Cud w Andach. Prawda o podboju Inków

Potężne imperium Inków upadło, ponieważ Indianie walczyli między sobą o władzę, a ich armię przetrzebiła epidemia ospy. Przybycie konkwistadorów jedynie przyspieszyło zagładę wielowiekowej cywilizacji

Konkwistadorzy pozostawili po sobie legendę, która sławi ich nadludzkie dokonania. „Kto potrafi opowiedzieć te niesłychane wyczyny dokonane przez tak nieliczną grupkę Hiszpanów w tak ogromnym kraju?” – pisał w churchillowskim stylu Cieza de León, jeden z pierwszych świadków wydarzeń w Peru. To tak jakby wkroczenie sowieckich wojsk do Polski 17 września 1939 roku opisać wyłącznie z perspektywy Moskwy i archiwalnych dokumentów z Kremla. Jednak podbój miał inny przebieg niż ten przedstawiony przez konkwistadorów pod wodzą Francisca Pizarra.

KAPISZONY KONTRA PROCE

Jak zauważa w „Historii sztuki wojennej” Geoffrey Parker: „przewaga w uzbrojeniu zwiększa szansę zwycięstwa, ale sama z siebie nie wygrywa bitew”. Wbrew pozorom broń palna nie wzbudzała przesadnej obawy Indian. Jak pisał sekretarz Pizarra Francisco de Jerez, przekonał się o tym wysłannik wodza konkwistadorów, któremu dowódcy króla Inków Atahualpy powiedzieli, że „broni palnej się nie obawiają, bo chrześcijanie mają [jej] tylko dwie sztuki”.

Atahualpa miał militarno-techniczne możliwości zatrzymania Hiszpanów, a nawet całkowitego fizycznego zniszczenia oddziału Pizarra. Dowodzą tego niezbicie wydarzenia z 1536 r., gdy wojska Manco Inki rozbiły w proch oddziały hiszpańskie uzbrojone znacznie lepiej niż ludzie Pizarra w 1532 r. Nie doszło do tego, bo Atahualpę bardziej niż garstka dziwnych przybyszów martwiły wewnętrzne konflikty w kraju.

Inkowie byli w stanie pokonać siły Pizarra, choć dysponowali raczej biblijnym orężem. Jednak miotane przez nich za pomocą proc kamienne pociski miały moc rażenia wystrzału z arkebuza – potrafiły nawet prze-bić pancerz z niezbyt grubej blachy. A pamiętać należy, że w czasach konkwistadorów rzadko używano pełnej zbroi, bo nie dość, że mało kogo było na nią stać, to w dodatku jej założenie wymagało pomocy. Nikt chyba nie wyobraża sobie, że Indianie cierpliwie czekali, aż nieprzyjaciel przywdzieje cały rynsztunek.

W dodatku na początku XVI wieku proch, arkebuzy i niewielkie falkonety były bronią nader zawodną, zwłaszcza w wilgotnym klimacie Peru. Być może w początkowej fazie konfrontacji huk wystrzału odgrywał rolę pewnego straszaka na tubylców, którzy jednak nie będąc idiotami szybko przekonali się o niedoskonałości tego oręża. Wady te wylicza Sven Lindquist w książce „Wytępić całe to bydło”: zasięg strzału tylko na odległość do stu metrów; długi, bo sięgający prawie minuty czas ponownego ładowania; co najmniej trzy niewypały na dziesięć wy-strzałów – nawet przy dobrej pogodzie (podczas pory deszczowej hiszpańskie muszkiety mogły być użyte co najwyżej w charakterze maczugi).

„CZOŁGI KONKWISTY”

Niektórzy badacze nazwali konie czołgami konkwisty. Lecz czy przewaga wynikająca z ich posiadania nie jest aby przereklamowana? Raczej tak, bo Indianie szybko zauważyli, że zwrotność koni, szybkość ataku, a także bezpieczeństwo i skuteczność walki z końskiego grzbietu można zniwelować. Inkascy dowódcy wypracowali nową taktykę. Zasadzali się na Hiszpanów w wąwozach i spuszczali ogromne głazy na uwięzionych w dole wrogów.

