Agentki Mossadu nie sypiają z wrogiem

Kobiety pełnią w izraelskim wywiadzie rolę szczególną, choć ich szkolenie nie różni się od tego, jakiemu poddawani są mężczyźni – mówi Moti Kfir, były szef wyszkolenia Mossadu, współtwórca sukcesu operacji przeprowadzonych przez Sylvję Rafael.

Izraelski Instytut Wywiadu i Zadań Specjalnych, znany na świecie jako Mossad, od dziesięcioleci inspiruje pisarzy i twórców kina. Wyobraźnię najbardziej pobudzają agentki Mossadu – dzielne, bezkompromisowe, a przy okazji piękne kobiety. Są równie dobre w posługiwaniu się bronią palną, jak i seksapilem. Taki przynajmniej wizerunek funkcjonuje w powszechnej

świadomości, utrwalany przez kolejne hollywoodzkie produkcje. Czy rzeczywiście agentki Mossadu są takie jak filmowe gwiazdy? Wie o nich wszystko były szef wyszkolenia Mossadu Moti Kfir, który między innymi uczył szpiegowskiego rzemiosła Sylvię Ra­fael, znaną z akcji odwetowej (nie do końca udanej) przeciwko Alemu Salamehowi, szefowi Czarnego Września – bojówki od­powiedzialnej za śmierć izraelskich sportowców podczas Igrzysk

Olimpijskich w Monachium w 1972 r. Moti Kfir – wspólnie z dziennikarzem Ramem Orenem – napisał o tym książkę, która w Polsce ukazała się pod tytułem „Sylvia, agentka Mossadu”. Hi­storię tej niezwykłej kobiety zna jak mało kto. Z Motim Kfirem spotkałem się w jego domu w eleganckiej części Tel Awiwu.


Artur Górski: Czy szkolenie kobiet różni się od szkolenia mężczyzn? Ostatecznie panie są wykorzystywane do nieco innego typu zadań.

Moti Kfir: Charakter szkoleń w Mossadzie ciągle się zmienia, więc być może teraz jest inne podejście do tej kwestii. Jednak w czasach, gdy ja odpowiadałem za szkolenie, nie było żad­nej różnicy. Kobiety musiały wykonywać te same zadania, bez żadnej taryfy ulgowej. Bo tak naprawdę agenci obojga płci muszą dysponować takimi samymi predyspozycjami, przede wszystkim psychicznymi.

A.G.: Bardzo mnie interesuje kwestia rekrutacji do Mos- sadu. Czy większość pracowników instytutu wywodzi się spośród kandydatów, którzy sami się zgłosili, czy to raczej Mossad namierza pasującą mu osobę i powoli „wciąga ją do gry”.

M.K.: Są i tacy, i tacy, ale zdecydowana większość, przynaj­mniej wśród agentów realizujących za­dania operacyjne, to osoby, które sami wytypowaliśmy.

A.G.: Skąd wiadomo, że taka osoba rzeczywiście nadaje się do tej pracy?

M.K.: Tego nigdy nie wiadomo na sa­mym początku. Zdarza się, że typuje­my osobę, która początkowo wydaje się wręcz wymarzona, a po krótkich testach okazuje się, że to niewypał.

Jednak zawsze trzeba od czegoś za­cząć – w tym wypadku chodzi o po­zytywne wrażenie, na które zresztą składa się wiele elementów niepodlegających jakiejś konkretnej definicji.

Jeśli kandydat – czy raczej kandydat na kandydata – zrobi to pozytywne wrażenie, idziemy dalej.

A.G.: Wciąganie do Mossadu nie jest zatem procesem błys­kawicznym?

M.K.: Wręcz przeciwnie, to praca wymagająca cierpliwości i najwyższej ostrożności. Osoba, którą wzięliśmy pod lupę, przechodzi następnie przez serię – nazwijmy to – przesłu­chań. Na razie kandydat nie wie, że interesuje się nim Mossad i odpowiada na pytania bez obciążenia tą świadomością. To przesłuchanie pozwala nam lepiej go poznać – i jego moty­wację, i pewne cechy osobowościowe.

