Bezlitosny dobroczyńca

Siła nabywcza ówczesnego dolara była kilkadziesiąt razy większa niż obecnie, by więc zrozumieć sens obliczeń pastora, trzeba owe 500 dolarów wielokrotnie pomnożyć. Dobrze obrazują to pierwsze zarobki Rockefellera. Gdy został urzędnikiem w firmie handlującej zbożem, dostawał 3,5 dolara tygodniowo, po awansie na głównego księgowego – 25. W ciągu 3 lat oszczędził zaledwie 800 dolarów, a przecież naturę miał taką, że nie zmarnotrawił nawet centa. U schyłku życia wartość jego majątku szacowano na 1.400.000.000 dolarów, co stanowiło niemal półtora procent PKB Stanów Zjednoczonych i odpowiada dzisiejszym 210–220 miliardom dolarów. To rekord wszech czasów. Bill Gates i inni liderzy obecnych rankingów najbogatszych ludzi świata mają zaledwie jedną piątą tego, co miał John Davison Rockefeller!

Zdobył taką fortunę, że jego nazwisko stało się synonimem bogactwa. Pewien pastor obliczył, opierając się na chronologii biblijnej, że gdyby Adam żył do dziś i od momentu wygnania z raju odkładał codziennie 500 dolarów, miałby mniej pieniędzy niż Rockefeller. A wszystko dzięki zimnej kalkulacji

Centuś

„Gdyby z nieba zaczęła spadać manna, John na pewno czekałby na nią z wielką miską ustawioną odpowiednią stroną do góry” – wspominała jego siostra Lucy. W tym zgrabnym powiedzonku trafnie ujęła niezwykłą zdolność wyczuwania przez przyszłego miliardera potencjalnych zysków. Nie był to efekt intuicji, lecz obsesyjnego kalkulowania. Od dzieciństwa prowadził dziennik. W odróżnieniu od rówieśników nie opisywał w nim jednak żadnych przeżyć ani rozterek. Kolejne strony zajmuje wykaz dochodów i wydatków. Gdy już jako milioner ubiegał się o rękę nauczycielki Laury Spelman, notował: „kosz kwiatów co tydzień – 50 centów, przejażdżka wynajętym powozem – 1,75 dolara…”. Jego córki opowiadały, że kiedy zabierał rodzinę do restauracji, nigdy nie zapłacił rachunku, jeśli go wcześniej nie sprawdził. Nie pozwalał na żadne zaokrąglenia, 10 proc. napiwku wyliczał z dokładnością do jednego centa. George Rogers, jeden z dyrektorów w koncernie Standard Oil, pożyczył Rockefellerowi 5 centów na telefon. Następnego dnia najbogatszy człowiek świata wezwał go do siebie, by oddać dług. „Ależ nie trzeba” – żachnął się Rogers. Nawet przez moment nie pomyślał, jakie konsekwencje wywoła machnięcie ręką na taki drobiazg. „Niech pan nigdy tego nie robi!” – krzyknął boss. „Niech pan nigdy nie ignoruje tego, co ważne. Oddaję panu całoroczny procent od dolara. Proszę to zapamiętać!”. Gdy emocje opadły, Rockefeller wyjaśnił, że nie chodziło mu o pieniądze, lecz o zasady: „Pięć procent zysku pozostaje pięcioma procentami niezależnie od tego, czy rzecz dotyczy jednego dolara, czy miliona”.

