Anioł czy diabeł?

„Zostałam umówiona w małej kawiarence na rogu Chmielnej i Zgody. Podeszła do mnie młoda, atrakcyjna, elegancka kobieta i wymieniła hasło. Byłam zaskoczona. Spodziewałam się kogoś starszego i doświadczonego  – wspominała kurierka Izabella Kwapińska-Tańska, „Iwona” i „Czarna”, w relacji sporządzonej w 1972 r. na prośbę Komisji Historii Kobiet Walczących o Niepodległość (KHK). –  To była  szefowa komórki łączności  zagranicznej  AK »Marcysia«, czyli Emilia Malessa”. „Iwona” należała do wielkiej rodziny około 120 kurierów i kurierek, przemieszczających się po całej Europie z pocztą, pieniędzmi, mikrofilmami, mapami, oryginalnymi dokumentami niemieckimi, a nawet karabinem przeciwpancernym. Praca kuriera wymagała odwagi, sprytu, wytrzymałości psychicznej, niejednokrotnie także zdolności aktorskich. Za budowę systemu łączności zagranicznej odpowiadała Emilia Malessa (ps. „Miłasza”, „Maniuta” i „Marcysia”). „Marcysia” przeszła cały szlak bojowy 19. Wileńskiej Dywizji Piechoty – była kierowcą i organizatorem lotnych punktów sanitarnych i dożywiania. W październiku 1939 r. płk Tadeusz Rudnicki, którego kilkakrotnie woziła, wciągnął ją w działalność konspiracyjną w Służbie Zwycięstwu Polski (SZP) i jako  osobę energiczną i inteligentną polecił do pracy w komórce szyfrów. Wkrótce dowództwo SZP powierzyło jej zadanie zorganizowania działu łączności zagranicznej. Przywódcy cenili jej przedsiębiorczość, pomysły i… urodę. Kobiety podbijała uśmiechem i życzliwością.

Emilia Malessa była odpowiedzialna za łączność AK z zagranicą. Młoda, piękna, odważna – po wojnie miała okazać się zabójczo
niebezpieczna. Oskarżona o zdradę popełniła samobójstwo

Postawa i tragiczna śmierć [Emilii Malessy] nie budzą żadnych zastrzeżeń moralnych i są najwyższej rangi patriotyzmem – głosi komunikat Światowego Związku Żołnierzy AK z ubiegłego roku. Związek nie widzi więc przeszkód, by jej imieniem nazwać małe rondo na Żoliborzu. Tymczasem jeszcze ponad rok temu część środowisk AK sprzeciwiła się powieszeniu tablicy z jej imieniem obok tablicy poświęconej jej mężowi Janowi Piwnikowi „Ponuremu” w klasztorze w Wąchocku. Doszło do kuriozalnej wręcz sytuacji – tablicę poświęcono i odsłonięto, ale jej… nie zawieszono. Co więcej, szczątki Malessy, odznaczonej krzyżem Virtuti Militari, dopiero w 2005 r. przeniesiono na Powązki. Wciąż nie wygasły spory, które doprowadziły do jej śmierci.

PANI NA ZAGRODZIE

Komórka łączności nosiła różne kryponimy: „Zenobia”, „Łzy”, „Załoga” i „Zagroda”. Zadaniem Emilii Malessy, często nazywanej „panią na Zagrodzie”, było skompletowanie i wyszkolenie kurierów, wyznaczenie tras i kontaktów pośrednich, wysyłanie poczty oraz zapewnienie bezpieczeństwa. „Marcysia” stale doskonaliła metody zabezpieczeń. Tworzyła sieć alarmową, punkty kontaktowe. O jakości systemu łączności świadczyło m.in. przygotowanie meldunków w postaci mikrofilmów. Wykonywano je w 5 egzemplarzach: dwa wysyłano przez kurierów różnymi trasami. W razie zaginięcia posłańców, wysyłano trzeciego. „Czwarty egzemplarz archiwizowano w KG AK, zaś piąty stanowił wysyłkę awaryjną” – tlumaczyła w swej książce „Łączność zagraniczna Komendy Głównej Armii Krajowej 1939–1944 Odcinek »Południe«” Helena Latkowska-Rudzińska, która była drugim zastępcą szefa „Zagrody”.

