Całun Turyński – Cień Zbawiciela?

Jako agnostyk nie wierzę w cuda, dlatego jestem pewien, że Całun Turyński nie jest średniowieczną kopią – twierdzi przekornie angielski badacz Thomas de Wesselow. I przekonuje, że to wizerunek z całunu pomógł zbudować chrześcijaństwo

Wyniki badań fragmentu Całunu  Turyńskiego z 1988 r. wskazywały, że to średniowieczna kopia z XIV w. Świat nauki uznał zagadkę pochodzenia całunu za rozwiązaną, a jego badania uchodzą w kręgach akademickich za przejaw zacofania. Brytyjski historyk sztuki średniowiecznej dr Thomas de Wesselow zrezygnował jednak z kariery w Cambridge i dołączył do grona syndonologów [badaczy całunu – przyp. red.]. Przez siedem lat pracował nad wydaną właśnie książką pt. „The Sign”. Zgromadził w niej dowody, które jego zdaniem świadczą o autentyczności relikwii z Turynu.

Focus: Dlaczego wizerunku na całunie nie mógł namalować średniowieczny artysta?

T.D.W: W średniowieczu nie przedstawiano Chrystusa tak niezwykle realistycznie. 

A jeśli dzieła, stylistycznie podobne do całunu, po prostu się nie zachowały? 

Jestem historykiem sztuki, wytrenowanym w rozpoznawaniu malarstwa z XIV w. Wielokrotnie rozwiązywałem zagadki dotyczące autorstwa dzieł i znam wybitnych artystów tej epoki. Żaden z nich nie malował w ten sposób i nawet nie próbował, gdyż twarz i postać Chrystusa miały oddawać jego boskość. Tymczasem twarz na całunie jest zniekształcona. W średniowieczu malarze nie ośmieliliby się w ten sposób oszpecać wizerunku Boga. 

Ktoś mógł wyprzedzić swoją epokę. Włoski malarz i konserwator sztuki Luciano Buso uważa, że mógł to być Giotto.

Nawet Giotto nie potrafiłby stworzyć obrazu w formie negatywu, a przecież już w 1898 r. Secondo Pia, wykonując pierwszą fotografię płótna, odkrył, że to negatyw. Okazuje się, że takiego negatywu nie da się nawet zrobić współcześnie. Nikomu nie udało się stworzyć choćby zbliżonej do oryginału kopii. Całun ma jednak więcej cech, które nie pasują do średniowiecznej stylistyki. Artyści stosowali wtedy uświęcony przez wieki sposób przedstawiania ran Chrystusa. Powszechnie wierzono, że gwoździe, którymi przybito Chrystusa do krzyża, przechodziły przez dłonie, co wyraźnie widać w gotyckiej ikonografii, choćby na krucyfiksie Cimabue z kościoła Santa Croce we Florencji. Tymczasem na całunie to nie dłonie są poranione, ale nadgarstki. Tego typu zmiana byłaby w średniowieczu niewybaczalna. Co więcej, na całunie nie widać wyraźnie ran na stopach Jezusa, a tych nigdy nie pomijano. 

Załóżmy, że jakiś anonimowy artysta zaryzykowałby takie zmiany. Czy istnieją dowody, że nie mamy tu do czynienia z obrazem? 

Nie odkryto dotąd na całunie śladu pigmentu, którego obecność świadczyłaby o tym, że to dzieło malarskie. Dotychczasowe badania pokazały za to, że na wizerunek składają się niezwykle delikatne brązowe przebarwienia wierzchu włókien, w górnych warstwach przędzy. Kluczowe jest jednak odkrycie, że tych zabarwionych włókien nic nie łączy, co oznacza, że wizerunek nie powstał przy pomocy pędzla. Płótno nie zostało również zagruntowane, co jest konieczne przed położeniem farb. Po prostu nie ma żadnych śladów malarskiego warsztatu. W dodatku z bliska wizerunek staje się prawie niewidoczny, dopiero z odległości 2 m da się cokolwiek zaobserwować. Artysta musiałby więc malować ten realistyczny negatyw nie widząc go! Nie wyobrażam sobie, żeby coś takiego mogło powstać, bo malarz musiałby być cudotwórcą, a ja nie wierzę w cuda. 

Czym jest więc według pana całun?

W książce zebrałem świadectwa historyczne i wyniki współczesnych badań. Na ich podstawie uznałem, że na całunie powstał nie malarski, ale naturalny, prawdziwy wizerunek ubiczowanego, ukrzyżowanego 2 tys. lat temu człowieka, pokaleczonego cierniową koroną. Jego pochówku nie dokończono, a płótno, w które był owinięty, po kilku dniach zabrano. Do tego obrazu pasuje tylko postać Chrystusa.

