Śmierć za mięso. A inni po prostu wkładali wędlinę pod pachę i wynosili z pracy”

53 lata temu rozpoczął się proces Stanisława Wawrzeckiego, dyrektora Miejskiego Handlu Mięsem w Warszawie. Za przyjmowanie łapówek od kierownika sklepów mięsnych został skazany na karę śmierci.

PRZESŁUCHIWANY: Dr Krzysztof Madej

ZAWÓD: Historyk, były pracownik IPN

SPECJALIZACJA: Historia społeczna i historia prawa po 1945 r., autor książki „Bezradność lub represja”

W SPRAWIE: „Afera mięsna”

PROWADZĄCY PRZESŁUCHANIE: Adam Węgłowski


Adam Węgłowski: Jak to możliwe, że człowieka powieszono za banalne przekręty przy handlu mięsem?

Krzyszlof Madej: Władza chciała ukarać kogoś za przestępstwo gospodarcze tak, żeby było o tym głośno. Jednak korzenie warszawskiej „afery mięsnej” sięgają końca lat 50. Polacy mieli już więcej pieniędzy (po 1956 r. nastąpił skokowy wzrost wynagrodzeń) i większe apetyty konsumpcyjne. Za przyzwoleniem państwa odradzał się zniszczony w okresie stalinowskim prywatny handel i rzemiosło, a te potrzebowały surowców. Poza tym Polacy przestali już tak bardzo bać się władzy.

To na bazie tych zmian rozgrywały się kolej ne afery (śledziowa, garbarska). Jednak już po kilku latach milicja zaczęła się szkolić w zwalczaniu przestępstw gospodarczych, udoskonalała metody pracy operacyjnej (m.in. wykorzystywała coraz więcej tajnych współpracowników) i zaczęła wykrywać coraz więcej takich przestępstw. Jednocześnie władze chciały dać odstraszający przykład.

Przy ówcześnie obowiązującym prawie nie dało się zastosować kary śmierci w sprawach gospodarczych. Wytrychem był dekret o postępowaniu doraźnym dla przestępstw szczególnie niebezpiecznych dla Polski Ludowej (np. naruszenia gospodarczych interesów państwa na znaczną szkodę). Ale po 1956 r. środowisko prawnicze uznawało go za haniebny przeżytek używany w czasach stalinowskich do ścigania ludzi za przestępstwa polityczne. Na dodatek tryb doraźny przewidywał postępowanie jednoinstancyjne – bez możliwości odwołania! Władze skorzystały jednak z trybu doraźnego, gdy w 1960 r. wybuchła afera garbarska w Szydłowcu i Radomiu, w której głównym oskarżonym był Bolesław Dedo, i skazały go na śmierć.

Czyli Wawrzecki nie był pierwszy?

– Nie. Tyle że w sprawie Dedo zainterweniował prokurator generalny Andrzej Burda, profesor prawa. Napisał do Przewodniczącego Rady Państwa Aleksandra Zawadzkiego, żeby zasądzonej kary nie wykonywać. Dlatego, że Dedo współpracował z prokuraturą, a efekt odstraszający procesu już był widoczny. Zawadzki przystał na to, co bardzo zirytowało Władysława Gomułkę. Zawadzki miał mu odpowiedzieć: „Zrób się Przewodniczącym Rady Państwa, to będziesz wieszał, kogo chcesz”.

Wawrzecki nie miał już tyle szczęścia.

– Władze wzywały jesienią 1964 r. do KC PZPR autorytety prawne (m.in. przedstawicieli Sądu Najwyższego, Ministerstwa Sprawiedliwości, środowisk akademickich) i dały do zrozumienia, jakie mają oczekiwania. Przy procesie Wawrzeckiego i innych oskarżonych w tej aferze kilkakrotnie naginały prawo czy wręcz je łamały. Sprawa kwalifikowała się raczej jako łapownictwo zagrożone maksymalną w latach 60. karą 10 lat więzienia, bo oskarżony przymykał na coś oko i brał za to pieniądze. Czy tym samym kradł – to było już dyskusyjne. Podobnie, czy musiał być sądzony w trybie doraźnym? Łapówki były wysokie, ale czy naprawdę stanowiły aż naruszenie „interesów gospodarczych” PRL? W trakcie samego procesu z kolei łamano reguły określone trybem doraźnym.

Władza nie bała się skazać człowieka na śmierć za mięso. A jak to wyglądało po drugiej stronie? Znam historię zaginięcia w latach 80. pracownika zakładów mięsnych, który zdradził się, że wie coś o nielegalnym procederze. Jego bliscy podejrzewali, że mógł zostać zabity i na miejscu „przerobiony na konserwy”.

– Znam podobne pogłoski. W 1965 r. Irena Majchrzak wydała książkę „Pracownicze przestępstwo gospodarcze i jego sprawca”. Opisała tam coś, co można nazwać socjalizacją przestępczą. Przychodzi nowy człowiek do pracy i tam się go wdraża: „nie wkurzaj szefa”, „jak chcesz gdzieś wyskoczyć, to uważaj, bo ta cię zakapuje” itd. Czasami starzy pracownicy tłumaczyli też nowemu, jak dorabiają, i go straszyli: np. wskazywali mu dół, gdzie moczyły się skóry, a następnie dawali do zrozumienia, że w razie problemów spowodowanych jego nadmierną uczciwością może tam wylądować…

Słyszałem o pomysłowości przestępców, np. przy kradzieży mięsa z transportów omijano kłopot z zaplombowanymi drzwiami w ten sposób, że zdejmowano je z zawiasów. Albo że podczas ważenia dostarczonego mięsa brakujące skradzione kilogramy „uzupełniał” stojący na wadze konwojent, ubrany w kufajkę z wszytymi ołowianymi sztabkami…

– Możliwości „przekrętów” było wiele. Niektóre bardzo prymitywne. Już w punkcie skupu potrafiono tak manipulować wagą, żeby na końcu skupującemu zostawała świnia, którą mógł na boku sprzedać do prywatnej masarni. Okazja do kolejnych prostych nadużyć była w sklepie. Typu: kupujący prosił pół kilo schabu, a dostawał 40 dkg. I co, wróci, będzie się stawiał – w realiach gospodarki niedoboru? A przemnóżmy to przez sto osób. Dla sprzedającego to już coś. A to tylko drobiazg. Pamiętajmy, że to w sklepach dokonywano rozbioru mięsa z półtuszy. To stwarzało pole do „wygospodarowania” czegoś na własny użytek. Bywało też, że wywożono mięso z zakładów mięsnych, udając że to materiały budowlane. A inni po prostu wkładali wędlinę pod pachę i wynosili z pracy.