Przez całą wojnę system pracował w miarę stabilnie. Aresztowania i likwidacja poszczególnych punktów nie zagroziły organizacji. „Kierując się jakimś wewnętrznym przeczuciem »Marcysia« wydawała polecenia niezrozumiałe w pierwszej chwili dla innych: »ten pan lub pani musi zmienić lokal«, »musi zmienić dokumenty« – pisał po wojnie Witold Sowiński dla Archiwum i Muzeum Pomorskiego AK oraz Wojskowej Służby Kobiet w Toruniu (FAPAK), najprawdopodobniej jeden ze współpracowników „Marcysi”. – Dwa lub trzy dni później wpadało gestapo i zastawiało »kocioł«”. Dlatego – jego zdaniem – zdołała ujść z życiem podczas wielkiej wsypy, która doprowadziła w marcu 1944 roku do załamania systemu łączności z zagranicą.

MIŁOŚĆ I ŚMIERĆ

Przez krótki czas na przełomie 1941 i 1942 r. „Zagroda” przyjmowała żołnierzy przysyłanych do Polski drogą powietrzną. Pierwszy cichociemny wylądował na spadochronie pod Skierniewicami w nocy z 7 na 8 listopada 1941 r. Był nim przedwojenny policjant major Jan Piwnik, znany później jako „Ponury”. „Marcysia” osobiście go przejmowała. Piękna i inteligentna, zrobiła na majorze duże wrażenie. „Była bardzo uczuciowa. Potrzebowała ciepła i bliskości. Dlatego miała bogate życie osobiste, podczas gdy ja żyłam tylko służbą” – zwierzała się Elżbieta Zawacka, „Zo”, jej zastępczyni i jedyna kobieta cichociemna. Na temat związków „Marcysi” z mężczyznami „Zo” zostawiła wiele osobistych notatek, przechowywanych aktualnie przez Fundację jej imienia w Toruniu. Wynika z nich, że Malessę łączyły bliskie kontakty z niektórymi dowódcami z AK. Przez lata wojny zawsze była z kimś związana.

„»Marcysia« przyprowadziła do mego domu Tadeusza. Romans trwał krótko, a następnym adoratorem okazał się Walenty, który przyjechał jako emisariusz. W 1943 roku zerwał z nią. Od Luli Marczewskiej dowiedziałem się, że ma nową miłość – »Ponurego«” – donosił Urzędowi Bezpieczeństwa w 1949 roku „Malarz” (imię i nazwisko nieznane), współpracownik „Marcysi” w „Zagrodzie”. Zeznał też, że była zmienna w nastrojach, uparta, chorobliwie ambitna. Ta osobliwa charakterystyka kobiety żołnierza znajduje się dziś w zbiorach Instytutu Pamięci Narodowej. Zanim „Ponury” dostał przydział do organizacji dywersyjnej „Wachlarz”, przebywał w Warszawie. Wtedy zapewne ich znajomość rozkwitła. W czerwcu 1943 roku „Ponury” został szefem Kedywu Okręgu AK Kielce. To pewnie w tym czasie widywano go z „Marcysią” na Wykusie, w lasach w okolicy Wąchocka. Podczas jednego z wyjazdów służbowych do Warszawy w listopadzie 1943 r. wzięli ślub w kościele ewangelickim. Dwa miesiące później „Ponury” wyjechał na Nowogródczyznę, gdzie 16 czerwca 1944 roku zginął w walce pod Jewłaszami.