(Z)biegły księgowy

Oczywiście, gdyby jedynie liczył i oszczędzał, zostałby groszorobem, a nie krezusem. Rockefeller miał dużo większe ambicje. Po ukończeniu szkoły średniej zamiast na studia ruszył na poszukiwanie pracy, która „nauczy go czegoś naprawdę pożytecznego”. Jak na 16-latka wykazywał się nieprzeciętnym tupetem, zachodził do różnych firm, wypytywał o szczegóły, nie miał oporów przed mówieniem „nie”. Wybrał przedsiębiorstwo pośredniczące w handlu zbożem Hewitt & Tuttle. Kiedy powiedział „tak”, już sobie nie folgował. Zjawiał się w pracy o 6.00 rano, wychodził ostatni. Przełożeni docenili jego zaangażowanie oraz niezwykłą biegłość w rachunkach i błyskawicznie awansowali na księgowego. Jeśli jednak liczyli, że długo będą mogli korzystać z usług tak cennego nabytku, mocno się pomylili. Rockefeller w ciągu trzech lat nauczył się wszystkiego, czego potrzebował, i uznał, że może pójść „na swoje”. Miał 800 dolarów, 1000 pożyczył od ojca, znalazł wspólnika i założył firmę – też handlującą produktami rolnymi. Szybko udowodnił, że nie zmarnował czasu spędzonego u Hewitta i Tuttle’a. Poznał niuanse biznesu, a dzięki wrodzonej skrupulatności potrafił wypatrzyć każdą możliwość obniżenia kosztów – tu cent, tam cent – i mógł zaoferować najtańsze usługi. Dzięki temu zaczął otrzymywać zlecenia od rządu i wojska, co ze względu na skalę transakcji zawsze przynosi krociowe zyski. Marsz do naprawdę wielkiej fortuny rozpoczął w 1859 r., gdy w USA odkryto złoża ropy naftowej. Nie był to jeszcze surowiec o takim znaczeniu jak dziś. Dopiero ćwierć wieku później Daimler i Benz skonstruują pierwszy samochód z silnikiem spalinowym, a przemysł petrochemiczny wyjdzie z powijaków. Mimo to popyt na ropę gwałtownie rósł, gdyż wytwarzana z niej nafta stała się głównym źródłem oświetlenia. Wraz z popytem rosły ceny, więc kto tylko mógł, dzierżawił skrawek roponośnego pola i drążył dziurę w ziemi. A Rockefeller zbierał dane i liczył.
 

Pierwsze ofiary

 

Z rachunków wynikało, że nie ma sensu podążać za stadem, gdyż robiąc to, co inni, zarobi tyle samo, co oni. Prawdziwe pieniądze kryły się tam, gdzie setki rozproszonych producentów musiały dotrzeć z wydobytą ropą – w transporcie i przetwórstwie. Zamiast więc inwestować jak wszyscy w szyby naftowe, Rockefeller zaciągnął kredyt na budowę rafinerii w Cleveland. Jednocześnie przystąpił do poszukiwania słabych punktów rodzącej się branży naftowej, które mógłby wykorzystać we własnym interesie. Pierwszą szansę dostrzegł w beczkach do przewozu ropy. Płacono za nie 2,5 dolara, co uznał za zbyt wygórowaną cenę. Obliczył, co trzeba, kupił wielką partię dębowych desek, sprowadził bednarzy i uruchomił własną wytwórnię. Dzięki masowej produkcji obniżył cenę do 0,96 dol. Różnica była wystarczająco duża, by wyprzeć z rynku drobnych rzemieślników, a następnie wozaków, którym nie sprzedawał swoich tanich baryłek. „Niska cena obowiązuje w hurcie, nie w detalu” – odpowiadał pytany o powody odmowy. Konkurenci próbowali go naśladować, nie podejrzewając, że to jedynie wstęp do wielkiej gry. Zdobycie dominującej pozycji na rynku usług transportowych nie miało być bowiem celem, lecz środkiem.

Ropa tryskała raz obficiej, raz wolniej, właściciele szybów zamawiali więc na kolei wciąż inną liczbę cystern. Utrudniało to nie tylko planowanie rozkładu jazdy pociągów rozwożących ropę po kraju, ale i zysków. Rockefeller, dysponując własną rafinerią, beczkami i magazynami, mógł przedstawić właścicielom linii kolejowych propozycję nie do odrzucenia. Zobowiązał się do codziennego zamawiania i odbierania 60 cystern. W zamian zażądał rabatu w wysokości jednej siódmej dotychczasowej ceny. Otrzymał go i odtąd konkurenci płacili 42 dol. za cysternę, a on dowoził surowiec do swojej rafinerii za 35 dol. Dzięki temu mógł sprzedawać naftę po najniższej cenie. I to w każdej ilości. Konkurenci padali jak muchy, nikt nie mógł mu jednak zarzucić oszustwa czy łamania zasad etyki biznesu. Przegrywali w walce, do której startowali z podobnej pozycji i po prostu okazywali się słabsi.
 