 

Tych, którzy nie ponieśli śmierci na miejscu, dobijano ciężkimi maczugami porras. Innym skutecznym sposobem na zatrzymanie wierzchowców były bolas – kilka kul uwiązanych do długiego powroza – którymi oplątywano nogi zwierzęcia, doprowadzając do jego upadku (mistrzowie tej sztuki potrafili złapać w ten sposób zwinne wigonie). Poza tym konie były bezużyteczne w wąskich uliczkach miast, a w górach cierpiały na równi z Europejczykami na objawy choroby wysokościowej.

Słynne inkaskie trakty były przystosowane do karawan lam lub gońców, a nie podkutych koni, które na zboczach lub wyciętych w skałach schodach ślizgały się niemiłosiernie. „Ta droga była tak zła – przyznawał Hernando Pizarro, brat Francisca – że z łatwością mogli nas tam dopaść albo na innym przejściu do Cajamarki. Ponieważ nawet najbardziej wprawni nie mogli dosiadać koni na tych drogach, poza nimi też nie byliśmy w stanie wykorzystać ani konnicy, ani piechoty”.

TAKTYKA WARIATA

Przerysowane znaczenie jazdy i uzbrojenia potwierdzają wydarzenia w 1536 roku podczas oblężenia Cuzco przez Indian. Spośród około dwustu żołnierzy, jakich Francisco Pizarro wysłał z Limy na odsiecz, do inkaskiej stolicy nie dotarł… ani jeden! Wybito prawie wszystkich Hiszpanów, których tym razem nie miał kto ubezpieczać. Na dowód łatwego triumfu Inkowie posłali oblężonym worki zawierające głowy rodaków. Niestety sami zniweczyli efekt psychologiczny, na jaki liczyli, bo nie zdając sobie sprawy z wagi słowa pisanego, pozostawili w owych workach – bezwartościowe w ich mniemaniu – listy Hiszpanów. A z nich wynikało, że Lima nie została zdobyta, i że Pizarro cały czas próbuje przyjść z odsieczą obrońcom Cuzco. Jared Diamond w znakomitym opracowaniu „Strzelby, zarazki, maszyny” zauważa, że Hiszpanie mieli odpowiednią wiedzę z zakresu wojskowości i byli mentalnie przygotowani do długiej walki. To sprawiło, że dzięki niedopatrzeniu inkaskiego władcy w oblężonych wstąpił nowy duch. To nie jedyny przykład, gdy odmienne zasady walki Inków obracały się przeciw nim. Okrzyk wojenny, który wydawali, gdy rzucali się do boju, zamiast odstraszać wroga, ułatwiał Hiszpanom orientację, ponieważ ujawniał obecność agresorów. Brzemienna w skutki była również taktyka inkaskich dowódców, którzy za punkt honoru i odwagi uznawali stawanie na czele idących do boju wojowników. Fakt ten bezlitośnie wykorzystywali konkwistadorzy, jednym uderzeniem likwidując ogniwa dowodzenia. „Chociaż mogłoby się wydawać, że nasi ludzie specjalnie ich wybierali, tak nie było. Oni zginęli, bo poruszali się na czele swoich ludzi i nieuchronnie pierwsi musieli przyjąć nasz atak” – zaznaczyli jednak w zbiorze kronik.

Pozbawieni dowództwa żołnierze szli w rozsypkę, bo indiańskich dowódców ce-chowała też niezdolność do dawania odpowiednich i skutecznych rozkazów, nie mówiąc o egzekwowaniu dyscypliny. „Indianie tylko do północy dobrze trzymają straż, a po północy wszyscy zasypiają. My, Hiszpanie, wiele razy tego doświadczyliśmy podczas podboju ich kraju” – tłumaczył Pedro Pizarro.

W radosne osłupienie wprawiał Europejczyków widok wycofujących się wojsk inkaskich, gdy zbliżał się… czas zasiewów lub zbiorów, a nawet pełnia księżyca! Powodem do zaniechania walki były również święta religijne.

Na przykład w 1572 r. ostatnia twierdza przed Vilcabambą została porzucona na łaskę maszerujących Hiszpanów, bo inkascy wojownicy wycofali się, by uczestniczyć w ceremoniach związanych z Inti Raymi (święto Słońca) i przesileniem zimowym.

