Walentynki nie dla sarmaty

Co powiedzieliby na widok współczesnych walentynek nasi rodacy, żyjący w czasach świetności Rzeczypospolitej szlacheckiej?

Naszych do bólu praktycznych przodków bardziej raziła romantyczna miłość Zygmunta Augusta i Barbary Radziwiłłówny niż homoseksualne przygody Władysława IV Wazy czy tabuny prostytutek na sejmach

Przesłuchiwana: Prof. Maria Bogucka
Zawód: historyk
Specjalizacja: kultura i społeczeństwo w XVI–XVIII w.
W sprawie: staropolskie obyczaje miłosne
Prowadzący przesłuchanie: Adam Węgłowski

To, co by powiedzieli, trzeba byłoby „wypikać” w telewizji lub wykropkować w prasie. Byliby z pewnością przerażeni, zgorszeni i zdegustowani. Walentynki są obce naszej kulturze i tradycjom. No, ale żyjemy w erze globalizacji…

Przodkowie zarzuciliby nam, że przyjmujemy obce wzory, zapominając o własnych? Czyli o czym?

W XVI–XVIII w. organizowano kuligi, sanny, zabawy, bale. Trwały czasem po kilka dni. Bawiła się szlachta po dworach, ale także mieszczanie w domach, a nawet chłopi w chatach i gospodach. To się łączyło z karnawałem. Polegało na rozluźnieniu surowego obyczaju codziennego i do pewnego stopnia na zakwestionowaniu hierarchii społecznej. Szlachcic przebierał się za księdza, chłop za szlachcica, szlachcianka za karczmarkę. Ta zamiana miała ogromną rolę w rozładowywaniu napięć i zatargów społecznych. Wyśmiewano się również z małżeństw nierównych wiekiem. Urządzano im kocią muzykę pod oknami.

A często się zdarzało, że młodziutkie kobiety zmuszano do małżeństw z podstarzałymi, ale wpływowymi mężczyznami?

Nie. Zresztą takie przypadki kończyły się czasem tragicznie. W XVII w. Stanisław Koniecpolski, będąc w podeszłym wieku, poślubił bardzo młodą dziewczynę. Aby „stanąć na wysokości zadania”, zażył jakieś afrodyzjaki. I zmarł biedak drugą czy trzecią noc po ślubie. Cała Rzeczpospolita aż huczała na ten temat. Nie było telewizji i internetu, jednak takie pogłoski momentalnie się rozchodziły. Ale zwykle pary starano się lepiej dobierać. Co nas różni od tamtego czasu, to fakt, że małżeństwo dziś jest domeną prywatną, głównie sprawą uczuć. Natomiast w XVI–XVIII w. małżeństwo było na ogół zawierane nie przez parę młodych, lecz przez rodziny. Omawiano to, negocjowano. Działali nawet zawodowi swaci. Chodziło o to, by małżonkowie byli równi stanem i by ich majątki były podobne.

Najmniej brano pod uwagę uczucia zainteresowanych. Rej pisał o małżeństwie z miłości: „Ów też zasię, co się z miłości ożeni, to też żadnym obyczajem długo w dobrym stanie trwać nie może, bo będą prędkie wymówki: »A nie wziąłem nic po tobie«. Także też zasię ona będzie powiadała: »A ktoż cię prosił, abyś mię był pojmował?«. Bo powiadają: »Między głodnymi niedługo miłość trwa«”. Jeszcze bardziej dosadnie potępiano małżeństwa mieszane, np. zubożałego szlachcica, który chciał podreperować finanse, łącząc się z bogatą mieszczanką, albo mieszczanina, który chciał się „wżenić” w szeregi szlachty. Otóż Wacław Potocki w wierszu „Na mieszańców” pisał: „Nie może to być dobrze wedle tej nauki, będąli wyżłów rodzić z kundysami suki. Lepiej zawczasu topić te szczenięta”. To brutalne słowa, z dzisiejszego punktu widzenia. Ale tak właśnie wówczas oceniano małżeństwa mieszane.

Więc bardziej liczył się zdrowy rozsądek niż serce?

