Adolf Hitler: Sztukmistrz z Berlina

Jak to możliwe, że wielki europejski naród złożył swój los w ręce szaleńca? A może Adolf Hitler jednak nie był szaleńcem, lecz cynicznym politykiem umiejącym świetnie manipulować ludźmi? Mężem stanu, który wciąż ma naśladowców.

Nigdy nie interesowały go inne opinie niż jego własne – napisał we wspo­mnieniach August Kubizek, przyjaciel Adolfa z czasów szkolnych. Potwierdzali to koledzy z wojska, walczący u boku Hitlera podczas I wojny światowej. „Uważaliśmy go za dziwaka – zanotował szeregowy Balthasar Brandmayer – bo nigdy się nie upijał, nie chodził do prostytutek.

W wolnym czasie albo rysował, albo czytał, albo tonem nieznoszącym sprzeciwu wygła­szał przemowy na każdy temat”. Ta absolutna pew­ność siebie stała się jednym z jego najpotężniejszych atutów, gdy zaangażował się w politykę. Dzięki niej pozyskiwał zwolenników, którzy nie mieli wątpliwości, że wie, dokąd zmierza, i warto za nim podążyć.

W całej pełni zademonstrował ją w sądzie, przed którym stanął w 1924 r. oskarżony o próbę zorganizowania zamachu stanu. Nie tylko nie wyparł się winy, ale z dumą się do niej przyznawał. Oświadczył, że na razie jest tylko „doboszem, zagrzewającym do walki o lepsze Niemcy”, ale w przyszłości stanie na czele narodowej rewolucji i zwycięży. Proces obszernie relacjonowały media, dzięki czemu milio­ny ludzi po raz pierwszy usłyszały o Hitlerze. Został skazany na pięć lat więzienia, odsiedział kilka miesięcy. Pobyt w celi wykorzystał na napisanie (a raczej – podyktowanie) „Mein Kampf”.

Po wyjściu na wolność rozpoczął długi marsz po władzę. Nic nie było go | w stanie załamać ani zniechęcić. Ludzie z jego najbliższego otoczenia zgodnie | potwierdzali, że nigdy nie okazał zwątpienia czy słabości. Odrzucał propozycje, które dla innych były szczytem marzeń – objęcia teki ministra czy wicekanclerza. Interesowała go jedynie prosta alternatywa: wszystko albo nic. Dzięki temu dostał, co chciał, i 30 stycznia 1933 r. objął urząd kanclerza Niemiec.    

Przekonanie, że jest mężem opatrz­nościowym, umacniały nie tylko sukce­sy, lecz również okoliczności, w jakich unikał śmierci. Na przykład z piwiarni w Monachium wyszedł 10 minut przed eksplozją bomby podłożonej przez Joha­na Georga Elsera (8 listopada 1939 r.). Dla Hitlera był to dowód, że Opatrzność chroni go, by wypełnił swą misję.

CZŁOWIEK Z CHARYZMĄ

Ale wiara w dziejowe posłannic­two nie wystarczy – by dotrzeć do celu, trzeba pozyskać gorliwych wyznawców. Polityków posiadających umiejętność ich masowego werbowania niemiecki socjolog Max Weber określił mianem charyzmatycznych.

To termin zapożyczony z teologii, gdzie przez charyzmę rozumie się dar lub nadzwyczajną łaskę od Boga. Prze­niesiony do polityki oznacza zdolność wytworzenia przez lidera niezwykle silnej więzi z otoczeniem. Przywódca obdarzony charyzmą nawiązuje tę więź dzięki osobistym cechom charakteru i psychiki oraz porywającym tłumy ideom i hasłom. Jak to ujmował We­ber: jest jednocześnie prorokiem, któ­ry przepowiada świetlaną przyszłość, i mesjaszem, obiecującym że do niej doprowadzi.

