Królewskie nasienie. Losy synów Władysława IV

Co się stało z dziećmi Władysława IV Wazy? Losy jego synów – prawdziwych i domniemanych – są odbiciem czasów, problemów i chorób, które doprowadziły Polskę na skraj przepaści

Kiedy w 1648 r. zmarł Władysław IV, jego miejsce na tronie zajął przyrodni brat Jan Kazimierz. Ten zaszczyt przypadł jemu, bo zmarły król – mimo że znany był z miłosnych przygód i miał dwie żony – nie pozostawił legalnego następcy. Co wcale nie znaczy, że nie miał synów! Ich losy były jednak przedziwne, godne powieści płaszcza i szpady.

Od zakały Rzeczypospolitej…

Władysław Konstanty urodził się około roku 1635. Problem w tym, że jego ojciec Władysław IV był wtedy kawalerem, a matką była lwowska mieszczka Jadwiga Łuszkowska. „Pełna wszeteczeństwa i umiejętności czarodziejskich” – pisał o niej kanclerz litewski Albrecht Stanisław Radziwiłł. Nie był to materiał na królową, a nieślubne dziecko nie tylko nie miało szans na tron, ale nawet na powszechną akceptację. „Minęły już w Rzeczypospolitej czasy Zygmunta Starego i Bony, kiedy to dzieci króla, te legalne i te z nieprawego łoża, wychowywały się razem na dworze. (…) Po soborze trydenckim powiało w kraju nieznaną dotąd surowością. Bękarty na długo zostały usunięte poza nawias społeczeństwa, pozbawione wszelkich praw obywatelskich. Nie mogły nosić nazwiska ojca, nie mogły po nim dziedziczyć majątku. W przyzwoitym towarzystwie, a już zwłaszcza wobec dam, nie wypadało nawet wspomnieć o takim »pokrzywniku« czy »wylęgańcu«. Królewska krew nie »uszlachetniała« nieprawego dziecka, było ono zakałą Rzeczypospolitej” – pisała dr Bożena Fabiani w książce „Na dworze Wazów w Warszawie”.

Na króla naciskano, żeby w końcu znalazł żonę i spłodził legalnego syna, bo skończył już 40 lat! Groziło to dynastycznym kryzysem. Dlatego mały Władysław Konstanty tylko przez parę lat wychowywał się na zamku warszawskim. Te czasy skończyły się, gdy w 1637 r. jego ojciec pojął za żonę Cecylię Renatę Habsburżankę, a matka została wydana za Jana Wypyskiego, starostę mereckiego. Z czasem los chłopca stał się jeszcze bardziej godny pożałowania. Kiedy był nastolatkiem, w krótkim czasie stracił ojca, matkę i ojczyma. Historycy sugerują, że mógł jednak liczyć na wuja – Jana Kazimierza, który został następcą Władysława IV na tronie. Ten znał życie. Młodość i wiek męski wujaszka były bowiem bujne: z jednej strony wojny i romanse, z drugiej pobyt w zakonie jezuitów. Wydębił nawet od papieża godność kardynała (nie wymagała święceń kapłańskich). Kardynalski biret odesłał Ojcu Świętemu w obliczu śmierci brata i wstąpienia na tron w Polsce.

Jakby wzorem krewkiego wuja, nastoletni Władysław Konstanty raźno ruszył w Europę. „Nie znamy okoliczności wyjazdu syna Władysława IV, a już zupełnie jego pobudek osobistych” – zaznacza dr Bożena Fabiani w rozmowie z „Focusem Historia”. Wiadomo jednak, że przedstawiał się jako hrabia de Vasenau. W swej książce dr Fabiani z grubsza opisała jego losy. Ale dzięki jej sugestii docieramy do obszerniejszego źródła: wydanej przed stu laty książki Kazimierza Chłędowskiego „Rzym: ludzie baroku”, w której autor opowiedział losy de Vasenaua na podstawie przeprowadzonej przez siebie kwerendy. Okazuje się, że „hrabia” zaliczył pobyt w Anglii, ale musiał stamtąd uciekać „wskutek jakiegoś krwawego zajścia”. Nie zagrzał też miejsca w Niderlandach. Zaaklimatyzował się dopiero w Hiszpanii, gdzie pozyskał łaski dworu i wróżono mu nawet wielką przyszłość w armii. Niestety uwiódł żonę swego dowódcy księcia de Chalais. Ten zamknął połowicę w klasztorze w Rzymie, a de Vasenau salwował się ucieczką do Francji, nie czekając aż sprawa skończy się na ostrzu szpady.

