Ryszard Kukliński vel Jack Strong. Życie pod osłoną CIA

23 lata, które Ryszard Kukliński spędził w Stanach Zjednoczonych pod ochroną służb specjalnych, wciąż kryją wiele tajemnic.

Jest listopad 1981 roku. W bazie lotniczej Andrews koło Waszyngtonu ląduje wojskowy samolot z zachodnich Niemiec. Błyskawicznie zostaje otoczony przez agentów CIA i żołnierzy sił powietrznych z bronią gotową do strzału. Takie środki ostrożności towarzyszyły dotąd jedynie wizytom prezydentów. Samolotem przyleciała jednak zwykła rodzina: 50-letni niepozorny mężczyzna, kobieta w podobnym wieku i ich dwóch dwudziestoparoletnich synów. W padającym śniegu i zacinającym wietrze zostają przeprowadzeni z płyty lotniska w stronę czarnych limuzyn, które szybko ruszają do oddalonego o kilkadziesiąt mil tajnego ośrodka CIA.

Po niespełna godzinie kolumna dociera na miejsce. Rodzina zostaje wprowadzona do budynku, w którym będzie mieszkać, pilnowana dzień i noc przez uzbrojonych ludzi. Z pozoru to zwykły amerykański dom z czterema sypialniami, dwiema łazienkami, kuchnią i salonem. W kominku płonie ogień, lodówka jest dobrze zaopatrzona, na stole stoi wazon z bukietem kwiatów. Widać, że gospodarzom zależy, by przybysze poczuli się w nowym miejscu komfortowo i bezpiecznie. Tylko nieliczni pracownicy Agencji wiedzą, jak brzmi prawdziwe nazwisko przybyszów: Kuklińscy. To nie są zwykli uciekinierzy z bloku wschodniego. Pułkownik Ryszard Kukliński przez niemal 10 lat współpracował z CIA jako informator „Mewa” i „Jack Strong”, przekazując Amerykanom bezcenne dane o uzbrojeniu i planach wojennych armii Układu Warszawskiego.

Przybyszom nie wolno wychodzić z domu. Trwa typowa kontrwywiadowcza kwarantanna, chociaż o nieco komicznym charakterze. Wszystkie pomieszczenia domu mają zamontowany podsłuch, jednak obsługujący go oficerowie… nie znają polskiego. Zabraniają więc rozmów po polsku, pozwalając jednak na konwersacje. po rosyjsku. Ponieważ żona i synowie Ryszarda Kuklińskiego słabo znają ten język, rodzina najczęściej milczy. Przymusowa izolacja jest jednak dla pułkownika okazją do pozbierania myśli po pełnych dramatyzmu wydarzeniach ostatnich dni.

AKT ZDRADY

Poniedziałek, 2 listopada 1981 roku. W pierwszym dniu po krótkim urlopie pułkownik Kukliński zostaje wezwany przez telefon do gabinetu szefa Sztabu Generalnego gen. Jerzego Skalskiego. Przy wielkim stole w kształcie litery T oprócz generała siedzi czterech innych wysokich rangą oficerów. Są bladzi, miny mają ponure. „Doszło do katastrofalnego przecieku – mówi Skalski. – Do aktu zdrady”.

Z relacji generała wynika, że polski kontrwywiad w Rzymie uzyskał informację o posiadaniu przez CIA najnowszej wersji planów wprowadzenia w Polsce stanu wojennego. Kukliński wie, że gra się skończyła: na dokumentach, które przekazał Amerykanom, była własnoręcznie dokonana przez niego poprawka. Oficerowie nie zamierzają jednak szukać zdrajcy we własnym gronie. Podejrzenia padają na MSW, na podwładnych generała Czesława Kiszczaka, na ulokowanego we władzach agenta „Solidarności”. Pułkownik zdaje sobie sprawę, że ma jeszcze kilka dni, zanim kontrwywiad ustali, skąd pochodził przeciek. Musi uprzedzić żonę i synów, a potem… Wie, że CIA przygotowało plan ewakuacji tylko dla niego. Czym dla najbliższych byłaby jego ucieczka i życie z piętnem „rodziny zdrajcy”?

