Internetowy zespół Münchhausena. “Szukają w sieci osób, które im współczują”

Kto potrafi oszukiwać w internecie, może wywołać rewolucję, wstrząsnąć giełdą, zaszkodzić tym, których nie znosi. Albo zarobić miliony…

“Zdiagnozowano u mnie raka mózgu. Mam 23 lata i zostały mi cztery miesiące życia” – napisała na swoim blogu Australijka Annabelle Gibson. Nie była pierwszą młodą osobą relacjonującą zmagania z nowotworem, ale zdobyła nieporównywalny z nikim rozgłos. O jej walce pisały media – na całym świecie, również w Polsce. Australijska redakcja miesięcznika „Elle” uznała ją za „Najbardziej inspirującą kobietę roku 2014”, magazyn „Cosmopolitan” uhonorował ją tytułem „Nieustraszonej”. Nagradzano ją, gdyż nie poddała się wyrokom losu i dawała innym chorym nadzieję, że nie są to wyroki ostateczne.

„Przeszłam chemio- i radioterapię, ale nie poprzestałam na tym, zmieniłam wszystko” – relacjonowała. Zdecydowała się na drakońską dietę – bez glutenu, mięsa, nabiału i cukru; odrzuciła produkty GMO; medytowała, stosowała zabiegi ajurwedy. Minęły cztery miesiące i… nadal żyła. „Dieta czyni cuda, nowotwór znika” – obwieściła. Swoją receptą na ozdrowienie postanowiła się podzielić. Udostępniała ją za pomocą aplikacji Whole Pantry (Pełna Spiżarnia).

Połowę opłaty obiecała przekazywać organizacjom charytatywnym. W miesiąc zdobyła 200 tys. abonentów, napisała też książkę kucharską z przepisami na potrawy spełniające wymogi jej radykalnej diety. Została milionerką, ale jej blog nadal tonął w smutku. Po chwilowej remisji nowotworu nastąpiły przerzuty na śledzionę, macicę i do krwi. Gibson przyznawała się do momentów słabości. „Jedyne, co zmusza mnie do wstania z łóżka, to widok mojego czteroletniego synka. Dla niego muszę żyć” – pisała.

Na początku 2015 r. jej blogowi przyjrzeli się fachowcy. Okazało się, że nikt nie zna lekarzy, którzy  diagnozowali blogerkę, a opisy choroby w ogóle nie zawierają typowych symptomów. Nie znaleziono też żadnej organizacji charytatywnej, której przekazywała pieniądze. Pojawiły się podejrzenia, że zatrzymała je, by zabezpieczyć syna. W końcu w wywiadzie dla „The Australian Women’s Weekly” Gibson wyjawiła prawdę: w ogóle nie była chora, a całą historię wymyśliła. Nie potrafiła wyjaśnić dlaczego, mówiła jedynie o zagubieniu się między rzeczywistością i fantazjami.

Sprawa trafiła do sądu, proces jest w toku. Grozi jej kara za szerzenie fałszywych informacji, które mogły przyczynić się do pogorszenia stanu zdrowia wielu
osób. Problem jest jednak bardziej skomplikowany. Bo trudno wytłumaczyć, dlaczego Gibson po „cudownym” pokonaniu raka mózgu wymyślała kolejne nowotwory.

 

Psychologowie podejrzewają, że cierpi na ostrą formę zaburzeń pozorowanych. Dotknięci tą przypadłością nie symulują, lecz wierzą w swoją chorobę i odczuwają jej objawy. W epoce cyfrowej pojawia się jej nowa postać, którą prof. Marc Feldman z kliniki Uniwersytetu Alabamy nazwał internetowym zespołem Münchhausena. „Ludzie z tym zaburzeniem szukają w sieci osób, które im wierzą i współczują. Gdy je znajdą, napędzają się swymi fantazjami i nie potrafią przestać, gdyż zaspokajają w ten sposób potrzebę zrozumienia i bycia w centrum uwagi” – diagnozuje prof. Feldman.

Ponieważ działają z wewnętrznego przymusu, są bardzo przekonujący. I wciąż ich przybywa. Półtorej godziny temu na granicy Włoch i Austrii na własne oczy widziałem ogromne zastępy imigrantów… Otoczyli samochód starszej Włoszki, wyciągnęli ją za włosy i chcieli tym samochodem odjechać. Autokar, w którym się znajdowałem z grupą, próbowano rozhuśtać. Rzucali w nas gównem, walili w drzwi, żeby je kierowca otworzył, pluli na szybę… W autokarze grupy francuskiej pootwierali luki bagażowe – wszystko, co znajdowało się w środku, w ciągu krótkiej chwili zostało rozkradzione” – tę wstrząsającą relację zamieścił w 2016 r. na swoim blogu polski pilot wycieczek Kamil Bulonis.