Zabójczy plan

„Przyrzekam uroczyście na mą wiarę i honor, że zachowam w tajemnicy wszelkie informacje o umowach, jakie podpisałem lub podpiszę z przedsiębiorstwem South Improvement Company” – kilkunastu najpotężniejszych nafciarzy i właścicieli linii kolejowych złożyło przysięgę i potwierdziło ją podpisem na dokumencie przygotowanym przez Rockefellera. Gdyby zrobili to dziś, skończyliby za kratkami. W roku 1871 nikt jeszcze nie wiedział, czym jest i jakie powoduje skutki zmowa monopolistyczna. Rockefeller nie zadowolił się bowiem pokonaniem niektórych konkurentów. Chciał wyeliminować wszystkich. Opracował prosty, ale zabójczy plan. Zgodnie z nim koleje drastycznie podniosły opłaty za przewóz ropy, a na mocy tajnej umowy przyznały Rockefellerowi rabat, który pokrywał podwyżkę. Tym razem ceny płacone przez niego i konkurentów miały się różnić nie o 14 proc., lecz o 100–300 proc. Tego już nikt nie mógł wytrzymać.

Skutki zmowy były jednak zbyt dramatyczne, by dało się ją długo utrzymać w tajemnicy. Krążyli wokół niej dziennikarze i politycy, w końcu wybuchła wybuchła afera, która skończyła się w sądzie. Rockefeller albo milczał, albo popisywał się niezwykłą precyzją umysłu. „Czy był pan związany z przedsiębiorstwem Southern Improvement Company?” – pytał oskarżyciel. „Nie” – odpowiedział. Przeciwnicy dysponowali dokumentami z jego podpisem, więc uznali, że składając fałszywe zeznania, wydał na siebie wyrok. Gdy już go grzebano, spokojnie wyjaśnił, że obiła mu się uszy nazwa South Improvement, ale nigdy nie słyszał o firmie Southern Improvement. Przejęzyczenie oskarżyciela i różnica trzech liter wystarczyła, by znów wygrał. Po dwóch latach sądowych batalii zmuszono go do przerwania nielegalnego procederu. Konkurenci zacierali ręce. Ich radość była przedwczesna. Okazało się, że gdy oni biegali po redakcjach i sądach, Rockefeller po cichu przejął 22 spośród 25 rafinerii działających w okolicach Cleveland.
 

Policzona każda kropla

Odwiedzał właścicieli i proponował przyłączenie się do jego firmy w zamian za pakiet akcji. Na pytanie, dlaczego mieliby to zrobić, odpowiadał: „Bo znam takie sposoby zarabiania pieniędzy, o jakich pan nawet nie słyszał”. Wystarczyło spojrzeć w taryfy kolejowe, by zrozumieć, o czym mówi. Przedsiębiorcy stawali przed diabelską alternatywą – przyjąć ofertę Rockefellera i oddać mu swój biznes albo zbankrutować. Nie odpuszczał nikomu, nawet bratu Frankowi, który również działał w branży naftowej i jako jeden z nielicznych odrzucił ofertę. Zniszczył go w ciągu kilku miesięcy. Frank nigdy mu tego nie darował, w akcie desperacji zabrał nawet z rodzinnego grobowca trumny z dwojgiem swoich zmarłych dzieci i pochował je w innym miejscu. Drugi brat William uległ, przyłączył się do Johna i został multimilionerem.

Po podboju Cleveland Rockefeller zajął się resztą kraju. Szło mu tym łatwiej, że był coraz potężniejszy i mógł zmiażdżyć każdego, kto próbował mu stawić czoło. Po właścicielach rafinerii dobrał się do hurtowników. Działał według jednego schematu – wojna cenowa, doprowadzenie na skraj bankructwa i złożenie propozycji nie do odrzucenia. Nawet jeśli patrzono mu na ręce, znajdował sposoby, by zaoferować produkt najtańszy. Nie siedział za biurkiem, lecz nieustannie krążył po swych zakładach, szukając oszczędności. Potrafił stanąć przy robotnikach i liczyć, ile kropli cyny zużywają do zalutowania kanistra z ropą. „Dlaczego aż 40?” – pytał inżynierów. „Może wystarczy 38?”. Testy wykazały, że wystarczy 39 kropli. Przy jednym kanistrze to drobiazg, przy setkach tysięcy – fortuna.