A.G.: I, rzecz jasna, wiedzę o świecie czy problematyce, w której zostanie osadzony?

M.K.: Dokładnie. Jednocześnie rozpoczynamy prowadzenie czegoś w rodzaju wywiadu środowiskowego, na razie po­bieżnego, w ramach tzw. superficial security examination, żeby zorientować się, czy dana osoba nie ma jakichś „plam na życiorysie”, jakichś słabych punktów, które mogłyby stanowić przeszkodę w pracy dla Mossadu. Ona nie wie, że jest przez nas sprawdzana. Oczywiście, cały czas kontynuujemy rozmowy z kandydatem. Dotyczy to zarówno tych, któ­rzy sami się zgłosili, a więc wiedzą, o co toczy się gra, jak i tych, których chcemy pozyskać. Kiedy w końcu uznajemy, że kandydat spełnia nasze oczekiwania, wysyłamy go na serię specjalnych testów. Jeśli zostaną zdane zadowala­jąco, kandydat przechodzi do fazy, którą określamy jako profound security examination, czyli pogłębionej analizy bezpieczeństwa. Drążymy przeszłość kandydata, jego po­wiązania, skłonności.

 

A.G.: Na czym polegają wspomniane testy?

M.K.: Na szczegóły proszę nie liczyć, ale mogę powiedzieć, że kandydat jest badany między innymi pod kątem zdol­ności psychologicznych, a także zdrowia psychicznego. Gdybym miał to scharakteryzować w skrócie, powiedział­bym, że szukamy ludzi obdarzonych równowagą sprzecznych cech.

A.G.: Czy może pan to sformułować jaśniej? Chcę zrozumieć, dlaczego żaden wywiad nigdy nie zaintereso­wał się moją osobą.

M.K.: W przypadku tak niebezpiecz­nej i stresującej pracy, jaką wykonują agenci wywiadu, jedną z najważniej­szych cech jest odwaga. To zrozu­miałe. Ale to nie może być odwaga bezwarunkowa, bezrefleksyjna. Oso­ba, która nie odczuwa lęku, nie ma instynktu samozachowawczego, wcześniej czy później skończy źle. Nie chcę przez to powiedzieć, że Mossad potrzebuje tchórzy, ale z pewnością ludzi skłon­nych do samokontroli. Takich, którzy, porywając się na niebezpieczną misję, wiedzą, gdzie jest granica, której nie wolno im przekroczyć. Tę granicę oni sami muszą umieć wytyczyć, bo w czasie operacji nikt nie zrobi tego za nich.

A.G.: Gdy zgłaszają się do was kandydaci, z pewnością za­dajecie sobie pytanie: o co tak naprawdę im chodzi?

M.K.: Oczywiście, w stosunku do nich należy zachować da­leko idącą ostrożność. Przecież nie wiemy, jakie motywacje nimi kierują. Czy chodzi o pragnienie samorealizacji w struk­turach wywiadu, czy też zwykłe marzenie o wielkiej przygo­dzie. Albo jakąś jeszcze inną sprawę. Czy przybyli z własnej inicjatywy, czy może stoi za nimi jakaś grupa interesu?

A.G.: Ile czasu trwa przygotowanie kandydata do pracy?

M.K.: Nie ma reguły. Każdy człowiek jest inny i wymaga in­dywidualnego traktowania. Są tacy, którzy osiągają pełną gotowość w kilka miesięcy, inni potrzebują roku.

A.G.: Na co w szkoleniu kładziecie największy nacisk? Na szkolenie mentalne czy przygotowanie fizyczne?

M.K.: Wprawdzie agent pracuje głównie głową, ale szko­lenie zakłada równowagę w przygotowaniu fizycznym i mentalnym. Trening w zakresie sztuk walki, choćby izra­elskiego systemu Krav Maga, nie tylko uczy technik samo­obronnych, ale także wpływa na osobowość kandydata. Czyni go „ostrzejszym”.

A.G.: Myślę, że łatwiej będzie nam opisać proces tworze­nia agenta, odwołując się do pana najsłynniejszej kursant­ki, czyli Sylvii Rafael. Czy ona sama zgłosiła się do pracy w Mossadzie?

