Agent, który pokazał wszystko

Eugene Hasenfus znowu jest na wolności. Wyszedł z amerykańskiego więzienia, gdzie trafił za wielokrotne obnażanie się na parkingach w pobliżu supermarketów K-Mart. Być może więzienni psychiatrzy wyjaśnili, dlaczego wybierał właśnie te parkingi, aby tam ściągać spodnie.

Ale dlaczego ekshibicjonista stał się bohaterem niniejszej opowieści? Bo to… niezwykły ekshibicjonista. Zanim po raz pierwszy pojawił się w wiadomym celu przed supermarketem, Eugene Hasenfus wstrząsnął światową polityką i omalże nie obalił prezydenta! Ten drobny agent CIA 5 października 1986 roku wsiadł, wraz z dwoma innymi pilotami, na lotnisku w Panamie do kokpitu samolotu transportowego Fairchild C-123. Doskonale wiedział, co znajduje się w kabinie i dlaczego załodze nie pozwolono zabrać spadochronów. W przypadku zestrzelenia lub awarii mieli zginąć. Hasenfus był nieposłuszny i przemycił spadochron, jakby przeczuwał, że wkrótce niewielkiemu workowi będzie zawdzięczał życie. Co więcej, w kieszeni miał czarny notes, którego też nie powinien był zabierać. Po przekroczeniu granicy z Nikaraguą obniżyli lot, aby uniknąć wykrycia przez radary, ale niebezpieczeństwo przyszło z góry. Wypatrzył ich pilot starego myśliwca F-105, pochodzącego jeszcze z amerykańskich dostaw dla reżimu Somozy, dyktatora nikaraguańskiego. Amerykanie popierali go, nie chcąc dostrzec, że zapełnia nikaraguańskie więzienia i cmentarze tysiącami przeciwników swojej krwawej i skorumpowanej władzy. Aż jego urzędnicy ukradli wszystko, co świat przysłał dla ofiar wielkiego trzęsienia ziemi, jakie nawiedziło stolicę Nikaragui w 1979 roku. To przelało czarę goryczy i Nikaraguańczycy postanowili się go pozbyć. Ochoczo poparli marksistowską partyzantkę im. Sandino. Gwardia Somozy przegrała, dyktator wygarnął z banku swoje miliardy i uciekł na Florydę. Zwycięzcy ogłosili: dość zamordyzmu, korupcji, nędzy i analfabetyzmu.

Ten szlachetny program miał jednak wadę: za bardzo amerykańskim politykom przypominał poczynania Fidela Castro. Obawiali się, że nowy rząd, popierany przez władze kubańskie, pójdzie tą samą drogą i powtórzy się historia z 1963 roku, gdy Rosjanie chcieli na Kubie założyć bazy rakietowe. Dlatego zorganizowano i wyekwipowano partyzanckie oddziały Contras, aby obaliły władze sandinistowskie, chociaż te uzyskały legitymację do rządzenia, zwyciężając w wolnych i demokratycznych wyborach. „Amnesty International” i inne organizacje broniące praw człowieka alarmowały: Contras palą wsie, gwałcą i torturują kobiety, zabijają dzieci, popełnili kilkadziesiąt tysięcy bestialskich zabójstw! Biały Dom milczał, ale odezwał się Kongres, który zakazał finansowania i zbrojnego wspierania oddziałów Contras. Należało więc uruchomić tajne fundusze, będące poza kontrolą parlamentu. Pochodziły ze sprzedaży broni Iranowi, który tocząc krwawą wojnę z Irakiem, potrzebował części zamiennych i amunicji. Broń dostarczano przez Izrael, co bardzo utrudniało wykrycie operacji, ale spowalniało ją.