Plugawe pieniądze

W 1870 r. przemianował swą firmę na Standard Oil. Nowa nazwa miała podkreślać, że produkt Rockefellera jest zawsze taki sam i trzyma standardy jakości. Właściwa kampania reklamowa jeszcze zwiększyła jego siłę uderzeniową. Z najmocniejszymi konkurentami uporał się za pomocą banków, na których jako wielki, lecz wyjątkowo solidny kredytobiorca mógł wymuszać korzystne dla siebie zachowania, na przykład… odmawianie pożyczek wskazanym firmom. Efekt był taki, że po 20 latach działalności Standard Oil opanował 95 proc. amerykańskiego rynku naftowego! „Pańskie pieniądze mnożą się szybciej, niż jestem w stanie je wydawać” – powiedział pastor Frederick Gates, któremu powierzył zarządzanie funduszami przeznaczanymi na działalność charytatywną.

Jako praktykujący baptysta Rockefeller od najmłodszych lat przekazywał 10 proc. dochodów na zbożne cele. W dzienniku z pierwszych tygodni pracy zawodowej notował: „5 centów – na szkółkę niedzielną, 10 – dla żebraka, 20 – dla kościoła”. W sumie 35 centów, dokładnie 10 proc. od wypłaty w wysokości 3,5 dolara. I tak przez całe życie, ani centa mniej, ani więcej. Aż do historycznej rozmowy z pastorem. „Pańskie bogactwo jest jak lawina, jeśli czegoś nie zmienimy, przygniecie w końcu i pana, i pańską rodzinę” – tłumaczył wielebny Gates. Wiedział, co mówi. Rockefeller był nie tylko najbogatszym, ale też najbardziej znienawidzonym człowiekiem Ameryki. Oskarżono go o zrujnowanie setek przedsiębiorców i wpędzenie w nędzę tysięcy robotników. Datki, które przekazywał na cele charytatywne, zyskały miano „plugawych pieniędzy”, wiele organizacji odmawiało ich przyjmowania.
 

Złamane zasady

 

Entuzjastycznie przyjmowano za to wszelkie pogłoski o jego niepowodzeniach, nawet tak błahe jak doniesienia o chorobie żołądka, z powodu której mimo milionów może jadać tylko moczone w mleku sucharki. Czekano z wiarą i nadzieją, że w końcu powinie mu się noga. Nigdy to nie nastąpiło. Nawet gdy Kongres uchwalił ustawę nakazującą rozbicie monopolu Standard Oil, Rockefeller wyszedł z opresji bez szwanku. Podzielił koncern na 39 formalnie niezależnych spółek, w większości zachował pakiety akcji i pozostał w środku tej sieci niczym pająk czyhający na następne ofiary. Jak na ironię to, co miało go osłabić, jeszcze bardziej go wzmocniło. Z nowych spółek wyrosły takie giganty, jak Amoco, Chevron, Mobil Oil, Exxon, a wartość ich akcji na nowojorskiej giełdzie nieustannie rosła. To wtedy pastor Gates powiedział, że nie nadąża z wydawaniem pieniędzy.Rockefeller nie zlekceważył ostrzeżenia. Nikt lepiej od niego nie znał złowrogiej potęgi pieniądza. O siebie się nie obawiał, ale o przyszłość rodziny – trzech córek, syna, wnuków, bratanków już tak. Zanosiło się na to, że pozostawi im w spadku nie tylko fortunę, ale i przypisaną do nazwiska niesławę. „Zimne wyrachowanie, z jakim ograbił tysiące ludzi z ich majątku, by zostać multimilionerem, jest dowodem tego, w jaką bestię może się zmienić człowiek” – gazety z lubością przedrukowywały oskarżycielskie mowy protestanckich kaznodziejów. Rockefeller nie czuł się winny, zwykł mawiać, że „pieniądze dał mu Bóg, by działał dla dobra ludzkości”. Działał, dając światu ropę, a rozgrzeszał się, płacąc dziesięcinę na rzecz kościoła i towarzystw dobroczynnych. Padające ze wszystkich stron oskarżenia dowodziły jednak, że to nie wystarcza. Postanowił więc złamać zasady i przekroczyć limit 10 proc.
 

Ostatnia gra

Rozdał ponad pół miliarda ówczesnych dolarów! Ale nie na oślep. Wyczulony na wszelkie przejawy marnotrawstwa dopilnował, by także te pieniądze przynosiły wymierne zyski. Już jednak nie jemu, lecz społeczeństwu. Dzięki darowiznom Rockefellera uniwersytet w Chicago zmienił się w jedną z najlepszych uczelni świata. Z jego pieniędzy finansowano działalność Generalnej Rady Edukacji, która stworzyła pierwszą sieć szkół dla czarnych Amerykanów. On ufundował Instytut Badań Medycznych, w którym opracowano szczepionki przeciw zapaleniu opon mózgowych, paraliżowi dziecięcemu i żółtej febrze. Perłą w koronie charytatywnego imperium Rockefellera stała się fundacja jego imienia, wspierająca niezliczone przedsięwzięcia naukowe i kulturalne. Na dobry początek przekazał 100 milionów dol., dzieła dopełnił syn – John, który przekształcił siedzibę fundacji w kompleks ponad 20 gmachów dominujących nad centrum Manhattanu.