Jedynym sensownym rozwiązaniem wydaje się samobójstwo W domu przy ulicy Rajców 11 na warszawskim Nowym Mieście pułkownik włącza radio na cały regulator, by zagłuszyć wypowiadane słowa. Rozmowa z żoną jest krótka i gwałtowna. Joannę zwaną Hanką, młodszą od niego o dwa lata, Kukliński zna niemal od dziecka, jednak nigdy nie powiedział jej o współpracy z CIA. Podobnie jak starszemu synowi Waldkowi, zdeklarowanemu komuniście. W działalność ojca wtajemniczony jest tylko młodszy Bogdan. Po pierwszym szoku Hanka wybucha: „Ucieknijmy wszyscy! Niech Amerykanie coś zrobią, niech nam pomogą!”.

 

Początkowo wydaje się to szaleństwem: jak cztery osoby mają nagle zniknąć z wojskowego „szeregowca” w centrum miasta, będącego pod stałą obserwacją Służby Bezpieczeństwa? Kiedy jednak pomysł popiera Bogdan, pułkownik jedzie na plac Trzech Krzyży i za pomocą małego nadajnika wysyła do rezydentki CIA w Warszawie Sue Burggraf wiadomość o możliwej dekonspiracji i prośbę o ewakuację całej rodziny. Następnego dnia rano informacja zostaje odebrana, przetłumaczona i natychmiast przekazana do Langley. Szef CIA William Casey informuje sekretarza stanu USA Alexandra Haiga o kłopotach swojego „najważniejszego informatora” Jacka Stronga. Na najwyższych szczeblach zapada decyzja o rozpoczęciu ewakuacji.

Rezydenci CIA w Warszawie są jednak nieustannie śledzeni przez SB. Sue Burggraf udaje się w końcu spotkać z pułkownikiem w okolicach Wyższej Oficerskiej Szkoły Pożarniczej. Ustalają, że jego rodzina może być ewakuowana w dowolnym momencie, natomiast sam Kukliński dopiero od piątku, tak aby jego zniknięcie nie wzbudziło podejrzeń w pracy Pierwsza próba ma zostać podjęta w środę 4 listopada w miejscu o kryptonimie „Klatka”, a w przypadku niepowodzenia w kolejne dni na „Skoku” lub „Skroni”. Tymczasem pojawia się inny problem: Waldemar, związany z dziewczyną, której rodzice należą do „partyjnego betonu”, nie chce uciekać. Sprawę załatwia dopiero Hanka, która w przeciwieństwie do Ryszarda ma dobry kontakt ze starszym synem. Waldemar opuszcza mieszkanie narzeczonej Iwony na Targówku, pozostawiając w nim wszystkie swoje rzeczy.

FARBOWANIE USA

Środa, 4 listopada. Wieczorem Kuklińscy odprowadzają do znajomego swoją 13-letnią sukę Zulę i – tłumiąc łzy – jadą taksówkami i tramwajami na „Klatkę”, gdzie docierają o 22.30. Tymczasem dwójka rezydentów CIA Burggraf i Davis kluczy samochodami po Warszawie, próbując zgubić esbecki „ogon”. Bezskutecznie. Akcja podjęcia Kuklińskich zostaje odwołana. W czwartek i piątek sytuacja się powtarza. Ostatnia nadzieja w Tomie Ryanie z sekcji politycznej, który na kilka dni wyjechał z żoną do Berlina Zachodniego. Tylko on, o ile nie będzie śledzony, może w drodze powrotnej do Warszawy zabrać Kuklińskich i przewieźć ich na teren ambasady.

To, co wydarzyło się później, nie zostało do końca wyjaśnione: wersje ucieczki różnią się od siebie. Amerykański dziennikarz Ben Weiser, autor książki o Kuklińskim („A Secret Life”), twierdzi, że Ryanowie podjechali samochodem na „Skroń” w sobotę, 7 listopada, o godzinie 22.15. Była to mała alejka między blokiem mieszkalnym a garażami, Kuklińscy już tam czekali. Cała czwórka została przewieziona na teren ambasady USA, gdzie stała furgonetka na dyplomatycznych numerach, wyładowana dużymi kartonami. To właśnie w nich Kuklińscy zostali ukryci i tak następnego dnia rano znaleźli się w amerykańskiej bazie wojskowej w Berlinie Zachodnim.