M.K.: Absolutnie nie. Ona jedynie głośno wyrażała swoje pragnienie pracy dla Izraela, choćby wymagającej wielkich poświęceń, przy czym początkowo nie umiała sprecyzo­wać obszaru swoich zainteresowań. To nie ona zaintereso­wała się Mossadem, ale to Mossad ją wypatrzył i wytypował jako doskonałą kandydatkę. Zadzwoniłem do niej, zapro­ponowałem spotkanie, potem widywaliśmy się regularnie…

A.G.: Zaraz, zaraz, nie tak szybko. Jak doszło do pierwsze­go kontaktu między wami?

M.K.: Jak to często bywa, zupełnie przez przypadek. To był początek lat 60. Jeden z moich instruktorów miał dziew­czynę, która dzieliła z Sylvią mieszkanie. Podczas jednej z wizyt instruktor poznał przyszłą agentkę i następnego dnia zadzwonił do mnie z rewelacją: mamy fantastyczną kandydatkę. On też się od razu na niej poznał. Nie chcę przez to powiedzieć, że Sylvia dysponowała certyfikatem agenturalnej koszerności – oczywiście żartuję – ale z pew­nością należało się nią zainteresować.

A.G.: Jak wyglądał wasz pierwszy raz, jeśli wolno mi tak to określić?

M.K.: Zadzwoniłem do niej i umówiłem się na spotkanie.

 

A.G.: Tak po prostu? I wyznał jej pan, że kolega powiedział, że jest fajna dziewczyna do wzięcia?

M.K.: Nie, to nie była imitacja podrywu. W każdym razie nie miała oporów, by się ze mną umówić w jednej z kawiarni Tel Awiwu.

A.G.: Myśli pan, że nie podejrzewała, jaka firmę pan re­prezentuje?

M.K.: Nie miała pojęcia, że chodzi o Mossad, tym bardziej że podawałem jej inne miejsce pracy.

A.G.: Jakie?

M.K.: Powiedziałem, że pracuję dla biznesu, ściśle zwią­zanego z rządem, który prowadzi interesy w całej Europie. Nie precyzowałem, jaka to firma, a ona nie naciskała na mnie. Wyznałem jej, że szukamy kobiety na pewne stanowisko, i spytałem, czy byłaby zainteresowana. Dodałem, że ktoś ją nam zarekomendował, ale nie bardzo pamiętam kto. Owszem, wszystko rozgrywało się na dość wysokim poziomie tajemniczości, ale hasło „firma związana z rzą­dem” uzasadniało takie moje zachowanie.

A.G.: Co w niej tak pana urzekło?

M.K.: Sylvia była bardzo piękną kobietą, ale także nie­zwykle atrakcyjną intelektualnie. Otwarta na świat i ludzi szybko się uczyła i dostosowywała do otoczenia. Miała też niezwykłą zdolność docierania do rzeczy czy informacji, które ją interesowały. A przy tym wszystkim charaktery­zowała się wielkim poczuciem humoru, które, naturalnie, zjednywało jej ludzi. Jednocześnie w żadnej sytuacji nie traciła zimnej krwi i kontroli nad sobą.

A.G.: Kiedy Sylvia zorientowała się, co jest grane?

M.K.: Wtedy, kiedy jej na to pozwoliliśmy. Nawet przecho­dząc przez testy, nie wiedziała, do jakiej instytucji aspiruje. Wiedziała jedynie, że chodzi o pracę, w której trzeba znać języki obce i swobodnie poruszać się po świecie. Narastała w niej świadomość, że praca ta wiąże się z wielką przy­godą. Ale ona była osobą, która urodziła się do tego typu roboty. Była młoda, zmotywowana, uwielbiała wyzwania, choć wiedziała, gdzie zaczyna się niebezpieczeństwo.

A.G.: Aż trudno mi uwierzyć, że hasło: praca dla firmy związanej z rządem, wymagająca nieustannego prze­mieszczania się po świecie i zakładająca rozmaite przy­gody, nie dało jej do myślenia.