Te przedsięwzięcia powoli zmieniały wizerunek bezwzględnego miliardera. Jego sojusznikiem okazał się też czas. Ludzie, których zniszczył, umierali, a on wciąż działał. Nowe pokolenia nie widziały już w nim bestii, lecz starszego pana, który hojnie obdarował Amerykę. Dziennikarze przestali się pastwić i z szacunkiem pisali o 90-latku, zachodzącym codziennie do swego gabinetu, by pograć na giełdzie. Nie potrafił żyć inaczej, do końca musiał liczyć i zarabiać. Rozdał 500 milionów dol., a mimo to, gdy w wieku 98 lat odchodził z tego świata, pozostawił spadkobiercom 900 milionów dol. I choć liczył każdego centa, wbrew legendzie nie był skąpcem. Rodzinie zapewnił dostatnie życie. Kupił posiadłość pod Cleveland, domy w Nowym Jorku i na Florydzie. Najchętniej spędzał czas w rezydencji Pocontico Hill pod Nowym Jorkiem. Na powierzchni 3 tys. hektarów zbudował kilkadziesiąt stylowych budynków, zaprojektował ponad 100 km dróg i ścieżek, urządził zachwycające ogrody i pole golfowe. Satyrycy pokpiwali, że „Pocontico Hill jest tym, co mógłby zrobić Pan Bóg, gdyby miał pieniądze”.
 

Zasady pomnażania fortuny według Johna Rockefellera
1. Licz na siebie, przede wszystkim szukaj oparcia we własnej sile, wierze w sukces, przekonaniu, że jesteś stworzony do wielkich celów. To jest twój napęd, bez niego nie dasz rady zrobić energicznego kroku do przodu.

2. Bądź dokładny, sprawdzaj siebie i wszystkich, którzy wykonują ważną dla ciebie pracę. Nie odpuszczaj drobiazgów, one mogą cię wynieść na szczyt albo pogrążyć w otchłani katastrofy.

3. Zanim podejmiesz decyzję, zbieraj jak najwięcej informacji. Nie wstydź się pytać, dociekaj, nie daj się zbywać ogólnikami. Tupet pomaga w takich sytuacjach, ćwicz w sobie tę cechę, sprzyja zdobywaniu wiedzy, paraliżuje niektórych ludzi, powoduje zniecierpliwienie, którego efektem może być głośne powiedzenie tego, co miało być najbardziej strzeżoną tajemnicą.

4. Przyjmij zasadę, że liczy się każdy drobiazg, każdy detal, każdy grosz. Drobina to drobiazg, milion drobin do ogrom; cent to tyle co nic, miliony centów to fortuna!

5. Bądź dyskretny, zastanów się kilka razy, zanim coś istotnego powiesz komuś ważnemu. Wysłuchuj wieści, ale reaguj chłodno, bez emocji, tak jakby cię to nie dotyczyło.

6. Prawie na końcu, ale też ważna: pracowitość. Jeśli sam nie zakaszesz rękawów, nigdy nie będziesz pewny, że jest tak, jak chciałeś. Jeśli gdzieś źle ci się pracuje, obowiązki stają się nudne, nie pasjonują cię najbliższe zadania – nie zastanawiaj się ani chwili, rzucaj taką robotę i najlepiej idź na swoje! Nie wahaj się, własna działalność może okazać się najlepszym sposobem, byś rozwinął skrzydła.

7. Nigdy nie idź za stadem! To, że w jakiejś dziedzinie dorobiło się kilku twoich znajomych, znaczy tylko tyle, że powinieneś szukać swojej szansy… gdzie indziej. Sprawdź źródła ich sukcesów, zestaw swoje mocne strony, popatrz na wasze otoczenie – kombinuj, analizuj, porównuj – na pewno twój kompas pokaże ci właściwy kierunek. Nie przejmuj się wtedy uwagami sceptyków, oni potrafią tylko wątpić.