Jednak wersja ucieczki opowiedziana przez Ryszarda Kuklińskiego przyjaciółce Marii Nurowskiej jest inna. Według niej Hanka, Bogdan i Waldek wyjechali z Warszawy w sobotę po południu dwoma samochodami na dyplomatycznych numerach i przekroczyli granicę na podstawie fałszywych dokumentów. Sam pułkownik pojawił się jeszcze tego samego dnia wieczorem w ambasadzie sowieckiej na przyjęciu wydanym z okazji 64. rocznicy rewolucji październikowej. Wymknął się z niego ok. 20.20 i dotarł do starej kamienicy na Mokotowie, gdzie w mieszkaniu na drugim piętrze czekała już umówiona ekipa: fryzjer, kosmetyczka i manikiurzystka. Przefarbowano mu włosy, zmieniono brwi, założono okulary w grubej rogowej oprawie, ubrano w garnitur dobrej angielskiej firmy, tak by możliwie jak najbardziej upodobnić Kuklińskiego do pewnego mieszkańca Londynu, który przyjechał do Warszawy kilka dni wcześniej i był bardzo podobny do pułkownika. To właśnie z jego paszportem Ryszard Kukliński miał opuścić Polskę, odlatując tego samego dnia z Okęcia samolotem British Airways. Po krótkim pobycie w Londynie Jack Strong został przewieziony samolotem do bazy lotniczej USA na południu Niemiec i tam spotkał się z rodziną.

Która z wersji jest prawdziwa? Być może żadna. Wiadomo tylko, że 11 listopada 1981 roku Kuklińscy znaleźli się na terenie Stanów Zjednoczonych, gdzie mieli spędzić resztę swego życia.

 

KRET NEWSWEEKA

Po tygodniu kwarantanny Kuklińscy mogli na krótko opuścić kryjówkę: ich opiekunka z CIA Anastazja zabrała ich do supermarketu, gdzie kupili nowe ubrania. Powód był konkretny – wkrótce Ryszard Kukliński miał spotkać się z dyrektorem CIA Caseyem, by odebrać medal za zasługi dla amerykańskiego wywiadu. W planach było też spotkanie z byłym doradcą prezydenta USA ds. bezpieczeństwa narodowego Zbigniewem Brzezińskim, a także seria przesłuchań na temat przygotowań do stanu wojennego, które miał prowadzić analityk z Langley Aris Pappas.

13 grudnia 1981 roku wszystkie przekazywane przez Kuklińskiego informacje potwierdziły się. Trzy dni później Waldemar przyszedł do ojca na poważną rozmowę. „Chyba cię zrozumiałem, tato. Cieszę się, że nie bierzesz udziału w walce z własnym narodem” – wyznał.

Pułkownik i jego rodzina przyzwyczajali się do życia w Ameryce, intensywnie ucząc się angielskiego i poznając zasady bezpieczeństwa. Ryszard zapuścił brodę, wąsy i dłuższe włosy, usunął też tatuaż, który zrobił jeszcze jako nastolatek. Wszyscy dostali dokumenty na fałszywe nazwiska. Ponieważ byli pod stałą opieką FBI, musieli przywyknąć do niezapowiedzianych zmian numerów telefonów i jeszcze bardziej uciążliwych zmian mieszkań. Pierwszy rok pobytu w Stanach minął jednak stosunkowo spokojnie. Ryszard Kukliński rozpoczął pracę w Pentagonie jako ekspert do spraw wojskowych Układu Warszawskiego. W Polsce na temat jego ucieczki wciąż panowała głucha cisza. CIA nie uzyskała żadnych informacji potwierdzających, by ktokolwiek w polskich służbach orientował się, że pułkownik z całą rodziną przebywa na terenie USA. Wydawać się mogło, że Kuklińskim nic nie zagraża. Tym większym szokiem był artykuł w tygodniku „Newsweek”, który ukazał się 20 grudnia 1982 roku.

Autor tekstu David Martin, powołując się na anonimowe źródła, pisał, że CIA miała wysoko ulokowanego agenta pułkownika w sztabie generalnym polskiego wojska, dzięki któremu poznała wcześniej plany wprowadzenia stanu wojennego. Chociaż nie padło jego nazwisko, Ryszard Kukliński poczuł się zdradzony: ktoś z amerykańskich władz musiał ujawnić prasie fakt jego współpracy. Zabolało go także określenie „agent CIA” i zarzut, że nie ostrzegł przywódców „Solidarności” przed stanem wojennym. W ocenie tygodnika był więc zdrajcą i to podwójnym.