PRZYBRANY SYN

 

Podczas powstania warszawskiego „Marcysia”, walcząca w Batalionie Szturmowym kpt. Kazimierza  Bilskiego „Ruma” w Śródmieściu, zyskała… syna. 4-letni Michałek Westwalewicz błąkał się po salach szpitala powstańczego przy ul. Hożej 11. Formalnie przebywał pod opieką ciotki Aliny Nowakowej, „Doktorowej”. Jego matka wraz z mężem zginęli w powstaniu. „»Doktorowa«, ranna w powstaniu, poprosiła Milę o zajęcie się chłopcem. Tak Siunio stał się jej przybranym synem, a ja pomagałam jej w wychowywaniu” – opowiadała Józefa Marciniak, „Kropka”, wówczas dwudziestoletnia łączniczka, dziś – jedna z nielicznych żyjących osób znających „Marcysię”. Spotkałyśmy się  jesienią 2010 roku w jej niewielkim mieszkanku na Osiedlu „Za Żelazną Bramą” w Warszawie. Na zakończenie rozmowy wręczyła mi wydaną trzy lata temu autobiografię „W służbie Ojczyzny z kpt. »Marcysią« w »Zagrodzie«”. „Niech pani nic złego nie pisze o »Marcysi«” – dodała, żegnając mnie w drzwiach.

„Kropka” opisywała, jak po powstaniu obydwie wyszły z Warszawy razem z ludnością cywilną. W obozie w Pruszkowie udało im się razem z Siuniem wcisnąć do grupy kobiet z dziećmi i starcami. Uniknęły w ten sposób transportu do Rzeszy. W Skarżysku-Kamiennej uciekły z pociągu. „Furmanką pojechałyśmy do wioski, gdzie mieszkała matka »Ruma«, a stamtąd do Krakowa” – wspominała „Kropka”. W Krakowie „Marcysia” w porozumieniu z KG AK zaczęła odbudowywać komórkę łączności zagranicznej. Wraz z „Zo” oraz z uszczuplonym gronem kurierów odtwarzała trasy oraz organizowała środki bezpieczeństwa. Ostatniego emisariusza Jana Nowaka-Jeziorańskiego odprawiły do Londynu w grudniu 1944 roku.

MAM DOŚĆ!

„Zagroda” działała do 19 stycznia 1945 roku. Tego dnia gen. Leopold Okulicki „Niedźwiadek” wydał rozkaz rozwiązania Armii Krajowej. Na jej strukturach zaczęły powstawać organizacje niepodległościowe, najpierw „Nie”, a potem  „Wolność i Niezawisłość”. „Marcysia” działała w obu organizacjach, nadal odpowiadając za łączność zagraniczną. Wróciła do Warszawy. „W maju 1945 roku »Marcysia« wyznaczyła mi spotkanie przed ruinami Muzeum Narodowego. Siedziała na murku przygnębiona i mało rozmowna. Później wpadałyśmy na siebie w punkcie kontaktowym przy ul. Koszykowej. Kiedyś wyznała mi, że przestaje pracować w organizacji, chce normalnie żyć, ma zamiar wyjechać za granicę” – pisała Izabella Kwapińska.

„Błagała mnie o przejęcie  obowiązków w WiN. Odmówiłam, ale widziałam, jak bardzo była zmęczona i że chce wyjść z konspiracji” – notowała Elżbieta Zawacka „Zo”. Wątpliwości „Marcysi” podsycały niejednoznaczne wydarzenia w „nowej” Polsce. W nocy z 27 na 28 marca 1945 roku aresztowano generała Leopolda Okulickiego. 1 sierpnia do więzienia trafił płk Jan Mazurkiewicz „Radosław”, dowódca Centralnego Obszaru Delegatury Sił Zbrojnych. Wkrótce wydał odezwę do żołnierzy, aby się ujawniali. Płk Jan Rzepecki rozkazem z 6 lipca rozwiązał Delegaturę Sił Zbrojnych na Kraj. W połowie października 1945 roku „Marcysia” umówiła się na rozmowę z Rzepeckim, podczas której oficjalnie zrezygnowała z pracy w WiN. Postanowiła wyemigrować z majorem Michałem Pobochą z Narodowych Sił Zbrojnych, z którym podobno, jak twierdziła „Zo”, miała wziąć ślub. Mieli już gotowe paszporty na nazwisko Westwalewiczów.

