Śruby, okulary, szczoteczki do zębów, długopisy, noże. Więźniowie połkną wszystko, co zmieści się w przełyku

Każdego dnia w polskich zakładach karnych więźniowie dokonują samouszkodzeń ciała. Ryzykują zdrowie i życie, by choć na chwilę wydostać się z celi.

Zwykle wystarcza pomoc medyczna udzielona w ambulatorium. Nierzadko jednak desperat wymaga specjalistycznego leczenia i wtedy wiezie się go do najbliższego szpitala więziennego. Przy areszcie śledczym w Bydgoszczy działa jeden z trzech w Polsce oddziałów chirurgicznych i jedyny oddział laryngologiczny. Dlatego trafiają tutaj osadzeni, którym obce ciało trzeba wyciągnąć z gardła lub z żołądka.

 

Otrzewna starego znajomego

W szpitalu przebywa 53 pacjentów. Leczą rozmaite dolegliwości, które doskwierają ludziom zarówno w więzieniu, jak i poza nim. Sześciu hospitalizowanych mężczyzn nie zmaga się z żadną chorobą. Do szpitala trafili na własne życzenie, po połknięciu metalowych przedmiotów. Dwóch to szpitalni recydywiści, mający za sobą kilkanaście połyków. – Ich brzuchy pokrywają same blizny, nie ma czego zszywać – mówi doktor Zbigniew Petrykowski. – Każdy następny połyk może być ostatni.

Doktor Petrykowski woli nazywać takich pacjentów starymi znajomi. Od 50 lat tego rodzaju chorzy próbują bawić się z nim w kotka i myszkę. On wyciąga im z brzucha połyk, oni wracają do więzienia, pakują sobie do gardła nową rzecz i nierzadko jeszcze tego samego dnia lądują z powrotem na oddziale. – Pamiętam więźnia po połyku, który następną rzecz zjadł już w drodze powrotnej ze szpitala do więzienia – wspomina Gisela Nowakowska, psycholog w Areszcie Śledczymw Poznaniu.

Starzy znajomi wprost przepadają za metalowymi elementami pryczy i wszelkim żelastwem, które uda im się zdobyć. – Najwięcej jest prętów i drutów długości 16–18 centymetrów – wyjaśnia dr Petrykowski. Sprężyny od łóżek i śruby także zajmują wysoką pozycję w menu. Połykowcy nie są wybredni. Jedzą zapalniczki, sztućce i maszynki do golenia. Jakiś czas temu w bydgoskim szpitalu zmarł pacjent ze szklanymi odłamkami w przewodzie pokarmowym.

Przeciętnie jedna czwarta pacjentów w Bydgoszczy dochodzi do siebie po połyku. To ulubiony sposób samookaleczenia, wymagający nierzadko operacji chirurgicznej. – Przedmioty ranią układ pokarmowy, wplątują się w narządy wewnętrzne – opowiada dr Petrykowski i dodaje: – Z medycznego punktu widzenia nie są to łatwe przypadki. Starzy znajomi przez cały pobyt w szpitalu utrudniają pracę lekarzom. Symulują, kłamią albo nie zgadzają się na udzielenie im pomocy.

Więzień, jak każdy inny pacjent, ma prawo odmówić leczenia. Starzy znajomi korzystają z niego, dopóki nie ulegną perswazjom lekarzy i więziennego psychologa albo dopóki ich stan zdrowia nie pogorszy się i śmierć nie zajrzy im w oczy. Ostry przedmiot może przebić otrzewną lub aortę i pacjent umiera wskutek wewnętrznego krwotoku.

Służba więzienna mówi jednak o spadku liczby samouszkodzeń. W 2010 roku 1440 polskich więźniów dokonało samookaleczenia, a 221 chciało targnąć się na własne życie. W rekordowym 2009 r. zarejestrowano 2250 przypadków autoagresji oraz 265 prób samobójczych.

Statystyka służby więziennej dotyczy ogólnej liczby samouszkodzeń i nie uwzględnia połyków. – Połyk jest najczęstszą formą autoagresji – mówi mjr Robert Witkowski, rzecznik prasowy OISW w Gdańsku. – Samookaleczenia więźniów mają dwa podłoża: emocjonalne i instrumentalne.