…do papieskiego szambelana!

We Francji Władysław Konstanty spotkał w 1670 r. Jana Kazimierza, który dwa lata wcześniej abdykował z polskiego tronu. Panowie świetnie się rozumieli, były król czynił nawet starania, aby w świetle prawa uznano de Vasenaua za jego bratanka. Nie zdążył, ale umierając w 1672 r. zapisał hrabiemu („synowi naturalnemu króla Władysława” – jak stwierdził w testamencie) sumę 30 tys. liwrów.

Nie mając jeszcze czterdziestki i dysponując pokaźną gotówką, de Vasenau udał się do Rzymu. Odnalazł księżną de Chalais, przez którą musiał uciekać z Hiszpanii. Mury klasztoru były jednak nie do sforsowania. Vasenau pocieszył się więc innymi miłostkami. Zakręcił się też wokół nieszczęśliwej, prawie 50-letniej damy: Krystyny Wazówny. Żyła w Rzymie po tym, jak zrezygnowała z tronu szwedzkiego w 1654 r. (na rzecz Karola Gustawa, tak dla Polski nieszczęsnego). Obieżyświata de Vasenaua uczyniła kapitanem swojej gwardii i zaufanym posłańcem. Katolicka władczyni zachęcała królewskiego bękarta do wstąpienia do klasztoru i oddania się „służbie bożej”. Nie posłuchał, za co Krystyna obiła go po głowie trzciną. Ale tak naprawdę bardzo go ceniła. Umierając w 1689 r., nie zapomniała o krewniaku. Jak wcześniej Jan Kazimierz, zapisała mu nieco grosza. De Vasenau żył jeszcze 9 lat. Chłędowski pisze, że w tym czasie hrabia zdążył umocnić znajomość z kardynałem Albanim, późniejszym papieżem Klemensem XI. W ogóle miał w Watykanie niezłe „chody”: najpierw był szambelanem Aleksandra VIII, a potem Innocentego XII.
 

 

Kiedy de Vasenau umierał w 1698 r., swoim spadkobiercą uczynił właśnie przyszłego papieża Albaniego. Ten ufundował hrabiemu marmurowy medalion w rzymskim kościele Santissime Stimmate di San Francesco. De Vasenau figuruje na nim nie inaczej niż „syn polskiego króla”! Inny syn króla Władysława IV Wazy – a przy tym najzupełniej legalny – urodził się kilka lat po Władysławie Konstantym, w 1640 r. Otrzymał imiona Zygmunt Kazimierz. Jego los był jednak smutniejszy niż malownicza kariera „królewskiego bękarta” de Vasenaua. Chociaż wszystko zapowiadało się tak pięknie…

syn legalny …

„Królewicz urodził się ze wszystką dyspozycją ciała bardzo śliczną, a mając kilka miesięcy nad lat siedem tak po polsku, jak i niemiecku dobrze już mówił, (…) rozsądkiem wielu starszych przewyższał” – notował królewski lekarz doktor Lettow. Także francuski podróżnik Jean Le Laboureur opisał malca jako energicznego i bystrego blondynka. Na dodatek chłopczyk chętnie przywdziewał polskie stroje i oburzał się, gdy mówiono do niego po niemiecku, zamiast po polsku. Bardzo tym przypadł do gustu szlachcie, od której zależała przecież ewentualna przyszła elekcja syna Władysława IV na tron w Warszawie. Niestety, były i problemy. Kiedy chłopczyk miał 2 lata, przyszła na świat jego siostra, która przeżyła tylko miesiąc. Kiedy miał 4 lata, jego matka znów rodziła i tym razem było jeszcze gorzej. „Jadowitą, obłożną gorączką złożoną, nieżywą porodziła księżniczkę. Snadź, że już od kilku dni umarła była; ciałko miejscami nadpsowane, główka spłaszczona” – pisał dr Lettow. Sama Cecylia Renata zmarła wskutek zakażenia organizmu.