Weber zmarł w 1920 r., więc nie mógł zobaczyć, w jak złowrogi sposób objawi się charyzma jednego z jego ro­daków. Hitler w niemal wzorcowy spo­sób odpowiadał definicji charyzmatyka. Jako prorok wieszczył walkę na śmierć i życie między rasą aryjską i semicką. Jako mesjasz obiecywał, że poprowadzi Aryjczyków do zwycięstwa, po i którym zdobędą niezbędną do pełnego rozkwitu tej rasy panów (Herrenvolk) przestrzeń życiową (Lebensraum), stwo­rzą nowy świat i zapewniającą wieczną szczęśliwość „Tysiącletnią Rzeszę”.

Obdarzony wybitnym talentem kra­somówczym przekazywał swoje wizje w niezwykle sugestywny sposób. Ale nawet najwspanialsze słowa to za mało, by porwać za sobą większość narodu. Oso­bistą charyzmę wspierał więc bogatym zestawem sztuczek socjotechnicznych.

 

NIE MA MIEJSCA NA MYŚLENIE

„Na pierwszym miejscu stawiamy wiarę, nie rozum – mówił w 1927 r. do elity NSDAP. – Bo co skłaniało ludzi, by szli, walczyli i ginęli za prawdy religijne? Rozum? Nie, ślepa wiara!”.

Wierzących nieustannie przybywało. Hermann Göring, przemawiając rok po przejęciu przez nazistów władzy, oznaj­mił: „Kochamy Adolfa Hitlera, ponieważ wierzymy głęboko, trwale i mocno, że został przysłany przez Boga. (…) Dla nas Führer jest nieomylny”. Wtórował mu Joseph Goebbels.Wiarą w swe boskie posłannictwo Hitler zaraził więc najpierw swych palatynów, oni z kolei – niczym apostołowie – zajęli się jej krzewieniem.

Zaszczepienie nowej wiary w chrześcijańskim społe­czeństwie stało się głównym zadaniem nazistowskiej pro­pagandy. Najbliższy wówczas współpracownik wodza Rudolf Hess tłumaczył bez owijania w bawełnę: „Wielki przywódca polityczny jest podobny do wielkiego twórcy religii. Gło­szoną przez siebie wiarę musi przekazywać w sposób, który słuchaczom nie pozwala na kontestację. Tylko wtedy masy zwolenników dadzą się poprowadzić tam, dokąd pójść po­winny (…). Nie musi jak naukowiec rozważać wszystkich za i przeciw, bo nie wolno pozostawiać wyznawcom miejsca na rozważania, że może istnieć jakaś inna prawda”.

Nad tym, by tego miejsca nie było, czuwała cenzura i aparat bezpieczeństwa. Hitler osobiście zakazał opisywania w prasie i pokazywania w sztuce wszystkiego, co podważało wiarę w jego posłannictwo i „osłabiało ducha narodu”. Istniał tylko „jeden naród, jedna Rzesza, jeden wódz”. I jedna praw­da. Kto w nią uwierzył, mógł liczyć na zbawienie w „nowym, wspaniałym świecie”, kto wątpił – ryzykował zesłanie do obozu koncentracyjnego.

AUREOLA I HIPNOZA

Gdy Adolf Hitler zabiegał o głosy wyborców, jako pierwszy europejski polityk postawił na bezpośredni kon­takt z elektoratem. Do tej pory ludzie mogli zobaczyć kan­dydatów na przywódców co najwyżej w kronice filmowej. Przyszły Führer objeżdżał osobiście cały kraj, ściskał tysiące rąk, pochylał się z troską nad robotnikami i wieśniakami. Chętnie korzystał z samolotu, czyli – jak przystało ma me­sjasza – przybywał z nieba.

Ten motyw Leni Riefenstahl wykorzystała w głośnym filmie propagandowym „Triumf wiary” (1933), który roz­poczyna się od ujęć samolotu krążącego nad Norymbergą. Potem wódz zstępuje na ziemię pełną płonących pochodni, flag i swastyk. Film wywierał silne wrażenie na ludziach oglą­dających go w kinach. A bezpośredni uczestnicy takich wyda­rzeń jak wiece i zjazdy partyjne wpadali w niemal mistyczny trans. Julius Streicher, wydawca tygodnika „Der Stürmer”, zeznał przed trybunałem norymberskim: „Po wysłuchaniu godzinnego przemówienia Hitlera mój sąsiad powiedział, że zauważył nad jego głową aureolę”.

