będzie zawsze bity. Schulz w Drohobyczu był towarzysko sekowany, nawet najbliższa rodzina nie najlepiej się o nim wyrażała. Jedyny starszy brat, który na ropie naftowej dorobił się ogromnych pieniędzy, i który Schulzowi – trzeba przyznać – pomagał, też nie zawsze miał o nim dobre zdanie. Przestrzegał przed nim swoje dzieci. Dzieci się stryja trochę bały…

A co mieli mu za złe w rodzinie?

– Czasem nie najlepiej się o nim wyrażali, bo oni mieli pieniądze, a on ich nie miał, to od razu przecież gorszy jakiś…

Wstydzili się go pewnie?

– Coś takiego było. Nie w każdym zawodzie da się zrobić wielkie pieniądze, zawsze tak było i zawsze tak będzie, a jak ktoś chce w życiu zrobić coś nadzwyczajnego, to na ogół jest nierozumiany przez innych. Ja przytaczam te wszystkie gorszące o nim świadectwa, żeby dać przykład, jak ten człowiek był przez swoje środowisko postrzegany, jak był nierozumiany i jakie miał przez to ciężkie życie.

Żeby zakończyć temat domniemań natury seksualnej. W „Schulzu pod kluczem” przytacza pan wspomnienie Ireny Kejlin, córeczki przyjaciół domu, którą Schulz malował: „Nagle Bruno odkłada paletę, klęka przede mną, pochyla się. Skoczyłam. Bruno został na czworakach na dywanie”. Przytacza pan takie zdania bez komentarza – nie dziwię się, że później na czarnym rynku sztuki krążą rzekome rysunki Schulza o tematyce dwuznacznej.

– Schulz tak reagował na świat zewnętrzny, był pełen ukłonów, był prawdziwym artystą. Teraz to jest tak, że na Schulzu wszyscy chcą robić pieniądze i tych fałszywych rysunków jest sporo. Mówiłem nawet kiedyś profesorowi Pieniążkowi, żeby ewidencjonować fałszywe Schulze. Opowiadał mi, że co i raz ktoś mu coś takiego przynosi. A to, że różni ludzie mówią dziwne rzeczy o takim człowieku jak Schulz…

Po raz kolejny powtórzę: jestem najdalszy od jakichkolwiek złych myśli. Odnotowuję wszystko, żeby mi kiedyś nie zarzucono, że coś pominąłem. Ale proszę zauważyć, że z tej mojej książki „Schulz pod kluczem” wychodzi bardzo piękna postać. On nie jest jakimś karakonem, jakim chcieliby go widzieć współcześni libertyni.

W moim odczuciu jest ogromnie smutnym człowiekiem.

– Tak, to prawda. Na okładce pierwszego wydania „Sanatorium pod Klepsydrą” jest właśnie taki smutny człowiek idący z teczką i z laską. I to jest Schulz. Pewne rzeczy trzeba czasem odcedzić, na inne przymrużyć oko. Najważniejsze jest dzieło. Gdyby on taki nie był, to dzieło by nie powstało.

 

Ale zaraz, zaraz. Co to znaczy: przymrużyć oko? Czyli jednak potwierdza pan prawdziwość tych wszystkich podejrzeń, insynuacji?

– Nie, bo to by wyglądało, jakby to rzeczywiście się zdarzyło, a ja przy tym nie byłem. Ja tylko odnotowuję, co mówiono, co sobie wyobrażano. Tyle. To są trudne sprawy do zweryfikowania, tym bardziej po tylu latach.

Gdyby Schulz miał coś poważnego na sumieniu, to nigdy, przenigdy – i to muszę mocno podkreślić – nie zostałby zaangażowany jako nauczyciel w takiej szkole jak gimnazjum Jagiełły. I taki dyrektor jak Kaniowski nigdy by go tam nie zatrudnił. A Schulz jeszcze na dokładkę musiał mieć naprawdę dobrą opinię w komitecie rodzicielskim, w którym były same matrony z dobrych domów, bo przecież jemu polecono, żeby zaprojektował sztandar szkolny z Matką Boską Ostrobramską i z Jagiełłą! Komu ze złą opinią by na to w Drohobyczu pozwolono? I jeszcze na dokładkę Żydowi? Był przecież pod ręką Lachowicz, ciekawy malarz kolorysta, samouk, tak samo jak Schulz.

Był obojętny religijnie?

– Schulz był bezwyznaniowy, co nie znaczy, że był ateistą. Rodzina była spolonizowana. Bruno chciał przejść na katolicyzm, interesował się tym, ale był taki jakiś niemrawy w tym. Tak, niemrawy to jest najlepsze określenie. Ja chcę jeszcze jedną rzecz ciekawą powiedzieć o Schulzu – on był piłsudczykiem! Być piłsudczykiem to znaczyło mieć mentalność pierwszej Rzeczypospolitej wielonarodowej. Schulz napisał po śmierci Piłsudskiego piękny esej, porównując marszałka do Napoleona – czego trzeba więcej? Niepotrzebnie robi się teraz z polskiego pisarza Bruno Schulza żydowskiego pisarza.

Już sam Ficowski zwracał na to uwagę. Pisarza określa język. A na zmienionej tablicy na domu Schulza w Drohobyczu jest teraz napis: pisarz żydowski! Pewien profesor powiedział kiedyś, że gdy Polska odzyskała niepodległość, Schulzowi się granice pod nogami przesunęły – nie, że Drohobycz stał się polski, tylko że Schulzowi się granice pod nogami przesunęły! Nie można tak mówić. Schulz czuł się patriotą polskim w stu procentach!

Ale zginął dlatego, że był Żydem. Próbował wydostać się z Drohobycza do Warszawy, warszawscy przyjaciele starali się już o to, szykowali mu kryjówkę…

I tak jak na wszystko, nie mógł się na ten wyjazd zdecydować…

 

Gombrowicz twierdził, że Schulz podświadomie dążył ku śmierci, pragnął jej: „On chciał zagłady, ja realizacji. On urodził się na niewolnika, ja na pana. On szukał poniżenia, ja chciałem być ponad”.

– O Witkacym można by powiedzieć, że szukał śmierci, natomiast o Schulzu raczej nie. Śmierć można prowokować, on jej nie prowokował.

Każdy badacz dzieła i twórczości Schulza marzy na pewno, by odnaleźć zaginiony rękopis „Mesjasza”. Podejrzewam, że panu też nieobce jest takie marzenie.

– Jakieś nieczyste siły tu działają. Dwóch ludzi, którzy byli na tropie dzieła, byli już bardzo blisko, nagle zmarli… Gdzieś ten „Mesjasz” musi być, tzn. to, co miało być „Mesjaszem”, bo przecież niektóre rozdziały Schulz prawdopodobnie włączył do „Sanatorium pod Klepsydrą”, zginęły też jego opowiadania, takie, które wysyłał do Wasilewskiej do Lwowa, one nigdy nie zostały opublikowane, mogą być w archiwach moskiewskich albo w Kijowie, przepadło też opowiadanie, które przesłał Tomaszowi Mannowi, parę rzeczy zginęło więc bezpowrotnie. Ale „Mesjasz” się znajdzie, nie trzeba tracić nadziei, tak jak kiedyś przyjdzie, tak też się znajdzie…