Sekta Jonestown. Największe zbiorowe samobójstwo w historii

909 członków Świątyni Ludu odebrało sobie życie. Do dziś nie ma jednak pewności, czy na pewno było to samobójstwo.
Sekta Jonestown. Największe zbiorowe samobójstwo w historii

Port Kaituma to polowe lotnisko w Gujanie. To tam 17 listopada 1978 r. wylądował kongresman Leo Ryan. Towarzyszyli mu reporterzy oraz asystenci i adwokaci ze sztabu. W sumie dziesięć osób. Celem wizyty miała być oddalona o kilka kilometrów plantacja Jonestown, niedawno utworzona kolonia wspólnoty Świątynia Ludu (Peoples Temple). Grupa licząca ponad tysiąc osób czuła się w USA uciskana, toteż przeniosła się do Ameryki Południowej. Na jej czele stał wielebny Jim Jones, traktowany w społeczności jak guru. Ryan zdecydował się na podróż, ponieważ do jego biura w San Francisco zaczęli zgłaszać się ludzie, którzy uciekli ze wspólnoty i twierdzili, że życie ich oraz pozostawionych w sekcie rodzin jest zagrożone. To, co mówili, mocno kłóciło się z sielankowym obrazem, jaki roztaczała wokół siebie Świątynia Ludu. Ryan znany z zaangażowania w sprawy społeczne zebrał dziennikarzy i ruszył do Gujany.

Pierwsze wrażenie nie było miłe. Już na lotnisku przywitały ich wrogie spojrzenia, a gdzieniegdzie w powietrzu świstały kamienie. Na miejsce wszyscy dotarli około godz. 18. Tam przywitał ich Jones zapewniając, że mają pełną swobodę. Mogą rozmawiać z kim chcą i pytać o cokolwiek. Po kilku godzinach zaczepiania ludzi przybysze byli nieco zdziwieni. Mieszkańcy plantacji zapewniali ich o swoim szczęściu i poczuciu spełnienia w Jonestown. Było w tym jednak coś nienaturalnego, twierdzili później. Dopiero wieczorem czar prysł. Podczas przyjęcia zorganizowanego na cześć kongresmana do operatora Charlesa Krause podszedł mężczyzna i nerwowo próbował mu wetknąć kartkę do kieszeni. Tak niefortunnie, że ta upadła na ziemię. Kiedy Krause ją podniósł, przeczytał wołanie o pomoc i prośbę, by kongresman pomógł pewnej rodzinie opuścić Jonestown. Następnego dnia, do czasu popołudniowego wywiadu z Jonesem, zebrało się już kilkanaście osób, które chciały wyjechać.

Podczas rozmowy, która miała zostać wyemitowana w stacji NBC, padły niewygodne pytania. Dziennikarz pytał Jonesa o to, czy zabierał ludziom pieniądze, czy Jonestown otoczone było uzbrojonymi po zęby strażnikami, czy nieposłuszne dzieci rażono elektrowstrząsami, czy nad członkami Świątyni znęcano się psychicznie i fizycznie, a sam wielebny wymagał seksualnej uległości od kobiet we wspólnocie? Zarzuty, jak się później okazało zasadne, tak rozsierdziły Jonesa, że całej ekipie i nielojalnym członkom kazał się natychmiast wynosić. Ewakuacja na lotnisko przebiegała w bardzo napiętej atmosferze. Zaledwie kilka osób zdążyło wsiąść do samolotu, gdy na pas startowy wjechał traktor z doczepioną przyczepą.

Siedziała na niej grupa uzbrojonych mężczyzn. Bez ostrzeżenia otworzyli ogień, starając się wystrzelać wszystkich co do nogi. Tych, którzy dawali jakiekolwiek znaki życia, dobijano strzałem w głowę. Kongresman Ryan zginął na miejscu, a na jego ciele doliczono się później dwudziestu ran postrzałowych. Jones wiedział, że to koniec. Morderstwo przedstawiciela
amerykańskiego narodu nie uszłoby mu płazem. Zginął jeszcze tej samej nocy wraz z 909 członkami Świątyni Ludu. Wszyscy popełnili zbiorowe samobójstwo.