Zygmunt Kazimierz został więc bez matki. Dwa lata później zyskał macochę Francuzkę Ludwikę Marię Gonzagę. Otaczała go troskliwą opieką, ale i tak doszło do tragedii. Preludium do tej upiornej historii może stanowić opowieść, zanotowana w „Dyaryuszu” dworzanina Stanisława Oświęcima. Pewnej nocy do strażnika, pełniącego służbę przed komnatą królewicza, przyszła zalana łzami opiekunka chłopca Katerlina. Zaczęła wypytywać o jakąś karetę. W końcu wyczekiwany pojazd przyjechał. Wtedy opiekunka wyniosła z komnaty coś na kształt małej trumienki, weszła z nią do karety i ruszyła w nieznanym kierunku. Żołnierz uznał za wskazane donieść o tym swojemu przełożonemu. Ten wszczął dochodzenie. Podejrzewał bowiem, że Katerlina w tajemnicy wywoziła nieślubne dziecko jakiejś dwórki. W toku dochodzenia okazało się jednak, że opisane przez strażnika służbistę wydarzenia… w ogóle nie zaszły. Były sennym majakiem! Niestety – jak się okazało – proroczym. Ten sam żołnierz, jak zanotował w pamiętnikach Oświęcim, był bowiem na służbie kilka miesięcy później, gdy z zamku faktycznie wywożono trumnę z małym Zygmuntem Kazimierzem, który zmarł nagle latem 1647 roku…

…i dziedziczne problemy

Okoliczności śmierci królewicza są równie zagadkowe jak historia z dreszczykiem, zapisana w „Dyaryuszu”. Według jednej wersji Zygmunt Kazimierz przejadł się owocami i dlatego dostał straszliwej biegunki. Inna mówi, że zaraził się czerwonką od synów wojewody Denhoffa, z którymi lubił się bawić. Lekarze i historycy nie rozstrzygnęli, co naprawdę się stało. Tymczasem ogólnonarodowej tragedii dopełnił fakt, że niecały rok później zmarł sam Władysław IV Waza. Również w jego przypadku wspominano o jakichś boleściach jelitowych.

I tu dochodzimy do zagadki dziedzicznego schorzenia, dręczącego ród Wazów. Jak mówi „Focusowi Historia” dr Lucyna Pachocka z Instytutu Żywności i Żywienia w Warszawie, według literatury medycznej Zygmunt III Waza i Jan Kazimierz cierpieli na chorobę, znaną dzisiaj jako dna moczanowa. Wówczas nazywana była najczęściej podagrą. Mowa o bolesnych zapaleniach stawów, spowodowanych przez gromadzenie się w nich złogów moczanu sodu, pochodzących ze związków organicznych zwanych purynami. A wszystko przez niewłaściwe odżywianie: dietę pełną mięsa, tłuszczów i zalewaną alkoholem. „Na samą dnę moczanową się nie umiera. Mogą jednak być powikłania z nią związane” – wyjaśnia dr Pachocka. Zygmunt III zmarł na udar mózgu. Jan Kazimierz na zapalenie płuc, ale wcześniej też miał udar, ponoć po usłyszeniu wieści o upadku Kamieńca Podolskiego. „Ich sposób żywienia opierał się głównie na produktach mięsnych. To jest źródło puryn i cholesterolu. To być może przyczyniło się do rozwoju chorób układu sercowo-naczyniowego i dlatego mógł wystąpić udar mózgu. Ale w wyniku takiego a nie innego sposobu żywienia mogła się też uaktywnić dna moczanowa, która jest chorobą genetyczną” – podkreśla dr Pachocka.
 

 

