Ślady hitlerowskiego programu atomowego w Polsce

Wydawałoby się, że wiemy już wszystko o historii II wojny światowej. Tymczasem nawet na ulicy można natknąć się na tajemnice i zagadki.

Oto we Wrocławiu na pl. Strzegomskim stoi wysoki okrągły budynek, a drugi taki sam na ulicy Ołbińskiej.  A nikt nie wie, czemu miały służyć. Można usłyszeć, że to schrony przeciwlotnicze wzniesione na początku lat 40. Tyle że wystarczy chwila zastanowienia nad ich architekturą, by pojawiły się wątpliwości.

Zazwyczaj takie obiekty lokowano pod ziemią (niemieckie normy przewidywały głębokość 15 m w gruncie piaszczystym i 6 m w skałach) lub pod masywnymi budynkami, stanowiącymi dodatkowe zabezpieczenie. A te budowle (łatwe do wypatrzenia z powietrza) wyrosły na 5 pięter. Na każdej kondygnacji widać wiele okrągłych otworów. Wentylacyjnych? W schronie, który miał zabezpieczać ludzi przed gazami? W dodatku liczne otwory osłabiały konstrukcję.

Wewnętrzna architektura jest jeszcze bardziej zastanawiająca. Komunikację między piętrami zapewniała szeroka klatka schodowa w prostokątnej przybudówce oraz schody opasujące centralny szyb. Podobno były też dwie windy, po których pozostały otwory w podłogach. Windy w schronie przeciwlotniczym?! Wniosek może być tylko jeden: to nie był schron przeciwlotniczy.

Więc co? Odpowiedzi należy szukać dość daleko od Wrocławia – w niemieckich miejscowościach Miersdorf pod Berlinem i Bad Saarow koło Frankfurtu nad Odrą. Tam też wybudowano podobne okrągłe bunkry z klatkami schodowymi w prostokątnych przybudówkach, choć dużo niższe i wpuszczone w ziemię na półtora metra. Co do ich przeznaczenia nie ma wątpliwości: były to obiekty hitlerowskiego programu nuklearnego. W Miersdorf działał cyklotron, zaś w Bad Saarow umieszczono prawdopodobnie elektromagnetyczny separator izotopów.

Czyżby wrocławskie bunkry służyły temu samemu celowi? I tak dochodzimy do jednej z najbardziej frapujących tajemnic II wojny światowej: niemieckiej bomby atomowej. Jeszcze kilka lat temu sprawa wydawała się oczywista: hitlerowcy próbowali zbudować bombę „A”, lecz zabrakło im czasu. Dowodem miał być niedokończony reaktor w Haigerloch na zachód od Monachium, odnaleziony w 1945 r. przez żołnierzy USA. Dzisiaj już wiemy, że reaktorów było więcej. Jeden z nich w Lipsku eksplodował, w innych miejscach osiągano pewne sukcesy.  Prawdziwą sensacją stało się ujawnienie przez Archiwum Prezydenta Federacji Rosyjskiej raportów szefa wywiadu wojskowego GRU Iwana Iliczowa. W końcu marca 1945 r. informował Stalina, że Niemcy przeprowadzili w Turyngii dwie eksplozje o niezwykłej mocy. „Bomba zawierała przypuszczalnie Uran 235” – oceniał Iliczow.

Stalin, zdając sobie sprawę z wagi tej informacji, przekazał raport Igorowi Kurczatowowi, szefowi radzieckiego programu nuklearnego. Naukowiec wstrzymał się od ostatecznej oceny, lecz nie wykluczył, że mogła to być eksplozja atomowa. Dalsze odkrycia (poczynione już po wkroczeniu do Turyngii wojsk USA) wskazują, że hitlerowcy przeprowadzili próbny wybuch atomowy o niewielkiej mocy. W czasie tego testu śmierć poniosło kilkuset więźniów pobliskiego obozu koncentracyjnego, których wykorzystano do sprawdzenia skutków eksplozji, a potem ich ciała spalono. Próba była filmowana i ten film przejęli Rosjanie. Do dziś jest zamknięty w archiwum.

Wydaje się więc pewne, że hitlerowcy byli blisko skonstruowania bomby nuklearnej. Nie starczyło im czasu z ich własnej winy, choć to niemiecki naukowiec Otto Hahn pierwszy dokonał rozbicia jądra że to osiągnięcie można wykorzystać, i nie wierzył w moc nowej broni. Najpierw, gdy Wehrmacht odnosił zwycięstwa, nie było powodów, aby wydawać miliony na badania nad atomem. Później, gdy odwróciły się losy wojny, trudno było nadrobić stracony czas. Tym bardziej że środowisko niemieckich naukowców było skłócone, ścierały się też władze i dowództwo wojskowe. 

Czy w tej niezwykłej i wciąż tajnej historii niemieckiej broni nuklearnej możemy szukać wyjaśnienia wrocławskiej zagadki?  A może ta historia łączy się z tajemnicą gigantycznych podziemi „Riese” w okolicach Wałbrzycha. Trudno bowiem uwierzyć, że podziemne sztolnie drążono po to, aby ukryć w nich fabryki zagrożone alianckimi nalotami. Największe, wybetonowane już hale w kompleksach „Osówka” i „Rzeczka”, choć wysokie, są za wąskie i za krótkie, aby można było podjąć w nich masową produkcję zbrojeniową. Przeniesienie zakładów przemysłowych z centralnych części Niemiec na Dolny Śląsk w końcu 1944 r.  wydaje się niemożliwe.

Wystarczy porównać podobną operację przeprowadzoną w ZSRR w 1941 r.: dla przewiezienia maszyn z jednego tylko zakładu „Zaporożstal” potrzeba było 8 tys. wagonów.  Ewakuacja, choć uratowała radziecką gospodarkę, na wiele miesięcy poważnie obniżyła wyniki produkcyjne. W końcu 1944 r. Niemcy nie mogli sobie na to pozwolić. Zwłaszcza że alianckie naloty niewiele szkodziły niemieckiemu przemysłowi, a ich głównym celem nie były fabryki (20 proc. zrzuconych bomb), lecz linie komunikacyjne (32 proc.) i ośrodki administracyjne (20 proc.).

Czyżby więc okrągłe bunkry we Wrocławiu wskazywały kierunek rozważań nad przeznaczeniem kompleksu „Riese”? Hale w „Osówce” i „Rzeczce”, za krótkie i wąskie dla produkcji przemysłowej, są w sam raz dla wirówek wzbogacających uran. Może więc warto rozglądać się bacznie, spacerując ulicami…