Błyskawicznie podchwyciły ją inne portale, także zagraniczne. Co bardziej dociekliwi internauci dostrzegli jednak, że autor nie zamieścił żadnych zdjęć, o zajściu nie wspominały miejscowe media, nie odezwali się inni świadkowie. Gdy policja i władze regionu zaprzeczyły, że taki incydent się wydarzył, Bulonis przyznał, że w ogóle nie przekraczał granicy austriackiej i przebywał jedynie w górskim opactwie w północnych Włoszech. Nie wyjaśnił, dlaczego podpisując się imieniem i nazwiskiem, a więc narażając się na kompromitację, wprowadził do obiegu nieprawdziwą wiadomość. Pewne jest tylko to, że jego wpis zawierał taki ładunek emocjonalny, iż wywołał internetową burzę. Zwłaszcza w środowiskach nieprzychylnych imigrantom.

W 2011 r. równie silne emocje wzbudził internetowy dziennik młodej Syryjki Aminy Arraf. Zagraniczni dziennikarze nie mieli dostępu do kraju, w którym armia brutalnie tłumiła antyrządowe powstanie, tymczasem młoda kobieta nie tylko przekazywała informacje z ogarniętego walkami Damaszku, ale wyznawała, że jest lesbijką i opisywała tragiczną sytuację środowisk LGBT. Jej losy śledziły tysiące czytelników i największe światowe media. Udzieliła nawet wywiadu za pośrednictwem internetu. Gdy pewnego dnia na blogu pojawił się wpis jej kuzynki informujący o zniknięciu Aminy, uznano, że została zatrzymana przez tajne służby dyktatora. Na Facebooku ruszyła akcja w jej obronie, sprawą zainteresował się amerykański departament stanu.

I wtedy okazało się, że żadnej Aminy nie ma. W arabską lesbijkę wcielił się 40-letni Amerykanin Tom MacMaster, który relacje z Damaszku pisał, nie wyściubiając nosa z kampusu uniwersyteckiego w szkockim Edynburgu. Zdemaskowany, umieścił ostatni wpis, przyznając się do oszustwa. Wyjaśnił, że chociaż stworzył fikcyjną postać, przedstawił prawdziwą sytuację gejów i lesbijek na Bliskim Wschodzie i chciał nią zainteresować zachodnią opinię publiczną. Cel bez wątpienia osiągnął.

 

KŁAMIĄ, BO IM WIERZYMY

Zdemaskowanie Bulonisa, MacMastera i wielu im podobnych nie było zbyt trudne. Mimo to zwyczajnie nabrali tysiące ludzi. Dlaczego? Odpowiedzi udzielił już pół wieku temu angielski psycholog Peter Wason, odkrywając tzw. efekt potwierdzenia. „To skłonność do preferowania informacji, które potwierdzają
nasze wcześniejsze oczekiwania i dotychczasową wiedzę, niezależnie od tego, czy są to informacje prawdziwe – wyjaśnia dr Ryszard Zach z Katedry Psychologii i Socjologii Zarządzania UW. – Efekt potwierdzenia sprawia, że poszukujemy informacji w sposób selektywny, pomijając te, które nie pasują do
oczekiwań. Objawia się ze szczególną siłą, jeśli dotyczy problemów wywołujących silne emocje i mocno ugruntowanych opinii”.

Zwolennik medycyny alternatywnej uwierzy więc bezkrytycznie Annabelle Gibson, bo skuteczność jej metody walki z rakiem potwierdza słuszność jego przekonań. Osoba uważająca imigrantów za zagrożenie umocni się w swoich poglądach, czytając blog Bulonisa. Tak dzieje się z każdym kontrowersyjnym tematem. Orędownik teorii o wpływie człowieka na ocieplanie klimatu raczej szuka informacji o topnieniu lodowców, a nie o atakach zimy i śnieżycach; krytyk tej idei – odwrotnie. Identycznie zachowują się wyznawcy teorii spiskowych, tropiciele kosmitów, sympatycy politycznej lewicy i prawicy, przeciwnicy szczepień ochronnych, feministki, fanatycy religijni i ateiści… Przykłady można mnożyć, bo w komunikacyjnym oceanie, jakim jest internet, da się znaleźć wszystko. Dlatego efektowi potwierdzenia ulega każdy z nas.

Amerykański socjolog Douglas Rushkoff, autor książki „Cyberia. Życie w okopach hiperprzestrzeni”, nazwał gwałtowną przemianę, jaką przyniosła rewolucja cyfrowa, „szokiem teraźniejszości”. Przeżywamy go wszyscy, bo newsy w sieci pojawiają się nieustannie i jeśli chcemy być na bieżąco, nie możemy sobie
pozwolić na ich roztrząsanie, szukanie analogii z innymi wydarzeniami, zastanawianie się nad ich prawdziwością. Bo to grozi przeoczeniem następnej „ważnej” informacji. Tymczasem – zauważa doktor Zach – „gdy się spieszymy, rośnie prawdopodobieństwo użycia skrótów poznawczych, które objawiają się
m.in. w postaci efektu potwierdzenia”.