Brytyjski historyk Laurence Rees w książce „Złowroga charyzma Adolfa Hitlera” przytacza wiele podobnych relacji. I to nie tylko zapisywanych czy wypowiadanych na gorąco, ale także wiele lat po zakończeniu II wojny świa­towej. Sympatyzujący za młodu z nazi­stami Fridolin von Spaun opowiedział mu, że podczas jakiejś imprezy Führer przypadkowo położył rękę na oparciu jego krzesła. „Poczułem wtedy płyną­ce od jego palców, przenikające mnie drżenie. Naprawdę je czułem. (…) Czułem, że ten człowiek i jego cia­ło to narzędzie niosące przepotężną, obejmującą wszystko na Ziemi, wolę. Uznałem to za cud”.

Za energoterapeutę Hitler ra­czej się nie uważał, ale na milionach Niemców faktycznie wywierał wręcz hipnotyczne wrażenie. Po części wyni­kało z naturalnych cech jego osobowo­ści i charakteru, zwłaszcza dziwnego wyrazu stalowoniebieskich oczu. Dla odpornych na jego charyzmę było to spojrzenie nawiedzonego fanatyka, dla nieodpornych – geniusza obdarzonego cudowną mocą.

 

Propagandyści Goebbelsa nie przeoczyli możliwości, jakie dawał ten element fizjonomii wodza. Opracowali plakaty pokazujące jedynie jego głowę na czarnym tle. Na widzach wywierało to piorunujące wrażenie. Miliony bar­dziej tradycyjnych portretów atakowały ich ze wszystkich miejsc, od urzędów publicznych po znaczki na prywatnych listach. Żaden nie przedstawiał Hitle­ra uśmiechniętego, wódz zawsze był pogrążony w zadumie albo wręcz cier­piący. Oddziałująca na podświadomość sugestia była aż nadto czytelna – me­sjasz cierpi za swój naród. By pokazać, że nie jest to męka daremna, zastąpio­no tradycyjne pozdrowienie Grüss Gott (odpowiednik „Niech będzie pochwa­lony Jezus Chrystus”) odwołaniem do nowego zbawiciela – Heil Hitler, czyli Cześć Hitlerowi!

AKTOR GRZEBIĄCY W PODŚWIADOMOŚCI

Wystąpienia Hitlera były perfek­cyjnie wyreżyserowanym spektaklem. Führer ćwiczył przed lustrem gestyku­lację i mimikę, korzystał z porad ak­torów i choreografów, przybierał pozy ulubionych postaci z filmów i oper, kazał się fotografować podczas tych prób, po czym na podstawie zdjęć wybierał miny i gesty najbardziej adekwatne do wypowiadanych słów. Przed występem osobiście sprawdzał akustykę sali.

Przemawiał według powtarzanego schematu. Zazwyczaj się spóźniał, co dodatkowo zwiększało emocje tłumu oczekującego na przybycie mesjasza. Gdy się wreszcie pojawiał, gasły świat­ła i tylko przebijająca ciemność smuga reflektora prowadziła go do mównicy. Był sam, jaśniejący w mroku niczym przybysz z innego świata.

Zaczynał cicho – od opisu tragicz­nej sytuacji, w jakiej znalazły się Niem­cy. Wymieniał przyczyny tego stanu rzeczy, od wyniszczających gospodarkę reparacji wojennych, które sprowadzi­ły wielki kraj do poziomu kolonii, po knowania kapitalistycznej plutokracji i komunistów, za którymi stoją Żydzi. W miarę upływu czasu podnosił głos, przekonując słuchaczy, że nie tylko za­sługują, ale mają niezbywalne prawo do lepszego życia. Potem już krzycząc wyliczał, co im się należy, wzywał, by podążyli za nim i kończył wrzeszcząc, że jeśli znajdą w sobie „siłę woli”, zdo­będą wszystko, czego pragną.