 

MIT WIRAKOCZY

Andyjski mit, który przytacza kronikarz Cieza de León, opowiada o przybyciu jasnowłosego mężczyzny o białej skórze: „Indianie mówią,  że zanim zapanowali Inkowie, (…) nagle pojawił się z południa biały dostojny człowiek ogromnego wzrostu. Był tak potężny, że góry zamieniał w doliny, a doliny w góry, sprawiając, iż potoki płynęły z żywych kamieni. (…) Za jego sprawą spotkało ich wiele dobra. (…) Po drodze uczył ludzi, jak mają żyć, zwracając się do nich z wielką miłością i serdecznością, napominając, by byli dobrzy, nie czynili innym krzywdy, kochali się nawzajem i okazywali sobie miłosierdzie. W większości miejsc nazywano go Wirakocza”. Gdy konkwistadorzy dotarli do Cacha, natknęli się na posąg brodatego bóstwa w długiej szacie, które według Garcilaso de la Vegi: „miało zarost na twarzy, odmiennie od Indian, którzy zazwyczaj zarostu nie mają, i odziane było w szatę do pięt, różną od stroju noszonego przez Indian, który nie sięga poniżej kolan. To stąd się wzięło, że nazwali Vira cochami pierwszych Hiszpanów, którzy wtargnęli do Peru, ponieważ widzieli, że mają brody i całe ciało okryte ubraniem”. Utożsamianie konkwistadorów z wysłannikami Wirakoczy niewątpliwie było dla nich sporym ułatwieniem w pierwszych miesiącach konkwisty,  gdyż zanim Inkowie zorientowali się, że biali nie zostali przysłani przez boga, a raczej  przez diabła, było za późno.

NIEWIDZIALNY KOŃ TROJAŃSKI

Najważniejsze jednak, że podbój państwa Inków zaczął się de facto już… przed przybyciem agresorów. Potężnym orężem okazała się broń biologiczna – pojawienie się epidemii ospy zdziesiątkowało szeregi indiańskiego wojska, zanim jeszcze doszło do konfrontacji zbrojnej. Nie mogąc zliczyć ofiar, jezuita Martin de Murua zapisał jedynie, że zmarły „niezliczone tysiące zwykłych ludzi”. Zdaniem historyków liczba chorych mogła iść w miliony, zaraza dotknęła też rodzinę królewską. Ojczyzna Inków za sprawą nieustannego ruchu ludności była idealnym środowiskiem dla rozwoju epidemii. Można nawet odnieść wrażenie, że dzięki sieci dobrych dróg wirus ospy pokonywał dystans niczym w siedmiomilowych butach.

Jak to się stało, że zaraza wyprzedziła konkwistadorów? Najpierw, a było to pod ko-niec 1518 lub na początku 1519 r., choroba przywleczona przez Europejczyków pojawiła się na Hispanioli (Haiti). Tam błyskawicznie położyła trupem połowę Arawaków i niemal natychmiast przeskoczyła przez cieśniny do Puerto Rico i innych wysp Antyli Wielkich, dokonując tam podobnych spustoszeń. Epidemia nie tylko fizycznie przetrzebiła Indian, ale wywarła również niezwykle silny efekt psychologiczny – powodowała demoralizację i dezorganizację. Pojawił się defetyzm. Bo najeźdźcy, którzy potrafili zabijać na taką skalę, nie mogli być zwykłymi śmiertelnikami! Wyciągnięcie wniosku, że bóstwo chrześcijan jest potężniejsze od ich własnych bogów i że wszelki opór nie zda się na nic, to przejaw fatalizmu, który był częścią inkaskiej religii. Taki defetyzm ogarnął jeszcze przed pojawieniem się bandy Pizarra króla Huaynę Capaca, ojca Atahualpy. W 1528 r. uwierzył doniesieniom wróżbitów, zwiastującym według wszystkich „znaków na niebie i ziemi” koniec świata.