Jeśli jest to choroba genetyczna, to mógł na nią cierpieć także Władysław IV (w końcu syn Zygmunta III i brat Jana Kazimierza). Historyk dr Jerzy Jankowski w „Monarszych sekretach” pisał wprost, że to podagra doprowadziła Władysława IV niemal do kalectwa, a zaostrzenia choroby następowały po sutych posiłkach i pijatykach. Król najwyraźniej cierpiał też na kamicę nerkową, bo „sekcyjnie stwierdzono u niego ropień nerki, z której wydobyto kamień wielkości gołębiego jaja”. Co ciekawe, kamica moczanowa jest chorobą wywołaną zaburzeniami przemiany purynowej, podobnie jak dna moczanowa. Może zatem i śmierć małego Zygmunta Kazimierza ma jakiś związek z dziedziczną chorobą Wazów? „U dzieci 7-letnich dny moczanowej się nie rozpoznaje. Ujawnia się w wieku około 40 lat” – odpowiada dr Pachocka. Jej zdaniem trzeba raczej przyjrzeć się faktom, opisanym w relacjach o królewiczu: biegunce po przejedzeniu owocami i czerwonce. „Z szukaniem przyczyn śmierci w przejedzeniu się owocami bym się nie zgodziła. Chyba że dziecko miało nietolerancję na jakiś ich składnik. Jeśli już to stawiałabym na czerwonkę, na zakażenie bakteryjne” – stwierdza dr Pachocka.

A zatem Zygmunt Kazimierz Waza albo nie miał dny moczanowej, albo nie dożył momentu, gdy się ujawniła. Jednak – tak jak i inni Wazowie – zmarł z powodu beztroskiego podejścia do zdrowia. Jego ojciec miał choroby genetyczne, weneryczne (syfilis) i metaboliczne. A jednak nie zadbał o zdrowie syna. Od dzieciństwa folgowano Zygmuntowi Kazimierzowi w jedzeniu, a co gorsza, nie zachowywano ostrożności w jego kontaktach z innymi, poważnie chorymi dziećmi! Z naszego dochodzenia wynika więc, że Wazowie wymierali, bo nie dbali o własne zdrowie….

Lew zaryczał…

Dopiero w obliczu śmierci, do tego, że jest synem Władysława IV Wazy, przyznał się przywódca buntu podhalańskich chłopów Aleksander Lew Kostka-Napierski. Synem oczywiście nieślubnym. Nie wiadomo, kiedy przyszedł na świat. Historyk Adam Kersten (w „Na tropach Napierskiego”) stwierdził, że najpewniej urodził się między rokiem 1620 a 1624. Skoro tytułował się „Kostką ze Sztemberku”, mógł mieć jakieś związki z tą zacną familią. Kersten nie odnalazł jednak na to dowodu. A skąd nazwisko Napierski? „Łatwo pofantazjować, jak to biedna, a nadobna szlachcianka Napierska była pokojową w domu Kostków” – wzdychał Kersten. Gdyby tak było, Kostkowie faktycznie mogliby zająć się królewskim bastardem, zrodzonym pod ich dachem. Ale na to też nie ma dowodów.

Jeśli  Kostka-Napierski faktycznie był synem Władysława IV, to najbardziej walecznym i ambitnym. W 1645 r. zaciągnął się do szwedzkiej armii podczas wojny trzydziestoletniej. Tytułował się „pułkownikiem jazdy polskiej zwanej kozakami”. W roku 1646 został prawdopodobnie odwołany z innymi żołnierzami do Polski, bo Władysław IV szykował się do wielkiej wojny z Turcją (do której ostatecznie nie doszło). Podczas tajemniczej misji w Szwecji, rządzonej jeszcze przez Krystynę Wazę (późniejszą chlebodawczynię hrabiego de Vasenau), tytułował się królewskim wysłańcem. Kroki kierował do samej królowej i jej kanclerza, jakby był nie byle kim. Planował też wyjazd do Hiszpanii. Zamiast tam, pojawił się już po śmierci Władysława IV na południu Polski i zaczął mącić…

Był rok 1651, czasy narastających kłopotów Rzeczypospolitej. Zdaniem badaczy Kostka-Napierski mógł działać w porozumieniu z dybiącym na polskie ziemie księciem siedmiogrodzkim Jerzym II Rakoczym i z Bohdanem Chmielnickim. Historycy nie są w tej sprawie jednomyślni. Prawdopodobnie jednak Kostka- -Napierski miał zadanie przeniesienia ukraińskiego powstania na ziemie polskie. Na Podhalu agitował przeciw szlachcie, wzywał chłopów do walki. „Pójdziem wszyscy pod Kraków i dalej przez wszystkę, jeśli wola będzie, Polskę. Mamy dobrą zmowę z Chmielnickim i Tatarami, i niemieckie wojsko przyjdzie nam na pomoc” – zapowiedział w liście z czerwca 1651 r. Władze Rzeczypospolitej były zaniepokojone. Nie dość, że wojowały z Chmielnickim (niebawem miało dojść do bitwy pod Beresteczkiem), to jeszcze pojawił im się buntownik, czyli drugi front!