SŁOWO HONORU

Wszystko zaczynało się układać. Być może dlatego Malessa nie dostrzegła w porę niebezpieczeństwa. Ubecy czekali tylko na właściwy moment. 31 października wpadli do mieszkania „Marcysi”. W areszcie Emilia Malessa została poddana praniu mózgu. Z jednej strony płk Józef Goldberg-Różański, szef departamentu śledczego Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, ręczył jej „słowem honoru”, że po ujawnieniu współpracowników nikt  nie zostanie aresztowany. Argumentował, że „wiele osób zginie, jeśli ona nie pójdzie na ugodę”. „»Marcysia« padła ofiarą przemyślnego działania bezpieki” – wywodził podczas seminarium jej poświęconego w 1984 roku Józef Rybicki, jeden z ówcześnie aresztowanych członków WiN. Na tym samym spotkaniu historyk Cezary Chlebowski twierdził jednak, że uległa urokowi pięknego Różańskiego.

„To Rzepecki [aresztowany przed „Marcysią” – przyp. red.] ją przekonał do ujawniania osób zaangażowanych w WiN. Mówił, że po złożeniu wyjaśnień wszyscy zostaną puszczeni do domu” – relacjonowała z kolei po wojnie dla toruńskiej fundacji Wanda Jędrzejkowska, która spędziła z nią kilka miesięcy w jednej celi. Sam pułkownik ujawnił swych ludzi w kilka godzin po aresztowaniu. W odróżnieniu od Rzepeckiego Malessa zaczęła się upominać u Różańskiego o dotrzymanie słowa, gdy ujawnionych przez nią aresztowano. Tymczasem on nie miał takiego zamiaru i wypuścił tylko część osób. „Marcysia” poczuła się oszukana. Na znak protestu urządzała głodówki, w efekcie czego niektórych zwalniano, po czym znów aresztowano. Sytuacja powtórzyła się kilkakrotnie. Od tego czasu żyła z poczuciem winy, tym większym, że utraciła także Michałka, którego ciotka zabrała po jej aresztowaniu.

4 stycznia 1947 r. rozpoczął  się proces dowódców WiN. Oprócz Malessy na ławie oskarżonych zasiedli m.in. pułkownicy: Rzepecki, Jachimek, Sanojca. W sumie sądzono dziewięć osób. Płk Henryk Holder, naczelny prokurator wojskowy, oskarżał ich o terroryzm, szpiegostwo, a także współpracę z „faszystami” z NSZ i UPA. Emilia Malessa broniła się, przekonując, że większość akowców nie walczyła o konkretny ustrój, lecz o niepodległość.

NIECH PAN PUŁKOWNIK WYCIĄGNIE WNIOSEK

 

Wyrok zapadł 3 lutego. Malessa dostała 2 lata. Inni oskarżeni, m.in. Rybicki – 10 lat, Rzepecki – 8 lat, Sanojca – 6 lat. Ale stalinowska władza chciała się popisać dobrą wolą w stosunku do tych, którzy wyznali swe winy Bierut  w pierwszym dniu urzędowania ułaskawił Malessę, Rzepeckiego, Sanojcę, Szczurka i Jachimka. „Po zwolnieniu nastąpił chyba najcięższy okres w jej życiu. Wiele osób obwiniało ją za aresztowanie akowców” – relacjonowała Iza Kwapińska. Malessa wysyłała protesty do ministra Radkiewicza, płk. Różańskiego i Bieruta. „Nie wróciłam dotąd do pełnego życia i nie wrócę, dopóki reszta współkolegów z ujawnienia, zarówno mojego jak i Pana Pułkownika, nie wyjdzie na wolność – pisała do Rzepeckiego w lipcu 1947 r. – O powyższym podaję Panu Pułkownikowi w nadziei, że Pan Pułkownik wyciągnie z tego należny wniosek”.