Wiadomo jednak, że tysiące innych anonimowych  pechowców zamordowano w ten sposób. Nie można wykluczyć, że jeden z nich posłużył jako „model” w pracy nad całunem. Skąd pewność, że to Jezus?

Przede wszystkim mamy dowody, że całun jest starożytnym żydowskim płótnem pogrzebowym. Szew widoczny na całunie jest identyczny z tym, który znaleziono na kawałku materii pochodzącej z okolic Judei z I w. Nigdzie indziej nie stosowano takiej techniki. Poza tym na całunie zidentyfikowano pyłki słonolubnych roślin – halafitów – występujących w okolicach Morza Martwego. No i wreszcie drobiny kamienia z płótna odpowiadają rodzajowi wapienia występującego wokół Jerozolimy. Oczywiście, można w tym momencie powiedzieć, że w takim razie mógł to być jakiś inny Żyd, żyjący w tamtym czasie. Otóż nikt, poza Chrystusem, nie został ukrzyżowany w cierniowej koronie. Ponadto ślady na całunie świadczą, że pogrzebu z jakiegoś powodu nie dokończono, a płótno zdjęto później z ciała, co odpowiada świadectwom z Ewangelii św. Marka i św. Łukasza. Kombinacja tych wyjątkowych okoliczności wskazuje, że całun spowijał ciało Chrystusa, a nie jakiegoś anonimowego nieszczęśnika.

Jednak badanie całunu metodą radioaktywnego węgla z 1988 r. dowodziło, że to nie oryginał. W testach wzięły wtedy udział trzy uznane na świecie laboratoria.

 

To prawda, ale zbadano tylko jeden wycinek płótna, używając tej samej metody. W rezultacie przeprowadzono właściwie jedno badanie. Podzielam pogląd Johna Jacksona, wykładowcy fizyki z Uniwersytetu w Colorado, który uważa, że jedna i ta sama próbka zbadana w 1988 r. była zanieczyszczona, stąd niewłaściwe datowanie całunu na XIV w. Jak bardzo zanieczyszczenia mogą zaważyć na wartości dowodów, wiedzą archeolodzy, którzy chronią znaleziska przed działaniem atmosfery. Istnieje też inna teoria, zgodnie z którą badana próbka całunu pochodziła po prostu z łaty, naszytej w średniowieczu przez zakonnice. Jednak więcej na temat błędów popełnionych w latach 80. będzie można powiedzieć dopiero po przebadaniu kolejnych próbek. Niestety od tamtej pory naukowcy nie mieli dostępu do całunu.

Jeśli rzeczywiście popełniono tak duży błąd, Kościół będzie ostrożny w udostępnianiu naukowcom swojej relikwii. 

Tyle że powtarzanie badań to w archeologii absolutny standard. Datowanie 14C często zawodzi. Przeprowadza się wtedy kolejne testy. Z drugiej strony wyniki datowania metodą 14C nie mogą być jedynym argumentem. 

Czy są jakieś historyczne świadectwa podważające wyniki datowania z 1988 r.?

Wzmianki o istnieniu całunu pojawiały się w dokumentach znacznie wcześniejszych niż z XIV wieku. W książce opisuję m.in. miniaturę z węgierskiego kodeksu Praya z XII w., znajdującego się w Bibliotece Narodowej w Budapeszcie. Jest tam przedstawiona scena, w której trzy kobiety idą do grobu Chrystusa. W dolnej części miniatury znajdują się prostokąty. Na jednym z nich namalowano złożony całun, a w prostokącie umieszczonym nieco wyżej widzimy zygzaki wyobrażające prawdopodobnie osnowę materiału. W prostokącie u dołu miniatury wpisano czerwone krzyże. Myślę, że symbolizują one wizerunek Chrystusa z całunu, którego autor miniatury nie był po prostu w stanie odtworzyć. 

Jest jednak jeszcze coś, co łączy miniaturę z całunem z Turynu: to kółka, wpisane między czerwone krzyże i zygzaki, układające się w swoisty wzór. Symbolizują ślady nadpalenia na całunie, pochodzące jeszcze sprzed pożaru z XVI w., które badacze uznają za rodzaj znaku szczególnego płótna. 

Czy można ustalić czas powstania całunu w inny sposób niż za pomocą datowania radiowęglowego?