Pułkownik wpadł w rozpacz: zgolił brodę, wąsy, myślał o powrocie do Polski i oddaniu się w ręce wojskowej prokuratury. David Forden, oficer CIA, którego Kukliński poznał jeszcze w Warszawie, a który w Stanach stał się jego najbliższym powiernikiem, przekonał go jednak do zmiany zdania. Aby jakoś wynagrodzić Kuklińskim psychiczne konsekwencje prasowego przecieku, Agencja postanowiła sprowadzić do USA narzeczoną Bogdana Izę.

Operacja została zrealizowana we wrześniu 1983 roku. Iza, z którą CIA skontaktowało się dużo wcześniej, wyjechała z grupą turystów do rumuńskiego kurortu Mangalia nad Morzem Czarnym. Rankiem wymknęła się z hotelu i w umówionym miejscu spotkała z szefem placówki CIA w Bukareszcie i jego żoną, którzy przewieźli ją w schowku pod kanapą dyplomatycznej furgonetki na teren Turcji. Stamtąd poleciała do Frankfurtu i dalej do USA. Niespełna miesiąc później w domu Kuklińskich odbył się cichy ślub.

 

WASHINGTON POST W SŁUŻBIE URBANA

23 maja 1984 roku sąd wojskowy w Warszawie skazał zaocznie Ryszarda Kuklińskiego na karę śmierci, konfiskatę majątku i pozbawienie praw publicznych. Odebrano mu też polskie obywatelstwo. CIA poinformowała pułkownika o wyroku, ten jednak nie przekazał tej wiadomości rodzinie. Chociaż był poza zasięgiem komunistycznego wymiaru sprawiedliwości, wyrok miał bardzo konkretne następstwa: Ryszard Kukliński był teraz bezpaństwowcem.

Tymczasem w Kongresie trwały zabiegi o uchwalenie ustawy umożliwiającej szybsze przyznanie obywatelstwa osobom szczególnie zasłużonym dla USA. Kukliński był pierwszym, który skorzystał z nowego prawa. Zanim to jednak nastąpiło, musiał stawić czoła kolejnemu atakowi.

3 czerwca 1986 roku rzecznik prasowy rządu PRL Jerzy Urban spotkał się z Michaelem Dobbsem, byłym szefem warszawskiego biura gazety „Washington Post”. Zaoferował mu na wyłączność sensacyjną informację – za kilka dni minister spraw wewnętrznych ma ujawnić, że agentem CIA w Sztabie Generalnym był Ryszard Kukliński, ewakuowany z Warszawy razem z rodziną w listopadzie 1981 roku. Cel Urbana był jasny – skompromitowanie rządu USA, który nie ostrzegł, chociaż mógł, przywódców „Solidarności” o planowanym stanie wojennym. Dobbs połknął haczyk i podzielił się informacją ze słynnym reporterem Bobem Woodwardem. Następnego dnia na pierwszej stronie „Washington Post” ukazał się ich artykuł, ujawniający nazwisko Kuklińskiego i jego rolę w przygotowywaniu i ujawnieniu Amerykanom planów stanu wojennego.

To była woda ma młyn komunistycznej propagandy: fakt, że informacja ukazała się w prestiżowym amerykańskim dzienniku, a nie partyjnej „Trybunie Ludu” miał kluczowe znaczenie. Na konferencji prasowej 6 czerwca Urban szalał, oskarżając rząd USA o cynizm i hipokryzję wobec „Solidarności” – stwierdził wręcz, że gdyby nie „cicha zgoda” amerykańskiej administracji na stan wojenny, to być może nigdy by do niego nie doszło. Była to również pierwsza okazja do pokazania Kuklińskiego polskiej opinii publicznej jako pozbawionego zasad „agenta CIA”.

Pułkownik ciężko przeżył prasowe ataki. Nawet przyznanie mu w ekspresowym tempie amerykańskiego obywatelstwa, co nastąpiło 15 września 1986 roku, nie poprawiło jego stanu psychicznego. Powiedział żonie, że musi przez jakiś czas być sam. Kupił 15-metrowy jacht, który nazwał „The Shadow Line” (Smuga Cienia), i rozpoczął rejsy po zatoce Chesapeake u wybrzeży stanu Maryland. Wkrótce też, razem z żoną, przeprowadził się do leżącego nad zatoką Annapolis. Jednocześnie obmyślał odpowiedź na ataki Urbana.