Oczywiście były i małżeństwa zawierane z miłości. Jeśli w wieku XVI w. rzeczywiście młodej panny nikt nie pytał o zdanie, to w XVII w. w wielu rodzinach liczono się z tym, że np. nie ma ona ochoty na jakiegoś zalotnika. Są o tym notatki w pamiętnikach, listach, sylwach (księgach domowych, które spisywała szlachta, relacjonując i komentując wydarzenia), np.: „No cóż, panna nie zgadza się, trudno ją przecież przymuszać”. A więc nawet młoda kobieta zdobywała coraz większą samodzielność. Małżeństwa budowano zaś na partnerskich zasadach. W Polsce kobieta miała dosyć wysoką pozycję. Zarządzała majątkiem (bo szlachta  jeździła na sejmy czy wojny), wychowywała dzieci. Odgrywała nieporównywalnie większą rolę niż w krajach Europy Zachodniej. Np. w Niemczech sytuacja kobiet była bardzo niedobra, w małżeństwach często dochodziło do przemocy domowej. W Polsce oczywiście też się zdarzały patologie, ale nawet w związkach zawartych ze względu na interesy rodów po latach współżycia wyzwalały się wzajemna przyjaźń i zaufanie. Najlepiej to widać z testamentów i listów – w sposobie, w jaki piszą o małżonkach mężczyźni i kobiety. Nazywają się „towarzyszem i przyjacielem”, dziękują za wieloletnią współpracę, za troskliwą pielęgnację w chorobie, za pomoc w nieszczęściach itd.

Ale romantycznej miłości, takiej jak króla Zygmunta Augusta do Barbary Radziwiłłówny, w Polsce nie rozumiano?

W Polsce stosunek do miłości był bardzo praktyczny. U nas nie było – zwłaszcza w odróżnieniu od Francji, Hiszpanii czy Włoch – tradycji tzw. miłości dworskiej. W XII–XIV w. pojawiła się tam taka miłość platoniczna do wyidealizowanej kobiety, opiewana przez trubadurów. Błędny rycerz oddawał serce wybrance, choć wiedział, że jest dla niego nieosiągalna. Jedyne, na co mógł liczyć, to kwiat czy wstążka, rzucone z balkonu. To była miłość niespełniona i nieszczęśliwa – w związku z tym „szlachetniejsza” niż ta zwykła, która głównie miała na celu spłodzenie potomstwa. Na Zachodzie z tradycji miłości dworskiej rodziły się strofy Dantego o Beatrycze i sonety Petrarki o Laurze. U nas tego typu literatury nie ma.

 

W takim razie związek Zbyszka i Danusi w „Krzyżakach” Sienkiewicza tak naprawdę nie mógłby się u nas zdarzyć?

To było niemożliwe. Nie mieliśmy takich tradycji. Jedyne co u nas było, to związek Zygmunta Augusta z Radziwiłłówną w XVI w., który spotkał się z całkowitym niezrozumieniem. Szlachta niesłychanie dziwiła się, dlaczego król upiera się, by poślubić Barbarę. Przecież mógł postąpić jak każdy monarcha – wziąć ją jako nałożnicę i trzymać przy dworze, a zawrzeć małżeństwo ze względów dynastycznych. Ale to był właśnie ten cudowny kwiat miłości, rozkwitającej w społeczeństwie, które jej nie pojmuje. Szlachta bardziej już rozumiała model szalonej miłości na podłożu erotyczno-zmysłowym, jak w przypadku Sobieskiego i Marysieńki.

A nie jest tak, że gdybyśmy przenieśli się do tamtej epoki, to okazałoby się, że nasi przodkowie byli o wiele bardziej frywolni niż my?