Pułkownik Oliver North z Narodowej Rady Bezpieczeństwa (NSC) zaproponował sprzedaż bezpośrednią. W lutym 1986 roku pierwsza partia tysiąca pocisków przeciwpancernych TOW dotarła do Teheranu. A płk North zażądał 15 milionów dolarów marży. Oczywiście nie dla siebie, ale dla Contras. Irański importer broni Manucher Ghorbanifar tak się rozczulił szlachetnością Amerykanina, że postanowił dorzucić ponad czterdzieści procent ze swojej marży. W efekcie do Bank of Credit and Commerce International, utworzonego przez CIA dla finansowania tajnych operacji, zaczęły wpływać lewe pieniądze. Ale kilkanaście milionów dolarów to stanowczo za mało, a rozkręcanie tej operacji wydawało się ryzykowne. Eksport broni do Iranu naruszał bowiem przepisy ustawy o kontroli eksportu uzbrojenia (Arms Export Control Act). Należało więc sięgnąć do innych źródeł finansowania. A było takie: niewyczerpalne, przynoszące miliardowe zyski poza wszelką kontrolą. Narkotyki! Na scenie pojawił się człowiek stojący mocno jedną nogą w nowojorskiej policji, a drugą w nowojorskiej mafii. Albert Vincent Carone, nazywany przez przyjaciół Big Al. Był przybranym synem jednego z największych gangsterów – Vito Genovese. Dobrze znał innych szefów mafii: Santosa Trafficante, Sama Giancanę, Joego Colombo. A od czasów wojennych był przyjacielem Williama Caseya, szefa CIA. To zapewne on włączył Carone’a do najtajniejszej operacji w historii Ameryki: przemytu narkotyków.

Narkotyki ładowano do samolotów wojskowych lądujących w tajnej bazie w dżungli na pograniczu Hondurasu i Nikaragui, gdzie komandosi z „Zielonych Beretów” szkolili partyzantów Contras. Portem docelowym było niewielkie lotnisko Mena w stanie Arkansas. Najtrudniejszą częścią operacji wydawał się niezauważony przelot przemytniczych samolotów przez gęstą sieć nadzoru powietrznego, ale tym zajęli się odpowiedni ludzie w Agencji Bezpieczeństwa Narodowego (NSA) i Agencji Bezpieczeństwa Armii (ASA), którzy dbali, aby satelity i radary niczego nie wykryły. Podobno nawet Bill Clinton, ówczesny gubernator tego stanu, pomagał przemytnikom, blokując wszelkie próby podjęcia śledztwa w sprawie tego, co działo się w dwóch hangarach na lotnisku Mena. Dalsza droga prowadziła do dilerów z mafii, obdarowanych całkowitą bezkarnością. Jeden z nich, Rick Ross, który zmonopolizował handel na Zachodnim Wybrzeżu, sprzedawał każdego tygodnia 150 kilogramów kokainy, wystarczającej do przygotowania trzech milionów porcji „cracku”! Władze Los Angeles alarmowały o „narkotykowej epidemii”, która opanowała Miasto Aniołów, co bynajmniej nie martwiło CIA.

 

Tam do akcji ponownie wkraczał Big Al, który dbał o wypranie pieniędzy w Banku CIA. I nagle, za sprawą nieposłusznego pana Hasenfusa, wybuchł wielki skandal. Samolot C-123 trafiony pociskami z działek F-105 zwalił się do dżungli, grzebiąc ciała dwóch pilotów. Hasenfus, wyposażony w spadochron, zdołał wyskoczyć z płonącego samolotu. Schwytany przez nikaraguańskich żołnierzy opowiedział, że pracował dla CIA, a w samolocie była broń dla Contras. W notesie w jego kieszeni odczytano nazwiska handlarzy, którzy sprzedali broń. Trafił do nikaraguańskiego więzienia, lecz po paru miesiącach został ułaskawiony przez prezydenta. Świat poznał wtedy ledwie skrawek wielkiej afery. Ślady wskazują, że późniejsi prezydenci, Bill Clinton i George Bush, mogli mieć z tą aferą wiele wspólnego. Być może kiedyś prawda wyjdzie na jaw.

Bogusław Wołoszański