Wśród o ar było kilkaset dzieci. Rodzice truli najpierw najmłodszych, a następnie sami zażywali truciznę. Tak przynajmniej twierdzą Amerykanie. „Nie popełniamy zwykłego samobójstwa tylko rewolucyjne” – nawoływał Jones w ostatnich chwilach życia.

BŁYSKAWICZNA KARIERA MANIPULATORA

Kim był człowiek, który potrafił porwać za sobą tłumy? Na pewno zręcznym manipulatorem. James Warren Jones urodził się w 1931 roku w Lynn w stanie Indiana, niedaleko Indianapolis. Był bliski święceń na kapłana kościoła metodystów. Nie doszło jednak do nich, bowiem szybko zraził się do duchownych zarzucając im hipokryzję. Nie mógł zrozumieć segregacji rasowej i dyskryminacyjnych podziałów, które były obecne także w kościele.

 

Postanowił założyć własną wspólnotę. I tak w 1956 r., mając zaledwie 25 lat, powołał do życia Świątynię Ludu Kościoła Pełnej Ewangelii. Był to kościół otwarty dla wszystkich, bez względu na kolor skóry i status społeczny. Jones wraz z żoną zaadoptował piątkę kolorowych dzieci, tworząc model „tęczowej rodziny”. Szybko zyskał popularność i uznanie, a było to siedem lat przed historycznym przemówieniem Martina Luthera Kinga. W 1965 r. stuosobowa wspólnota przeniosła się do Redwood Valley w Kalifornii, a stamtąd do San Francisco, gdzie znacząco poszerzyła swe struktury. O jej pozycji świadczy fakt, że w szczytowym okresie popularności zrzeszała nawet 30 tys. członków, a jej budżet wynosił ponad 15 mln dolarów. Jones cieszył się uznaniem wielu polityków w USA, których sam popierał za pomocą głosów członków Świątyni. O sile jego elektoratu świadczyło to, że gdy ktoś chciał zorganizować demonstrację na ulicach, Jones mógł być na miejscu po kilkunastu minutach z setkami ludzi.

W 1975 r. pomógł George’owi Moscone zwyciężyć rywala w wyborach na stanowisko burmistrza San Francisco. Po tym fakcie ofiarowano mu najpierw miejsce w Komisji Praw Człowieka w tym mieście, a gdy odmówił, uznając funkcję za zbyt niską, został przewodniczącym Urzędu Gospodarki Mieszkaniowej.

Jones zapraszany był m.in. przez ubiegającego się o tytuł wiceprezydenta Waltera Mondale’a na pokład jego samolotu, odwiedzał gubernatora Kalifornii Jerry’ego Browna i innych polityków. Po poparciu udzielonym na wiecu Rosalynn Carter, małżonce prezydenta USA, jadł z nią obiad w Stanford Court Hotel. W jego dossier znajdowały się listy polecające od byłego wiceprezydenta USA Huberta Humphreya oraz ówczesnego ministra zdrowia J. Califano. Nie przypadkiem Jones został uznany przez „Time’a” za jednego ze 100 najbardziej wpływowych przywódców kościoła w Stanach Zjednoczonych.

GURU JEST TYLKO JEDEN

W owym czasie Świątynia Ludu nie była prowincjonalną sektą, jakich pełno w Ameryce. Liczono się z jej przywódcą i zabiegano o jego towarzystwo. Tym samym czujność opinii publicznej została uśpiona. W rzeczywistości Świątynia była typową sektą. Życie we wspólnocie nieustannie kontrolowano. Jej członków poddawano ciągłej inwigilacji i „praniu mózgu”. Za nieposłuszeństwo Jones nakazywał złożenie publicznej samokrytyki, a także wymierzał karę chłosty. Nieposłusznych poddawano nawet torturom. Najwięcej kontrowersji wzbudzał fakt, że dzieci nie miały żadnej taryfy ulgowej. Rażono je prądem karząc za to, że nie uśmiechnęły się w porę na widok wielebnego lub niepoprawnie wymawiały formułkę powitalną na jego cześć („dzień dobry, ojcze, jaka radość widzieć ciebie”). Jones wszystkich bez wyjątku wykorzystywał do niewolniczej pracy.