Telewidzowie odbieraliby je jako przesadnie egzaltowane. Patetycz­na oprawa muzyczna (Wagner, Beetho­ven) i świetlna sprawiały, że egzaltacja mówcy udzielała się obecnym. Było to tym łatwiejsze, że Hitler mówił im to, co chcieli usłyszeć: nie odpowiadają za swoje niepowodzenia, cierpią z powo­du win innych, ale to minie, gdyż ich przeznaczeniem jest wielkość. Oddzia­ływał na emocje i kierował je w pożą­danym przez siebie kierunku. Owszem, „hipnotyzował ludzi”, ale tylko tych, którzy byli podatni na taką hipnozę. Jak to ujął brytyjski ambasador w Berlinie Nevile Henderson, Hitler panował nad tłumem, gdyż był „odbiciem podświa­domości swoich zwolenników, potra­fił ubierać w słowa ich podświadome uczucia i pragnienia”.

BEZKRWAWY GENERAŁ

Hitler schlebiał masom, ale w rze­czywistości traktował je jedynie jako narzędzie do realizacji swych planów. i Już w „Mein Kampf” napisał z brutalną szczerością: „możliwości percepcyjne 5 m nia sytu­acji słaba, a pamięć krótka”. Za Gustavem Le Bo­nem, autorem słynnej „Psychologii tłu­mu”, powtarzał, że „masy łatwiej ulegają wielkie­mu kłamstwu niż małemu”, co szef propagandy Goebbels uzupełnił praktycznym zaleceniem: „kłamstwo powtórzone tysiąc razy staje się prawdą”.

Goebbels i Hitler zgadzali się również z tym, że „do mas się nie pisze, lecz mówi”. Dlatego tak wielkie znacze­nie przywiązywali do wieców, transmisji radiowych i filmów propagandowych. Bilety do kin w III Rzeszy były tanie, radio­odbiorniki sprzedawano za półdarmo. Gazety miały drugo­rzędne znaczenie, gdyż to medium opiera się na relacji jeden autor – jeden czytelnik, a zatem skłania do samodzielnego myślenia. Na imprezach masowych wygląda to inaczej: nie ma miejsca na dyskusję, na refleksję.

Hitler snuł plany podboju świata, ale wiedział, że po traumie I wojny światowej zdecydowana większość społeczeństwa panicznie boi się nowego konfliktu. Dlatego przedstawiał się jako żarliwy obrońca pokoju. Tylko zaufanym dawał do zrozumienia, że trzeba przy­gotowywać naród do walki. Na spotkaniu w listopadzie 1938 r. kazał tak kształtować opinię publiczną, by zwykli ludzie nabrali przekonania, że „jeśli pewnych spraw nie udaje się załatwić metodami pokojowymi, a nie można pozwolić, by toczyły się dalej tak jak dotychczas, trzeba użyć siły”.

 

Początkowo taką sprawą był los Niemców żyjących poza granicami Rze­szy. Propaganda prześcigała się w opi­sach szykan i zadawanych im cierpień. Dlatego Anschluss Austrii czy zajęcie Czech przyjęto z pełnym zrozumie­niem i entuzjazmem. Ponieważ obyło się bez ofiar, Hitlera zaczęto nazywać „bezkrwawym generałem”. Z Polską i Francją było już trudniej, ale szybkie i niezbyt kosztowne zwycięstwa jeszcze wzmocniły wiarę w wodza.

Z „pokojowej polityki” nie zre­zygnował nigdy. Wypowiedzenie woj­ny USA uzasadnił w przemówieniu w Reichstagu „szatańską złośliwością Żydów”, którzy przekonali prezydenta Roosevelta do udzielania pomocy An­glikom. Na ZSRR też nie napadł, lecz jedynie „uprzedził atak przygotowywa­ny przez Stalina”.