Najbardziej przydatny w datowaniu całunu może być tzw. test wanilinowy. To metoda zastosowana przez Raymonda N. Rogersa z Uniwersytetu w Kalifornii. Ten nieżyjący już naukowiec, który zajmował się całunem od 1978 r., opublikował swoje ustalenia w czasopiśmie „Thermochimica Acta” w 2004 r. Okazało się, że na podstawie stopnia ubytku waniliny, która jest produktem degradacji ligniny znajdującej się we włóknach roślinnych, można określić wiek materiału. Rogers uznał, że całun jest starszy, niż pokazało datowanie radiowęglowe z 1988 r., ponieważ nie wykrył w jego głównej części śladów waniliny – podobnie jak we włóknach płócien znalezionych ze zwojami znad Morza Martwego, pochodzącymi mniej więcej z czasów Chrystusa. Tymczasem płótna średniowieczne zawierają całkiem sporo waniliny, tak jak próbka, na której podstawie określono w 1988 r. wiek całunu.

W pana książce sporo miejsca zajmuje analiza krwawych plam na całunie. A czy mamy 100 proc. pewności, że to krew? Chemik Walter McCrone twierdził, że to barwniki: czerwona ochra i cynober. Z kolei historyk sztuki Nicholas Allen uważał, że wizerunek w formie negatywu powstał przy użyciu barwnika z wydzieliny ślimaka morskiego, tzw. purpury tyryjskiej. 

Ślady krwi na całunie uznano za autentyczne i to na podstawie badań naukowych. Próbki zostały przebadane przez doświadczonych chemików: Johna Hellera i Alana  Adlera, a wyniki ich badań opublikowano w poważnych pismach naukowych recenzowanych przez innych badaczy. Heller i Adler uznali, że mają do czynienia ze śladami krwi, na podstawie 11 różnych testów, spośród których 6 stosuje się do potwierdzania materiału dowodowego w sądzie. Ustalili, że to krew ludzka i że należała do kogoś okrutnie pobitego, bo zawiera wysoki poziom bilirubiny.

Każdy ślad krwi na całunie jest niezwykle realistyczny. Szczególnie wymowne są obwódki surowicy wokół plam krwi, najlepiej widoczne w świetle ultrafioletowym. To są miejsca, w których surowica oddzieliła się od krwi i pokryła płótno. Takiego efektu nie mógłby sobie nawet wyobrazić żaden średniowieczny artysta. Tymczasem McCrone nie zwracał w ogóle uwagi na tego rodzaju świadectwa. Oparł się wyłącznie na interpretacjach tego, co zobaczył pod mikroskopem. Jego badania nie zostały zresztą opublikowane w poważnych czasopismach naukowych, tylko w magazynie, którego sam był redaktorem. 

Teorii, zgodnie z którą wizerunek z całunu to swoista akwarela, nie da się utrzymać z wielu powodów. Przede wszystkim podobizna jest nierozpuszczalna, a włókna nie są sklejone przez żaden rodzaj barwnika. Jeśli zaś chodzi o ślady ochry, to okazały się być drobinami tlenku żelaza, który przeniknął do płótna w trakcie jego produkcji, w procesie moczenia lnu. Ślady cynobru to prawdopodobnie zanieczyszczenia z licznych kopii całunu, które kładziono na oryginał, by w ten sposób je uświęcić. Teoria Allena nie ma żadnych historycznych ani naukowych podstaw.

Niektórzy fizycy (np. Giulio Fanti) tłumaczą mechanizm powstania wizerunku na całunie emanacją olbrzymiej energii…

Przychylam się do wniosku Raymonda Rogersa, że źródłem wizerunku postaci na całunie było zjawisko chemiczne nazywane reakcją Maillarda. Polegało na tym, że gazy z rozkładającego się ciała reagowały z zanieczyszczeniami z powierzchni płótna. Ten typ reakcji przebiega w temperaturze pokojowej, bez udziału światła. Gazy spod całunu dość szybko się rozpraszały, koncentrując się jednak w miejscach, w których płótno dotykało ciała. Mieliśmy więc do czynienia z czymś w rodzaju odcisku zabarwionego na brązowo. Na wizerunku brakuje niektórych części ciała, np. miednicy, dokładnie tam gdzie płótno nie miało kontaktu z ciałem. 

Czy warto zajmować się całunem? Podobno pana obecne zainteresowania nie są mile widziane przez kolegów z Cambridge?

Przyznanie się do poważnych badań nad całunem oznacza w brytyjskim środowisku naukowym kłopoty. A już otrzymanie finansowania na projekt badawczy dotyczący całunu graniczyłoby z cudem. Nie mówiłem o pracy nad książką nawet przyjaciołom. Przesądy biorą u nas górę nad naukową ciekawością.