W kwietniu 1987 roku na łamach paryskiej „Kultury” ukazał się kilkudziesięciostronicowy wywiad z Ryszardem Kuklińskim, w którym tłumaczył m.in., dlaczego nie ostrzegł „Solidarności” przed stanem wojennym. Pułkownik uważał, że opór byłby bezskuteczny i doprowadziłby jedynie do „krwawej masakry”. Wywiad był dyskutowany w opozycyjnych kręgach w Polsce, jednak argumenty Kuklińskiego nie dotarły do wszystkich.

 

TRAGEDIA I NADZIEJA

Waldemar i Bogdan Kuklińscy mieli całkowicie różne charaktery. Ich reakcje na zetknięcie z Ameryką były skrajnie odmienne. Waldek dokończył studia prawnicze i został wykładowcą – profesorem na uniwersytecie w Phoenix w Arizonie. Bogdan, „wieczny luzak”, po siedmiu latach małżeństwa rozwiódł się z Izą i przeprowadził do Key West na Florydzie. Tam razem ze wspólnikiem prowadził wypożyczalnię łodzi i sprzętu do nurkowania. Nowy rok 1994 Bogdan postanowił (razem ze wspólnikiem) powitać na łodzi. Trzy dni później straż przybrzeżna odnalazła pusty dryfujący jacht. Na pokładzie były osobiste rzeczy pasażerów, a nawet nietknięte kieliszki i szklanki. Odrzucono więc hipotezę, że mężczyźni zostali zmyci z pokładu przez falę. Co się z nimi stało? Ryszard Kukliński przez wiele bezsennych nocy snuł setki podejrzeń: że Bogdan i jego wspólnik utonęli podczas nurkowania, że uciekli do Ameryki Południowej, bo interes nie szedł, że Bogdan został porwany przez kubańskich komandosów na polecenie Fidela Castro, który chciał wymienić go na pułkownika. Zaangażował detektywów i specjalistów od poszukiwań ofiar wypadków morskich. Na próżno: 36-letni Bogdan przepadł bez wieści.

Niespełna 8,5 miesiąca później, 13 sierpnia 1994 roku, czarna terenowa półciężarówka Dodge potrąciła na terenie kampusu w Phoenix Waldemara Kuklińskiego. Kierowca wycofał samochód, znów przejechał po ciele ofiary, a następnie zawrócił i uderzył w nie jeszcze raz. Auto znaleziono później porzucone, jednak wszystkie odciski palców zostały starannie wytarte.

Po śmierci synów pułkownik poprosił o przeniesienie na emeryturę. 27 kwietnia 1997 roku, po wielu perypetiach, Kukliński wreszcie stanął na ojczystej ziemi. Jego ostatnie lata upłynęły spokojnie – na uprawie róż, pielęgnowaniu chorej żony, spotkaniach z polskimi weteranami w USA i wizytach w Polsce, gdzie witano go jak bohatera. Pułkownik zmarł na udar mózgu 11 lutego 2004 roku w wieku 74 lat.

Wiele faktów z życia Ryszarda Kuklińskiego wciąż pozostaje tajemnicą. Wciąż nie została choćby wyjaśniona sprawa przecieku, z powodu którego pułkownik musiał opuścić kraj. David Forden, który przeszedł na emeryturę po 35 latach pracy w wywiadzie, poświęcił wiele lat na rozwikłanie tej zagadki: kto zdradził komunistom informacje, że CIA dysponuje najnowszą wersją planów stanu wojennego? Trop zaprowadził go do Watykanu. W Langley nie było już tajemnicą, że za czasów prezydentury Ronalda Reagana amerykański wywiad dzielił się informacjami dotyczącymi Polski ze służbami Stolicy Apostolskiej. W tym również tymi dostarczonymi przez Jacka Stronga. Według Fordena informację przekazała kontrwywiadowi PRL osoba z najbliższego otoczenia Jana Pawła II, ksiądz, pełniący obecnie wysoką funkcję w Kościele katolickim. Więcej ustalić się nie udało.