W pierwszym przypadku chodzi o osadzonych z zaburzeniami psychicznymi, o ograniczonym wpływie na swoje czyny. Druga kategoria obejmuje symulantów, którzy szantażem próbują wymusić dla siebie jakąś korzyść. – Ta grupa jest najliczniejsza – uważa Witkowski.

Piotr Kotlarek, psycholog w Areszcie Śledczym w Bydgoszczy, próbuje zrozumieć, dlaczego więźniowie zadają sobie tyle cierpienia. Co myśli człowiek, któremu do końca kary pozostało osiem miesięcy, a mimo to po raz kolejny dokonuje połyku, groźnego dla jego życia? – Ci ludzie nie myślą kategoriami przyszłości – mówi Kotlarek. – Liczy się tu i teraz, natychmiastowe osiągnięcie jakiegoś celu.

Tym celem jest najczęściej zmiana miejsca odbywania kary. Więzień z różnych powodów chce zmienić otoczenie, w którym przebywa. Na przykład ze względu na długi, zaciągnięte za kratami. Nie ma z czego oddać i próbuje umknąć przed windykacją. Ale zdarza się, że wierzyciel… także dokonuje połyku i trafia do szpitala, by tam rozliczyć dłużnika. – Niektórzy tymczasowo aresztowani symulują chorobę umysłową w nadziei, że sąd uzna ich za niepoczytalnych i odstąpi od wymierzenia kary – tłumaczy Gisela Nowakowska.

Zdarzają się także bardziej prozaiczne powody. Pewien więzień protestował w ten sposób przeciwko podawaniu mu do jedzenia niedopieczonego chleba. – Dotknięty do żywego więzień połknął zrobiony z drutu krzyżak. Trafił do szpitala, ale na operację się nie zgodził – informował w 2008 roku „Dziennik”. Skazany za kradzież i pobicie 33-latek domagał się 100 tysięcy złotych odszkodowania, ale sąd oddalił jego pozew.

 

 

Nieudana misja konsula

Historia połyków w polskich zakładach karnych sięga okresu powojennego. Przez dekady więźniowie do perfekcji opanowali ten rodzaj samookaleczenia, wykazując się niezwykłą wręcz pomysłowością w przechytrzaniu klawiszy i lekarzy.

Połykali przedmiot doczepiony do nitki, której drugi koniec obwiązywali wokół zęba. Po zdiagnozowaniu połyku i przetransportowaniu do szpitala, pacjent wyciągał rzecz z brzucha. Metoda rozpowszechniła się w zakładach karnych i wkrótce personel więzienny zorientował się w sytuacji. Wtedy osadzeni wymyślili „połyk na ostro”. Kotwice, choinki, parasolki i krzyżaki były skonstruowane ze spinaczy biurowych albo drutu w ten sposób, że po połknięciu otwierały się w przewodzie pokarmowym. Metalowe końce mechanizmu wbijały się w ścianki organów wewnętrznych i usunięcie ich było możliwe tylko podczas operacji chirurgicznej. Z czasem pojawił się także „połyk ostry w kit” (udawany). Symulanci zalewali końcówki kotwicy plastikiem, który, niewidoczny na zdjęciu rentgenowskim, lekarze klasyfikowali jako ostry połyk. Przed operacją więzień wyciągał jednak przedmiot za pomocą nitki.

W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych połyki stały się plagą polskich więzień. Często zdarzały się przypadki śmiertelne. W 1971 r. w więzieniu o zaostrzonym rygorze w Wołowie zmarł Czesław Śliwa – bohater filmu fabularnego „Konsul” z Piotrem Fronczewskim w roli głównej. Skazany na siedem lat pozbawienia wolności król polskich hochsztaplerów, który oszukiwał ludzi, podając się za konsula Austrii, domagał się przeniesienia do zakładu karnego o lepszych warunkach odbywania kary. Połknął krzyżak i… już nigdy nie wyszedł na wolność.