Całun zmienił pana światopogląd?

 

Pozostałem zdeklarowanym agnostykiem, co wcale nie oznacza, że badając całun, nie byłem otwarty na jakieś scenariusze nadprzyrodzone. Po prostu dowody, jakie zebrałem, pozwoliły mi wszystko racjonalnie wytłumaczyć. Nie napisałem książki o Bogu czy o problemach natury metafizycznej. Zajmuję się faktami historycznymi, a czytelnikom pozostawiam wyrobienie sobie własnego zdania. Osobiście wierzę, że całun jest autentyczny, ale zmartwychwstania nie było.

Widziałem całun w 2010 r., kiedy go wystawiano publicznie. Oglądałem go z bliska. Jest niezwykły i zupełnie niepodobny do jakichkolwiek dzieł sztuki, które powstały w średniowieczu. Pamiętam, że przechyliłem głowę, żeby spojrzeć w twarz człowieka z całunu, bo wystawia się go w pozycji horyzontalnej. Ten wizerunek emanuje jakąś nieprawdopodobną psychologiczną mocą. Odczuwałem niemal fizyczną obecność postaci utrwalonej na całunie. Mogę się tylko domyślać, jak gigantyczne wrażenie musiał robić całun na ludziach 2 tys. lat temu. My nauczyliśmy się dziś wszystko racjonalizować, ale w czasach starożytnych ludzie widzieli świat w sposób animistyczny. Potrafili przypisywać obrazom życie. Wystarczy przypomnieć scenę, w której św. Piotr idzie ulicami Jerozolimy, mijając wystawionych przez krewnych chorych, którzy liczą na to, że padnie na nich choćby cień Piotra i ich uzdrowi. Ludzie nie postrzegali wtedy cienia jako zjawiska optycznego, myśleli, że to część ludzkiego ciała. Uważam więc, że uczniowie Jezusa mogli traktować wizerunek z całunu jako jego żywą obecność. 

Według pana książki wiara w zmartwychwstanie miała się zrodzić pod wpływem reakcji widzów na wizerunek odbity w całunie. Dlaczego w takim razie w tekstach chrześcijan poświęcono mu tak mało miejsca? 

Wzmianek o całunie jest całkiem sporo. Mateusz, Marek i Łukasz mówią o lnianym płótnie (syndonie), w które w czasie pochówku owinięto ciało Chrystusa. To płótno można więc interpretować jako całun. Natomiast Jan wspomina o chuście, sudarium (chuście potowej), znalezionej w grobie w wielkanocny poranek, ale – jak udowadniam w książce – miał na myśli właśnie całun. Moim zdaniem, wszystkie pozostałe relacje ewangeliczne na temat spotkań z Chrystusem są niczym innym jak świadectwem postrzegania wizerunku z całunu jako żywej osoby. Dlatego uważam, że opowieści ewangelistów wręcz koncentrują się na całunie.

Jak pan jednak wytłumaczy wszystkie ewangeliczne opisy, świadczące o interakcji między uczniami i Jezusem: wspólnego spożywania wieczerzy, rozmowy, drogi do Emaus?

Ewangelie zostały napisane 40–60 lat po śmierci Chrystusa. Do owej pory, oprócz oryginalnych relacji powstało mnóstwo legend na temat tamtych wydarzeń. Dodawano prawdopodobnie sceny, które miały na użytek następnych pokoleń wyznawców stworzyć spójny przekaz. Np. scena z niewiernym Tomaszem została według mnie wymyślona już post factum, aby uwiarygodnić zmartwychwstanie Jezusa w ciele z krwi i kości – w starożytności właśnie tak powszechnie rozumiano powstanie z martwych. 

Niekoniecznie. Św. Paweł mówi  w I liście do Koryntian, nawiązując do zmartwychwstania Jezusa, o ciele duchowym.

Rzeczywiście. Jednak dla wielu późniejszych wyznawców, którzy osobiście nie spotkali Chrystusa, nie słuchali jego nauk, duchowa koncepcja zmartwychwstania musiała być niezrozumiała i myląca. Może dlatego ewangeliści zdecydowali się potwierdzać, że Chrystus zmartwychwstał w swoim ciele. 

Uczniowie zastali w grobie ciało i uwierzyli w zmartwychwstanie?

Wizerunek z całunu był dla uczniów żywym obrazem duchowej postaci Jezusa po zmartwychwstaniu. To im wystarczało. Ciało nie miało już dla nich znaczenia.