Skoro szukamy informacji i osób potwierdzających nasze przekonania, a reagujemy na nie szybko i emocjonalnie, to stajemy się łatwym łupem dla tych, którzy z premedytacją podsuwają nam to, w co chcemy wierzyć. I często żerują na naszej łatwowierności. Kanadyjka Ashley Kirilow w ciągu kilku tygodni zebrała ponad 20 tys. dolarów od wrażliwych czytelników swojego bloga. Nie opisywała jak Annabelle Gibson walki ze śmiertelną chorobą, nie dzieliła się radami, lecz po prostu prosiła o pieniądze na leczenie nowotworu i spełnienie swojego największego marzenia – wycieczki do Disneylandu. Na fotografiach wyglądała, jakby rzeczywiście przeszła chemioterapię: łysa głowa, brak rzęs i brwi. Wpadła, gdy zdjęcia zobaczył jej zaskoczony ojciec. Sąd skazał ją na grzywnę i 10 miesięcy aresztu domowego.

 

KŁAMIĄ, BO TO SIĘ OPŁACA

Obok tysięcy anonimowych internetowych naciągaczy funkcjonują też zawodowi blagierzy, którzy utrzymują się z szerzenia bzdur i wcale tego nie ukrywają. Amerykanin Paul Horner publikuje materiały przypominające do złudzenia teksty dziennikarskie – z wypowiedziami ekspertów, cytatami z innych
mediów, informacjami z zaufanych źródeł. Tyle że wszystko wymyśla. Udało mu się wprowadzić w błąd największe agencje i stacje telewizyjne, które powtórzyły za nim opowieść o wynajętym demonstrancie zakłócającym wiece Donalda Trumpa.

Horner zyskał taką popularność, że już sam udziela wywiadów. „Ludzie nie sprawdzają niczego, wierzą we wszystko” – mówił dziennikowi „The Washington Post”. Ujawnił, że miesięcznie zarabia 10 tys. dolarów na reklamach kontekstowych wyświetlanych automatycznie na jego stronach. Im więcej kliknięć,
tym większy zysk, więc wymyśla coraz bardziej niestworzone historie i nie zamierza przerwać tego procederu. Znacznie więcej zarobili w 2013 r. autorzy informacji o zamachu na prezydenta Obamę. Zanim ją zdementowano, indeks na giełdzie zaszalał i w ciągu kilku minut 135 mln dolarów zmieniło właścicieli.

Tunezyjskiego blogera Slima Amamou nie interesowały pieniądze, lecz polityka. Tak zawzięcie atakował rząd, że został aresztowany. Emocjonalne wpisy przysporzyły mu jednak tysięcy zwolenników, którzy domagali się jego uwolnienia. Gdy w kraju wybuchła rewolucja, Amamou wypuszczono na wolność i chociaż nie miał żadnego doświadczenia, uznano za tak biegłego w polityce, że mianowano ministrem.

 

KŁAMIĄ, BO MOGĄ

W świecie realnym obowiązują normy, za których złamanie grożą konsekwencje. Dziennikarze tradycyjnych mediów muszą sprawdzać wiarygodność przekazywanych informacji. Na portalach społecznościowych i w blogosferze można napisać wszystko, zacierając granicę między prawdą a kłamstwem. Gdy w 2014 roku dziennik „The Washingtom Post” rozpoczął publikację tekstów wyjaśniających, co w tym tygodniu było kłamstwem w internecie, już po kilku miesiącach musiał z tego zrezygnować. Fałszywych informacji było zbyt wiele, a ich autorzy przekonywali, że to sprostowania są kłamstwem.

Nie bez powodu redaktorzy renomowanego słownika „Oxford Dictionaries” za słowo roku 2016 uznali postprawdę. Zdefiniowali ją jako „sytuację, w której fakty mają mniejszy wpływ na kształtowanie opinii publicznej niż odwoływanie się do jej emocji i osobistych przekonań”. Uzasadniając wybór, szef redakcji Casper Grathwohl powiedział, że postprawda stanie się prawdopodobnie jednym z kluczowych pojęć określających naszą epokę.

Prof. Manuel Castells, jeden z najwybitniejszych badaczy przemian społecznych wywołanych przez rewolucję cyfrową stawia tezę, że do przestrzeni, w której żyjemy, dodała ona nowy wymiar – informację. Dzięki temu, znajdując się fizycznie w jednym miejscu i towarzystwie, intelektualnie możemy przebywać w zupełnie innym, które bardziej odpowiada naszym poglądom, zainteresowaniom czy wartościom.

Wybieramy je w przekonaniu, że działamy samodzielnie, co daje złudne poczucie pewności. Tymczasem – jak wyjaśnia prof. Dariusz Doliński z Uniwersytetu SWPS – każdy „podlega wpływom społecznym, które powodują zmiany w jego zachowaniu, postawach i emocjach. Ponieważ nie zawsze zdajemy sobie sprawę z tego oddziaływania, możemy wpadać w pułapki manipulacyjne. Ich skuteczność polega właśnie na tym, by osoba stanowiąca cel manipulacji, nie miała świadomości, że jest jej poddawana”. Internet to doskonałe narzędzie do zastawiania takich pułapek. Bo bardzo trudno określić, kim są i jakimi intencjami kierują się osoby dokonujące wpisów na blogach.