SWASTYKA NA PIERSI, KRZYŻ W SERCU

Kolejne wielkie kłamstwo doty­czyło stosunku do chrześcijaństwa. Hit­ler zdawał sobie sprawę, że bez choćby cichego poparcia milionów katolików i protestantów nie przekona narodu do bolesnych wyrzeczeń. Prywatnie mógł sobie perorować, że „dla narodu rzeczą decydującą jest to, czy pozostanie przy wierze chrześcijańskiej z jej moralnością litości i miłosierdzia, czy też przyjmie silną, bohaterską wiarę w Boga w przy­rodzie, Boga we własnym losie, własnej krwi. (…) Albo jest się chrześcijaninem, albo Niemcem; jednym i drugim być się nie da”. Publicznie mówił coś zupełnie innego: „Moje uczucia chrześcijanina kierują mnie do mego Boga i Zbawiciela. Do człowieka, który samotnie, otoczony jedynie przez kilku zwolenników, rozpo­znał prawdziwą naturę Żydów i podjął walkę z nimi”.

W III Rzeszy represjonowano je­dynie tych duchownych i działaczy re­ligijnych, którzy otwarcie występowali przeciwko nazistom. Mało tego, Hitler wykorzystał prześladowania chrześcijan w „czerwonym trójkącie” – bolszewic­kiej Rosji, Meksyku i republikańskiej Hiszpanii – do przekonywania hierar­chów, że jest jedynym przywódcą zdol­nym powstrzymać ekscesy ateistów.

Niespełna rok po objęciu władzy zawarł konkordat z Watykanem. Pozwa­lał na głoszenie haseł typu: „Swastyka na piersi, krzyż w sercu”; zgodził się by na klamrach żołnierskich pasów widniał napis „Gott mit uns” (Bóg z nami), nawet esesmani powinni się według niego określać jako „wierzący w Boga” (gottglaubig). Opatrzność, za której posłańca się uważał, z całą pewnością nie była Bogiem chrześcijan, ale cynicznie zacierał tę różnicę.

 

MÓJ DROGI, CUDOWNY ADOLFIE

Nowe wcielenie mesjasza, tak jak oryginał, nie mogło mieć żadnej skazy. Propagandyści przykładali więc ogromną wagę do takiego kreowania wizerunku Hitlera, by zmanipulo­wane masy widziały w nim nieomylnego przewodnika, który bez reszty poświęca się służbie narodowi.

Było to o tyle łatwe, że Hitler miał wiele cech ascety i przy­wódcy sekty. Oficjalnie nie interesował go luksus i bogacenie się. W odróżnieniu od większości dyktatorów nie obwieszał się błyskotkami, lecz nosił zwykły żołnierski mundur. Nie pił alkoholu, nie palił, nie jadł mięsa, unikał kawy i herbaty, pre­ferując napary z ziół. Lubił kwiaty i zwierzęta. Pracował do późnej nocy, dużo czytał.

Sam sobie nie pozwalał na okazywanie jakiejkolwiek słabości. Był krótkowidzem, lecz nigdy publicznie nie po­kazał się w okularach, teksty przemówień przepisywano mu na specjalnej maszynie z dużą, centymetrową czcionką. Była to oczywiście tajemnica państwowa. Gdy po 1943 r. nasiliły się objawy choroby Parkinsona, ukrywał je, trzymając drżącą lewą rękę za plecami i przyciskając nogę do biurka lub stołu.

Dowodem całkowitego oddania sprawie miała też być jego samotność. Przeciętny obywatel III Rzeszy święcie wierzył, że w otoczeniu Hitlera nie ma żadnych kobiet. O zakończonym samobójstwem dwuznacznym romansie z siostrzenicą Geli czy istnieniu Ewy Braun wiedzieli tylko nieliczni. Podtrzymując obraz ojca narodu, potrafił powiedzieć na spotkaniu z aktywistkami Narodowosocjalistycznego Związku Kobiet (Natio­nalsozialistische Frauenschaft), że „niemieckie dzieci należą nie tylko do swoich matek, należą również do mnie”.

Jego charyzma i socjotechniki oddziaływały na mężczyzn, ale chyba jeszcze silniej na kobiety. Otrzymywał co roku ponad 10 tys. listów od egzaltowanych wielbicielek wyznających mu miłość i fanatyczne oddanie. Pisały je proste gospodynie domo­we i dystyngowane arystokratki. „Mój drogi, cudowny Adolfie. (…) Ciągle przeglądam twoje zdjęcia i kładę je przed sobą, nim e ucałuję. Tak, mój kochany, mój najdroższy (…) moja miłość est szczera jak złoto. Poza tym, mój drogi, mam nadzieję, że już otrzymałeś moją paczkę z ciastem i mam nadzieję, że ci smakowało” – informowała niejaka pani Miele.