To się zaczęło dopiero w XVII i XVIII w. Szczególnie na dworach Sasów. I dotyczyło głównie magnatów, bo średnia szlachta wciąż tkwiła w obyczajach poprzednich dziesięcioleci. Ale swoboda seksualna mężczyzn zawsze była bardzo duża. Przecież prostytucja była legalna. W miastach działały domy rozpusty. Zwykle prowadził je kat miejski. Wszędzie tam, gdzie pojawiała się większa grupa mężczyzn (np. podczas sejmu), zaraz ściągały tłumy niewiast lekkiego prowadzenia. I rzeczywiście mężczyźni korzystali z uroków życia. Nikt się tym nie gorszył. Kontrola społeczna była natomiast silna w stosunku do kobiet. Chodziło o pewność, że potomstwo jest legalne. Jeżeli na wiarołomstwie przyłapano kobietę, to wyciągano ostrzejsze konsekwencje. Na początku XVII w. był taki trójkąt: Zofia z Radziwiłłów, żona Krzysztofa Drohostajskiego, nawiązała romans z ubogim szlachetką Stanisławem Tymińskim. Mogła sobie na wiele pozwolić, bo Drohostajski to była średnia szlachta, a ona pochodziła z Radziwiłłów. Więc mąż trochę bał się narazić teściom. Ale sprawa romansu zrobiła się tak głośna, że wytoczył proces Tymińskiemu. Co zabawne, oskarżył go jednak nie o cudzołóstwo i uwiedzenie żony, lecz o kradzież klejnotów. Proces zakończył się skazaniem Tymińskiego na banicję, ale najbardziej poszkodowana była niewierna żona. Mimo że z Radziwiłłów, Zofia została zamknięta pod strażą w jakimś małym dworku na głuchej wsi.

Dlaczego poszkodowany mąż nie wytoczył sprawy o wiarołomstwo, lecz o kradzież?

Prawdopodobnie nie chciał, żeby przylgnęło do niego określenie „rogacza”. Przy tym takie oskarżenie najciężej traktowano nie u nas, ale na Zachodzie. Taka sprawa kończyła się tam śmiertelnie poważnie. Mężczyzna nazwany „rogaczem” miał do wyboru dwa wyjścia: albo popełnić samobójstwo, albo zabić w pojedynku kochanka żony. Natomiast w Polsce na „rogacza” patrzono trochę z przymrużeniem oka. Bardzo piękną fraszkę napisał na ten temat Jan Kochanowski. Opisał, jak żona rodzi, a przejęty mąż krąży koło drzwi sypialni. Małżonka, żeby go pocieszyć, woła: „Nie frasuj się, nie twoje!”. Na takie żarty żaden Francuz ani Włoch by się nie zdecydował.

A czy tolerowano w Polsce nietypowe związki? Co z „kochającymi inaczej”?

Znano wtedy w Polsce te inne rodzaje miłości. To nie są sprawy tylko XX i XXI w. Była jednak ogromna tolerancja. Przecież Władysław IV Waza, prowadzący niezwykle bujne życie erotyczne, miewał m.in. także homoseksualne przygody. Jego faworytem był przyjaciel z lat dziecinnych Adam Kazanowski, którego obsypywał podarkami i bogatymi nadaniami. Oczywiście informacje o tego typu związkach były ukrywane, gdyż mogły pokrzyżować ambitne plany polityczne króla. W źródłach znajdujemy więc najwyżej mgliste aluzje. O ile w XVI wieku, w dobie renesansu, ludzie dość tolerancyjnie spoglądali na różne przejawy życia erotycznego, o tyle w czasach kontrreformacji, w XVII i XVIII w., wzmożona religijność zmieniła w sposób znaczny także zachowania seksualne. Niemniej były osoby, które nie pretendując do robienia kariery, nie dbały o opinię. Np. w połowie XVIII w. ordynat ostrogski książę Janusz Sanguszko jawnie zaniedbywał żonę i – jak stwierdza w „Opisie obyczajów za panowania Augusta III” Jędrzej Kitowicz – „obmiotem jego pasji był jaki hoży młodzieniec, na którego wysypywał niemal wszystkie skarby swoje”. Zdarzało się zresztą nawet tolerowanie kazirodztwa. W XVIII w. przyrodnie rodzeństwo: Stanisława i Annę Oświęcimów łączyło (jak wynika z zachowanego diariusza) głębokie uczucie. Była to dosyć głośna sprawa w Rzeczypospolitej. W gruncie rzeczy wydaje się, że od tego czasu nie tak wiele się zmieniło w pewnych aspektach życia Polaków…