W karierze doktora Petrykowskiego przytrafiali się więźniowie, stosujący mało wyrafinowane metody samouszkodzeń. Wiele lat temu jeden z jego stałych pacjentów połknął pałąk od wiadra. – Chciał w ten sposób uświetnić któryś tam rok pobytu w więzieniu – wspomina Petrykowski. Metalowej części nie dało się wyciągnąć przez gardło i konieczne było usunięcie jej przez żołądek.

Połyki w zakładach karnych stosują nie tylko grypsujący recydywiści. Także osadzeni znajdujący się pierwszy raz za kratami i nienależący do podkultury więziennej uciekają się do tej metody. – Dotyczy to wszystkich grup więźniów. Nie ma tutaj reguły – mówi Aneta Stukowska-Stanicka, wychowawca w Areszcie Śledczym w Poznaniu. Recydywiści z długoletnimi wyrokami częściej niż pozostali stosują również inne formy samouszkodzeń. Ich forma przyprawia o dreszcze.

Murowany efekt w postaci przewiezienia do szpitala daje na przykład rozcięcie powłok brzusznych, połączone z wsypaniem śmieci do otwartej jamy brzusznej. Łatwo sobie wyobrazić skutki takiego czynu. Równie drastyczna jest „zasypka”, polegająca na wprowadzeniu pod powiekę roztartego grafitu ołówka lub sproszkowanego szkła, a także „wbitka”, czyli wbicie ostrego przedmiotu w ciało. Więźniowie wsadzają sobie igłę w źrenicę oka albo wbijają gwóźdź w czoło czy klatkę piersiową. W zakładzie karnym w Grudziądzu więzień przybił sobie worek mosznowy do taboretu.

W dokumentacji przywięziennej lecznicy w Czarnem, wśród kolekcji przedmiotów wyciągniętych podczas operacji znajduje się niewielki przedmiot z tworzywa sztucznego, który jeden ze skazanych wepchnął sobie do penisa. – Takie metody stosują przede wszystkim więźniowie z długimi wyrokami. Chcą w ten sposób zwrócić na siebie uwagę, wywołać zamieszanie wokół własnej osoby i urozmaicić w ten sposób lata odsiadki – tłumaczy Aneta Stukowska-Stanicka.

Tak drastyczne przypadki zdarzają się jednak coraz rzadziej. Liczba samouszkodzeń w zakładach karnych systematycznie spada. – Więźniowie nie mają o co walczyć – przekonuje Jarosław Ladziński, wicedyrektor Aresztu Śledczego w Bydgoszczy. – Warunki odbywania kary w więzieniu nie są gorsze niż w szpitalu. Istnieją poza tym inne, legalne sposoby wyjścia na wolność. Więźniowie, którzy nie sprawiają problemów, mogą liczyć na przepustki albo na przydział do pracy poza więzieniem. Osadzony podatny na samouszkodzenia zamyka sobie tę drogę.

Przyczyna rzadszego samookaleczenia więźniów leży jeszcze gdzie indziej. – W zakładach karnych mniej jest grypsery i zasięg oddziaływania tej podkultury kurczy się – uważa Robert Witkowski. To właśnie grypsujący więźniowie stanowią grupę podwyższonego ryzyka.

Od pierwszych chwil więźnia za kratami psychologowie i wychowawcy prowadzą profilaktykę rozpoznania i zapobiegania przypadkom samookaleczenia. – Spora grupa osadzonych ze skłonnościami do autoagresji zwyczaj samookaleczania przynosi z wolności – twierdzi Aneta Stukowska-Stanicka. Personel więzienny bacznie przygląda się ludziom, którzy mają za sobą podobne doświadczenia i w razie potrzeby uświadamia im skutki takiego postępowania.

Wychowawcy i lekarze cieszą się ze spadku liczby samouszkodzeń. Jednocześnie z niepokojem obserwują oznaki pogarszającej się sytuacji gospodarczej. Doświadczony personel wie, że w im cięższych warunkach człowiek żyje na wolności, tym silniejsze są jego skłonności autodestrukcyjne za kratami. Pogłębiający się kryzys nie wróży w tym wypadku dobrze.

 

Więcej:więźniowie