Friedel S. i setki jej podobnych oświadczały bez zbędnych ceregieli: „Mój ukochany wodzu, bardzo pragnę mieć z panem dziecko”. A baronowa Elsa Hagen von Kilvein puentowała: „Czasem chciałabym umrzeć wpatrzona w pana fotografię”.

 

JEDEN WÓDZ

Zapewne ku zaskoczeniu wielu autorek tych fantasmagorii dywagowanie o śmierci szybko zmieniło się w rzeczywistość. Osiem milionów Niemców zapłaciło życiem za powierzenie swego losu Führerowi. Mimo to trwali przy nim do końca.

Wierzyli mu, bo Hitler nie tylko mamił słowami, ale uwodził także realnymi dokonaniami. Według oficjalnych statystyk w chwili objęcia przez niego władzy 6 mln Niemców nie miało pracy, z rodzinami dawało to co najmniej 18 mln ludzi pozbawionych środków do życia. Na skutek Wielkiego Kryzysu masowo bankrutowały banki, więc również klasa średnia traciła oszczędności i dołączała do rzeszy frustratów. Dzięki programowi budowy autostrad, rozbudowie przemysłu zbrojeniowego i innym przedsięwzięciom bezrobocie w połowie 1939 r. spadło do kilkudzie­sięciu tysięcy. Wódz obiecywał, że już niedługo każdą rodzinę będzie stać na samochód (projekt Volkswagena), wa­kacyjny wypoczynek w ośrodkach orga­nizacji Kraft durch Freude, a nawet na rejsy wycieczkowe po Bałtyku i Morzu Śródziemnym.

Kiedy wybuchła wojna, Hitler nie przemawiał już do tłumów, lecz głów­nie do oficerów. Wciąż wykorzystywał swą charyzmę i sprawdzone triki. Po wygłoszeniu tyrady, która kilku genera­łów przyprawiła o atak serca, nagle ła­godniał, ujmował prawą rękę rozmówcy w swoje dłonie i, wpatrując się w niego nieruchomymi, hipnotyzującymi ocza­mi, pytał: „Ale pan mnie nie opuści?”. Nikt nie odważył się odpowiedzieć nie po myśli wodza.

Zwykli ludzie wciąż żywili się złu­dzeniami, że nieomylny wódz uchroni ich przed ostateczną katastrofą. Geobbelsowska propaganda podsycała ich nadzieje, przekonując, że jeśli naród sprosta próbie, jakiej poddaje go Opatrz­ność, losy wojny na pewno się odmienią – trzeba tylko jeszcze bardziej zaufać Jej wybrańcowi.

Tę oderwaną od rzeczywistości wiarę podtrzymywał gorliwie nie tylko sam Hitler i jego „kapłani”, ale także tysiące zbrodniarzy wojennych, którzy zdawali sobie sprawę, że w razie klę­ski poniosą odpowiedzialność za swoje czyny. Walczyli więc do końca, terrory­zując wątpiących i ginąc wraz z nimi. Z badań historyków wynika, że nawet jeśli większość społeczeństwa w ostat­nich miesiącach wojny odwracała się od nazistów, to pozostawała wierna Hitlerowi. Dopiero gdy 30 kwietnia 1945 r. strzelił sobie w łeb, jego chary­zma nagle rozwiała się jak dym zasnuwający udręczoną Europę.


DLA GŁODNYCH WIEDZY :

  • Laurence Rees, „Złowroga charyzma Adolfa Hitlera”; Michael. Heseman, „Religia Hitlera”; Diane Ducret, „Kobiety dyktatorów”
  • H Richard Grunberger, „Historia społeczna Trzeciej Rzeszy”; Martin Kitchen, „Nazistowskie Niemcy w czasie wojny”
  • Ian Kershaw, „Führer. Walka do ostatniej kropli krwi”; Ian Kershaw, „Mit Hitlera”