M.K.: Ona była bardzo cierpliwa – skoro obiecałem jej, że wszystkiego się dowie w swoim czasie, a na razie nie mogę odsłonić wszystkich kart, przyjęła to bez szemrania. Po pół roku przeszła wspomniane testy i wtedy dowiedziała się, że zostaje skierowana na szkolenie, które określi jej pre­dyspozycje do różnego typu zadań. Ona jeszcze wtedy nie wiedziała, że chodzi o zadania wywiadowcze, natomiast my chcieliśmy się zorientować, w jakich misjach możemy na nią liczyć. A w jakich zupełnie się nie sprawdzi.

A.G.: Zgodziła się pewnie z entuzjazmem? Podejrzewam, że choć była cierpliwa, to jednak ta niepewność musiała być dla niej męcząca.

M.K.: Oczywiście. Przydzieliłem jej kogoś w rodzaju oso­bistego trenera. Miał na imię Avram i bardziej niż agenta wywiadu przypominał strażaka. Działał szybko i impulsyw­nie, jakby palił się dom. Był przy tym szalenie skuteczny. Oboje bardzo się polubili, ale w sensie emocjonalnym nic między nimi nie zaiskrzyło. Szkolenie odbywało się w ra­mach jednostki 188.

A.G.: Czy jednostka ta należała do wydziału operacyjnego Cezarea? Wydziału realizującego m.in. zagraniczne misje?

M.K.: Niestety, nie o wszystkim mogę mówić. Ale to chy­ba bez znaczenia, czy była to Cezarea, czy nie. Ważne, że szkolono ją tam w bardzo specjalistycznym zakresie. Na przykład Sylvia musiała opanować alfabet Morse’a. Wte­dy uważaliśmy, że jest to przydatna umiejętność. Jednak przede wszystkim Avram naświetlał przyszłej agentce za­gadnienia związane z działalnością potajemną.

 

A.G.: Brzmi intrygująco…

M.K.: Jednym z elementów takiego szkolenia jest choćby opanowanie topografii. Agent musi zawsze dobrze wie­dzieć, gdzie się znajduje, i docierać do interesujących go miejsc. Kolejny element to umiejętność śledzenia figuranta, zbliżenia się do niego tak, aby ten nie zauważył, oraz wykrywania faktu, że jest się śledzonym. Jeśli szpiegowi ktoś siedzi „na ogonie”, musi umieć się go pozbyć. Inną niezbędną sztuką jest wykrywanie nieproszonych gości w domu albo podrzuconych trefnych przedmiotów w wa­lizce. Wbrew pozorom, to nie takie proste. Tak jak przeni­kanie do kraju wroga czy kraju, w którym ma zostać prze­prowadzona operacja specjalna, i bezpieczne opuszczanie go. Takie szkolenie trwa miesiącami. Bardzo ważną jego częścią – oczywiście na późniejszym etapie – jest spraw­dzenie przygotowania kandydata w sytuacji rzeczywistej. Takiemu testowi poddaliśmy również Sylvię – miała dla nas zrobić zdjęcia pewnych instalacji wojskowych. Została wówczas zatrzymana na kilka dni i poddana wielogodzin­nym przesłuchaniom. Rezultaty tej próby były dla nas nie­zwykle satysfakcjonujące. Okazało się, że nasze szkolenie w zakresie przetrwania w skrajnych sytuacjach, takich jak choćby uwięzienie, zostało dobrze przyswojone.

A.G.: Może przesadą byłoby stwierdzenie, że jest to pięta Achillesowa Mossadu, ale przyzna pan, że kilka operacji zagranicznych skończyło się wpadką. Tak stało się z Sylvią, którą zatrzymała norweska policja po zamachu na niewłaściwego człowieka w Lillehammer w 1973 r. Albo z agentami Mossadu, którzy mieli za zadanie zgładzenie Chaleda Meszala, szefa Biura Politycznego Hamasu, w sto­licy Jordanii Ammanie w 1997 roku i trafili tam za kratki.

M.K.: Biorąc pod uwagę liczbę zagranicznych operacji spe­cjalnych przeprowadzanych przez instytut, i tak nie jest źle.