 

Co ciekawe, członkowie wspólnoty nie mieli własnych pieniędzy, bo wszystkie zarobki automatycznie przechodziły na rzecz Świątyni. Dopiero z czasem zaczęto wydzielać im kieszonkowe w wysokości pięciu dolarów tygodniowo. Jim Jones dla wyznawców był guru i bezwzględnym autorytetem moralnym. Jego megalomania pogłębiała się jednak z każdym rokiem. Uważał się za Mesjasza i otoczył się dwunastoma uczniami. „Jeśli widzisz we mnie przyjaciela, będę twoim przyjacielem, jeśli widzisz we mnie ojca, będę twoim ojcem, jeśli widzisz we mnie boga, będę twoim bogiem” – lubił powtarzać.

Choć wielebny zakazał seksu pozamałżeńskiego wśród członków Świątyni, nie przeszkadzało mu to regularnie łamać ustanowione przez siebie prawo. Sypiał zarówno z kobietami, jak i mężczyznami, tłumacząc, że robi to tylko dla nich. Dzięki cielesnej bliskości mogli zmysłowo zbliżyć się do boga, twierdził. Z wiekiem zaczęły się u niego wzmagać także lęki przed obcymi. Zawsze byli jacyś „oni”, którzy spiskowali. Paranoję pogłębiały narkotyki, którymi się faszerował, choć nawet sobie wmawiał, że zażywa lekarstwa na uśmierzenie nerwów. Biorąc pod uwagę liczebność grupy, a także zwiększającą się represyjność wobec jej członków było tylko kwestią czasu, kiedy ludzie zaczną uciekać i dzielić się wrażeniami z pobytu. Wszelkie zarzuty wobec Jonesa traktowane były początkowo jako oszczerstwa i próby podważenia budowanego przez lata autorytetu wspólnoty. To dlatego materiał dowodowy zebrany przez dziennikarza Marshalla Kildua czekał na publikację rok. Żadna z gazet nie śmiała rzucić oskarżenia pod adresem wielebnego. 1 sierpnia 1977 roku zdecydował się na to dopiero „New West Magazine”.

Dzięki szerokim kontaktom wielebny Jones wiedział o materiałach Kildu a. Przez kilka miesięcy przygotowywał się więc do opuszczenia Ameryki. Kupił po okazyjnej cenie kawałek
dżungli w Gujanie i tam zamierzał z grupą wyznawców założyć plantację. Nowa osada została zresztą nazwana na jego cześć – Jonestown. Pierwszy tysiąc wyznawców przeniósł się od razu, kolejni mieli dołączać z czasem. Co ciekawe, Jones opuścił San Francisco na sześć godzin przed ukazaniem się kompromitującego tekstu Kildua.

NOWE ŻYCIE, STARE PROBLEMY

W Stanach oczywiście wybuchł skandal. Ludzie szybko zaczęli się odwracać od Jonesa, a jego ucieczka tylko potwierdzała nie do końca czyste sumienie. Kolejny rok spędzony w Gujanie wcale nie poprawił sytuacji grupy. Zamiast rozkwitać wspólnota zaczęła wegetować. Wszystko należało posiać samemu, a karczowana dżungla niechętnie oddawała ziemię, która szybko zarastała. Zaczął się zwyczajny głód i niedostatek. Dostawy z USA trafiały tylko do Jonesa i jego najbliższych ludzi. Wielebny zaczął oskarżać członków Świątyni o nieposłuszeństwo i uleganie prymitywnym instynktom. Z pewnością łatwo było mu to mówić z pełnym żołądkiem. Jones lubował się także w długich przemówieniach. Tradycją stały się tzw. białe noce, w trakcie których zwoływał wszystkich osadników i przemawiał do nich do późnych godzin nocnych.