Po powrocie z krótkiego urlopu odezwała się pełna optymizmu do swej znajomej Danuty Kalinowskiej: „Zdaje się, że tym razem ostatecznie zbliżyłam się do załatwienia spraw rządowych” –  pisała do niej w sierpniu 1947 r. Chodziła do kina, na koncerty. Podjęła pracę w referacie prasowym Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej. „Zaczynam mieć spokój ze strony mego niedawnego środowiska….” – wyznała Kalinowskiej. W drugim liście, wysłanym w grudniu 1947 r., poinformowała ją o zmianach w życiu osobistym: „…nie gwarantuję, że to [znajomość – przyp. aut.] nie skończy się jakimś szaleństwem – ślubem. Szaleństwo tym głębsze, że »on« jest ode mnie o całe 8 lat młodszy…”. „Szalonym” wybrankiem okazał się prawnik Edward Staniul, którego poznała zapewne podczas krótkiego pobytu w Gdańsku latem 1947 r. Środowisko Mili uważało go przez długi czas za ubeka, o czym świadczą różne publikacje. Ale znajdujące się dziś w IPN dokumenty temu zaprzeczają. Staniul miał za sobą konspiracyjną przeszłość oraz 8-miesięczny pobyt w stalinowskim więzieniu. Mila poślubiła go wiosną 1948 roku. Po 2 burzliwych – dla obojga – tygodniach małżonkowie się rozstali. Staniul wrócił do Gdańska.

PONIOSŁAM KLĘSKĘ

Próbując wrócić do normalności, Malessa nie zrezygnowała z walki o pozostających w więzieniu kolegów. Podjęła pod murami więzienia na Rakowieckiej głodówkę. W zimie 1948 r. Wanda Jędrzejkowska widziała ją skuloną, siedzącą w kącie na ulicy. „Zdarzało się, że ludzie, którzy przechodzili, spluwai” – zanotowała. Malessa zaczęła chorować, przestała o siebie dbać. W kwietniu 1949 r. poinformowała płk. Różańskiego, że po wyczerpaniu wszystkich środków dla uzyskania zwolnienia uwięzionych wraca głodować na Rakowiecką. Wtedy Różański – jak zanotowała „Zo”– zagroził jej szpitalem psychiatrycznym. 14 kwietnia do Malessy przyszła Maria Saracka, urzędniczka MPiOS. Stwierdziła, że „Marcysia” jest ciężko chora, sprowadziła lekarza, który wypisał skierowanie do szpitala. „Miałam zlecone przez dyrektora gabinetu ministra przewiezienie chorej do szpitala. Kiedy się po nią udałam (…), okazało się, że ta wydała polecenie posługaczce, aby sprowadziła taksówkę (…). Posługaczka zastosowała się do jej prośby, po czym wróciła do domu po walizkę i pled. Przypuszczalnie w stanie niepoczytalności chora odjechała wtedy w niewiadomym kierunku (…)” – raportowała na piśmie. Tę nieznaną do tej pory historię z życia Mili znalazłam w dokumentach FAPAK w Toruniu. Całkiem prawdopodobne, że Mila przestraszyła się groźby Różańskiego i ukryła na kilka dni. W każdym razie 30 kwietnia 1949 r. ministerstwo zwolniło ją z pracy.

4 czerwca wpadła do Izy Kwapińskiej. „Zachowywała się dziwnie, mówiła, że poniosła klęskę i nie ma po co żyć. Nie brałam poważnie tej wzmianki o śmierci, myślałam, że to chwilowa depresja. Pocieszając ją, odprowadziłam do windy. Później dowiedziałam się, że odwiedziła też inne znajome” – relacjonowała Kwapińska, która skrzętnie zanotowała wszystkie wydarzenia z tamtego okresu. Następnego dnia wypadały Zielone Świątki. Współlokatorzy Malessy wyjechali za miasto. Wzięła środki nasenne, weszła do wanny i podcięła sobie żyły. Miała 40 lat. W skromnym kondukcie pogrzebowym szła najbliższa rodzina – pierwszy mąż Stanisław Malessa, który wspierał ją psychicznie w więzieniu i dostarczał paczki, bratowa Ola Izdebska i kilka przyjaciółek z AK. A także, jak zapamiętała Izabella Kwapińska, grono młodych ubowców. Pochowano ją na Bródnie. Po rzeczy osobiste zgłosił się Edward Staniul.