A.G.: Na co należy zwracać szczególną uwagę, wysyłając agenta na zagraniczną misję? Bez względu na to, czy mó­wimy o krótkim wypadzie w celu eliminacji przeciwnika, czy o wiele dłuższej operacji.

M.K.: Przede wszystkim należy bezwarunkowo zadbać, aby nie dało się rozpoznać, skąd tak naprawdę przybywa agent. Czyli jeśli wysyłamy go do Ammanu, nie może pozostać na naszym człowieku choćby ślad, że swą podróż rozpo­czął w Izraelu i że ma z tym krajem jakiekolwiek związ­ki. Począwszy od fałszywego paszportu, przez rozmaite mikroślady, a kończąc na odzieży, której nie da się kupić w naszym kraju. Agent zawsze dociera do celu przez kraje pośrednie. Udając się do Ammanu, musiałby najpierw trafić do Paryża czy Stuttgartu i spędzić tam trochę czasu. Zawsze – bez względu na charakter i długość trwania misji – agent ma jakąś legendę. Dodajmy, legendę dogłębnie przemyślaną i perfekcyjnie udokumentowaną. Pracujemy nad najdrobniejszymi detalami – agent utrzy­mujący, że pochodzi z miasta X, musi je znać jak własną kieszeń. Sklepy, kawiarnie, teatry, nazwy ulic, często już nieaktualne, bo używane w jakiejś poprzedniej epoce – to agent zna na pamięć. Kiedy wprowadzamy szpiega do środowiska arabskiego, podstawową rzeczą jest określony typ urody, a także świetna znajomość języka oraz Koranu – pytanie o religię padnie wcześniej czy później. Tak było w przypadku naszego najsłynniejszego szpiega Eli Cohena, który przez lata grał rolę syryjskiego biznesmena. Jeśli nasz człowiek przedstawia się jako niemiecki malarz, to musi udowodnić, że miał wystawy. I mieć w zanadrzu kogoś, kto był na takiej wystawie. No, i byłoby dobrze, żeby faktycznie umiał posługiwać się pędzlem. Jeśli chce uchodzić za ko­lekcjonera motyli, musi dysponować nie tylko ich bogatym zbiorem, ale także wiedzą na temat tych pięknych owadów.

A.G.: Czy w niektórych krajach świata łatwiej wam było prowadzić działalność operacyjną?

M.K.: Do 1967 roku, czyli do wybuchu wojny 6-dniowej, takim miejscem była Francja. Mogę z całą odpowiedzial­nością stwierdzić, że w Paryżu czuliśmy się jak w domu. Współpraca pomiędzy Francją i Izraelem, podobnie jak współpraca pomiędzy Mossadem i francuskim wywiadem (nie tylko DST), była wręcz modelowa. Niestety, po 1967 roku wzajemne stosunki znacznie się pogorszyły, gdy pre­zydent de Gaulle uznał, że Izrael nie jest już przyjacielem jego kraju, i zbliżył się do świata arabskiego.

A.G.: Media pełne są przykładów pięknych agentek Mos­sadu, które dla dobra Izraela sypiały z wrogami. Jakiś czas temu wielki skandal wywołało wyznanie byłej agentki Mos­sadu, a potem minister spraw zagranicznych Cipi Liwni, że nie miała oporów, by uprawiać seks z osobami, które roz­pracowywała. Tekst ukazał się na łamach egipskiej prasy, i w Izraelu rewelacje te przyjęto za dobrą monetę. Ba, prze­czytałem kiedyś bodaj w dzienniku „Haaretz”, że rabin Ari Shvat, znany ekspert od prawa żydowskiego, ogłosił, że izraelskie kobiety mogą spać z wrogami w interesie bez­pieczeństwa narodowego. Czy sfera intymna jest również częścią szkolenia Mossadu?

M.K.: Zależy mi na tym, aby pan zaznaczył moje słowa : agentki Mossadu nie sypiają z wrogami! Nikt nie uczy ich, jak wydobywać informacje w czasie aktu płciowe­go. To są bzdury, powielane przez szeptaną propagandę, media i kino, i mają się nijak do rzeczywistości.