 

Straszył ich prześladowaniami w Ameryce, zapewniając, że tylko Jonestown daje prawdziwe schronienie. Bezwzględny zakaz korespondencji sprawiał, że ludzie w to wierzyli. Bywały nawet przypadki, gdy rozdawano ludziom sok, twierdząc, że to trucizna. W ten sposób Jones chciał się przekonać, czy członkowie Świątyni są mu oddani. Za posłuszeństwo obiecywał zbawienie i życie wieczne w lepszym świecie.

Tak oto wyglądało życie w Świątyni Ludu, kiedy nieoczekiwanie swoją wizytę zapowiedział kongresman Leo Ryan. Początkowo Jones nie chciał słyszeć o żadnej wizycie, dał się jednak przekonać prawnikom, którzy twierdzili, że jeśli dobrze to rozegra, ma szansę się wybielić. Stało się jednak inaczej. 18 listopada 1978 r. amerykańskiego polityka i jego czterech towarzyszy zamordowano. Wielu innych członków jego ekipy zostało poważnie rannych.

Zaraz po powrocie zabójców do obozu rozległa się syrena alarmowa. Jones wezwał wszystkich na pilne zebranie. Wmawiał ludziom, że to koniec i czas przejść do innego wymiaru. W wielkich beczkach wniesiono cyjanek, do którego ustawiła się kolejka. Ludzie zażywali go doustnie lub wstrzykiwali, po czym odchodzili na bok i czekali na śmierć. Dorośli truli najpierw dzieci, później siebie. „Umierajcie z godnością!” – krzyczał przez megafon Jones do ludzi, którymi wstrząsały konwulsje. Ostatnie minuty Świątyni Ludu jak i strzelanina na lotnisku w Porcie Kaituma zostały zresztą zarejestrowanie na taśmie filmowej. Zginęło 909 wyznawców. Jones został znaleziony z raną postrzałową głowy. Nie wiadomo czy zastrzelił się sam, czy zrobił to ktoś inny. Co się stało z resztą? Szacuje się, że w tym czasie w Gujanie mogło przebywać nawet 1200 członków Świątyni Ludu.

Spora część z nich (m.in. dzieci Jonesa) przebywała wówczas w Georgetown na zawodach sportowych. Niektórzy uciekli do dżungli. Na policję zgłosiło się w sumie 167 osób, które twierdziły, że mieszkały w Jonestown. Choć od tego czasu minęło ponad 35 lat, nadal wiele pytań pozostaje bez odpowiedzi. Podstawowe brzmi, czy na pewno było to samobójstwo? Ci, którzy uciekli, twierdzili, że wokół siedziby sekty Jones rozstawił kordon uzbrojonych strażników. Mieli strzelać do każdego, komu przyjdzie na myśl ucieczka. Tim Carter, jeden z ocalałych, zapewnia, że był to masowy mord zaplanowany i dokonany na mieszkańcach Jonestown, który tylko upozorowano na samobójstwo. Po przybyciu na miejsce gujańskiej policji oględziny zwłok prowadził dr C. Leslie Mootoo, miejscowy koroner. W ciągu 32 godzin zdążył przebadać sto, dopóki śledztwa nie przejęli Amerykanie. Mootoo twierdził, że 80–90 proc. o ar, które oglądał, miało na lewej tylnej łopatce świeże ślady igieł. Reszta zginęła na skutek uduszenia lub postrzału.

To dlatego gujańska prokuratura nigdy nie potraktowała tej tragedii jako zbiorowe samobójstwo. Amerykanie doszli do innych wniosków, zdając się na raporty własnych biegłych. Uznali, że przyczyna śmierci jest oczywista i nie przeprowadzali sekcji zwłok. Odmówili również dodatkowego dochodzenia, uznając, że nie jest to konieczne. Dało to początek kilku teoriom spiskowym (według jednej z nich Jones miał być agentem CIA i z jej ramienia testować wywieranie wpływu na ludzi). Do dziś nie wiemy także, co się stało z pieniędzmi z Jonestown. W skrytce wielebnego Jonesa mogło znajdować się nawet 10 mln dolarów. Kiedy policja przybyła na miejsce, zastała tylko rozbity i pusty sejf.