Jednak przyczyna hipotetycznej boskości konkwistadorów nie leżała ani w zbrojach, ani w prochu, dzięki któremu mogli strzelać na odległość znacznie większą niż łuki, ani nawet w kawalerii. Inkowie uważali ich za nadludzi, ponieważ wydawali się całkowicie odporni na okropną plagę. Miało to ogromny wpływ na psychikę autochtonów, bo – zauważał Pedro Pizarro – „jedno o Indianach trzeba powiedzieć, gdy zwyciężają, podążają za tobą jak demony; dopiero gdy przegrywają, są jak mokre kury”.

NAUKI CORTEZA

Francisco Pizarro dysponował swoistym poradnikiem „Jak podbić królestwo Peru”, który zawdzięczał swemu dalekiemu kuzynowi Hernánowi Cortésowi. Zastosował podobną taktykę: uwięził indiańskiego króla i wykorzystał niezadowolenie podbitych ludów. Hiszpanie wiedzieli, że ich przetrwanie, a potem ostateczne zwycięstwo, zależy od podtrzymywania rywalizacji pomiędzy inkaskimi rodami. Dowodzi tego list do króla Hiszpanii, w którym zarządca z Cuzco Luis de Morales stwierdzał, że marionetkowy władca Paullu Inka był „wielką podporą, ponieważ gdyby jej zabrakło, a on próbował ich obalić, rozpoczęłoby się krok po kroku tępienie wszystkich Hiszpanów żyjących w Peru”.

Właściwie nie wiadomo, dlaczego pogląd, jakoby Hiszpanie mogli sami podbić wielomilionowe imperium, wciąż pokutuje w podręcznikach, a nawet najnowszych opracowaniach. Przecież już świadek wydarzeń Pedro Pizarro przyznawał, że gdyby „kraj ten nie był rozdarty wojną domową [do której doszło w kraju dotkniętym epidemią], nie zdołalibyśmy nawet tam wylądować, nie mówiąc o jego zagarnięciu”. Decydująca była pomoc indiańskich sojuszników, którzy dostarczali bezcennych informacji, pełnili rolę szpiegów i doradców, próbując wykorzystać powstałą sytuację do realizacji własnych celów. Nawet Huascar (przyrodni brat Atahualpy) poparł Pizarra, a potem podobnie postąpił jego brat Manco, który przeszedł na hiszpańską stronę. Jak skomentował konkwistador Mansio Serra de Leguizamón, jeden ze świadków pojmania Atahualpy: „Gdyby sami Inkowie nie wspierali Hiszpanów,  podbicie tego królestwa byłoby rzeczą niepodobną”.

 

Podbój dokonał się rękoma autochtonów, o czym wzmiankowali nawet oni sami, np.  w „Dziejach Inków przez nich samych spisanych”: „na stronę chrześcijan [przeszło] czterech Inków spośród najdostojniejszych – wszyscy z wielkimi drużynami Indian”. To oni przechylali szalę zwycięstwa na stronę Hiszpanów, choć europejscy kronikarze odnotowywali jedynie pojawienie się św. Jakuba albo innej siły wyższej.

PIZARRO JAK… PAPIEŻ

Wszyscy kronikarze z tamtego okresu wytężali wyobraźnię, by stworzyć obraz hiszpańskiego męstwa i wyższości rasowej. W takiej wersji nie było miejsca dla Indian, bez których garstka Hiszpanów – bez znajomości terenu i języka, a często minimalnego doświadczenia bitewnego – nie przetrwałaby nawet kilku tygodni. To nie przewaga militarna lub cywilizacyjna umożliwiła Hiszpanom podbój Peru. Tak naprawdę pojawienie się Pizarra stało się nie tylko zarzewiem buntu podbitych przez Inków ludów, lecz również katalizatorem walk między pretendentami do inkaskiego tronu.

Paradoksem historii jest, że niepiśmienny konkwistador, będący współsprawcą ludobójstwa na niespotykaną dotąd skalę, odegrał wśród buntowników podobną rolę jak papież Polak, który w czasach komunistycznego reżimu dał rodakom nadzieję, odwagę oraz wiarę. Niestety, południowoamerykańscy autochtoni w najczarniejszych snach nie przypuszczali, że „wybawcy” zgotują im los gorszy niż dotychczasowi ciemiężyciele. Zanim przyszło opamiętanie, było już za późno.