Kostka-Napierski zajął z kilkudziesięcioosobowym oddziałem zamek w Czorsztynie, a potem gładko przegonił chorągiew dragonów, próbujących odzyskać zamek. Swój wyczyn uwiecznił w wierszu „Oblężenie gniazda Lwiego”. „Pieszo jedni, na koniech drudzy uciekali” – przechwalał się rejteradą dragonów. „Tylkoście lwa daremnie na się rozgniewali” – odgrażał się. Czyżby wielka ludowa rebelia chłopów wisiała w powietrzu? Nic podobnego. „W bardzo słabo ufortyfikowanym zameczku, z załogą liczącą pół setki ludzi, Kostka-Napierski czekał na wkroczenie oddziałów księcia Siedmiogrodu, zamiast – jak na ludowego przywódcę przystało – nieść po wsiach żagiew ludowego buntu” – ocenił prof. Janusz Tazbir w zbiorze „Silva Rerum Historicarum”. Tajemniczy buntownik był więc po prostu agentem, działającym na szkodę Rzeczypospolitej. Wyczekiwane wsparcie ze strony Rakoczego czy Chmielnickiego ostatecznie nie nadeszło. Za to Kostkę-Napierskiego dosięgnęła sroga kara.

…i skończył na palu

Pod zamkiem czorsztyńskim zjawiło się ok. 1000 zbrojnych, wysłanych przeciw buntownikowi. Jak zanotował w „Dyaryuszu” Stanisław Oświęcim, „gdy i żywności mu na zamku czorsztyńskim nie stawało i prochów górale drudzy, których ze czterdzieści z niem było, rozbójników alias sławnych, zwątpiwszy o obronie swojej, za assekuracyą wolnego ich samych puszczenia, wydali [Kostkę] die 24. Junii [dnia 24 czerwca – przyp. red.]”. Tak buntownik znalazł się w niewoli. Oskarżono go o zdradę ojczyzny. Mimo rzekomego szlacheckiego pochodzenia wzięto go na tortury. Rozciągany i przypalany, zeznał niewiele na tematy polityczne. Za to stwierdził, że jest synem nieżyjącego od 3 lat Władysława IV. Sędziów z pewnością musiało to zaskoczyć i zastanowić. Wkrótce torturowany przedstawił jednak kolejne swoje nazwisko: Bzowski. Na dodatek jego zdrada nie budziła wątpliwości. Skazany więc został na okrutną karę śmierci, ku przestrodze przyszłym buntownikom. Egzekucja odbyła się 18 lipca 1651 r. na krakowskich Krzemionkach. „Kostkę pryncypała, który na torturach zaprzawszy się tytułu Kostki (…), powiedał się i być bękartem Króla nieboszczyka i Napiorskim i przy śmierci naostatek Szymonem Bzowskiem, na pal wbito” – zapisał Oświęcim w „Dyaryuszu”.

I tak 360 lat temu skończył marnie rzekomy królewski syn. Historycy podkreślają, że nie ma dowodów, które potwierdzałyby lub podważyły prawdziwość jego wyznania. „Nie ma żadnych przesłanek, które by mówiły, że to było dziecko króla. I nie ma żadnych, które by to wykluczały, ponieważ jak wiadomo król był kochliwy” – mówi „Focusowi Historia” prof. Henryk Wisner, biograf władcy. Za jedynych synów Władysława IV Wazy historia wciąż uznaje Władysława Konstantego (hrabiego de Vasenau) i Zygmunta Kazimierza. Pewnie nieślubnych dzieci było więcej, ale nigdy się o nich nie dowiemy. Nie na darmo litewski szlachcic Bogusław Maskiewicz wspomniał w pamiętnikach, że kiedy w 1646 r. zarzucano Władysławowi IV utopienie fortuny w przygotowaniach do wojny z Turcją, ten odparł: „Niech to tak będzie, żem ja te kilkakroć sto tysięcy kurwom moim rozdał”. Pamiętnikarz komentuje te słowa westchnieniem: „Bo się też w nich ten Pan kochał”.