Czarne bociany pokrwawiły Specnaz

Radzieccy komandosi zawsze uchodzili za światową czołówkę w swoim fachu. Ich siejącą postrach wizytówką był Specnaz. A jednak w latach 80. w starciu z afgańskimi najemnikami żołnierze „specjalnego przeznaczenia” nie mieli najmniejszych szans.

Specnaz to duma armii radzieckiej (a dzisiaj rosyjskiej). Odpowiednik amerykańskich Zielonych Beretów, świetnie wyszkoleni żołnierze-dywersanci przeznaczeni do walki na głębokich tyłach przeciwnika. Formacja ta okazała się Goliatem w walce z afgańskim Dawidem: partyzanckimi oddziałami mudżahedinów. Stało się to w Wąwozie Marawarskim w kwietniu 1985 roku. Propaganda radziecka długie lata milczała o tej katastrofie.

STAMTĄD SIĘ NIE WRACA

Transportery opancerzone 15. Samodzielnej Brygady Specnazu przekroczyły granicę radziecko-afgańską na moście w Termezie nad ranem 16 marca 1985 roku i ruszyły szosą wiodącą do przełęczy Salang. Po obu stronach drogi desantowcy zobaczyli usypane z kamieni i elementów wojskowego oporządzenia pomniki upamiętniające ich towarzyszy broni, którzy tutaj polegli.

Po krótkim pobycie w Kabulu brygada została wysłana do Dżalalabadu, a następnie do Asadabadu – stolicy prowincji Kunar w północno-wschodnim Afganistanie, blisko granicy z Pakistanem. Jeszcze w Dżalalabadzie starzy żołnierze, gdy usłyszeli, w jaki rejon dowództwo wysyła żółtodziobów, ostrzegali kolegów, że stamtąd mało kto wraca. Jednak komandosi Specnazu niewiele robili sobie z tych słów. W odróżnieniu od innych nowicjuszy w Afganistanie, mimo że nie posiadali żadnego doświadczenia bojowego prócz morderczego szkolenia w ośrodku Specnazu w Uzbekistanie, nie czuli się gorsi od doświadczonych weteranów walk z „duchami”, jak nazywali afgańskich rebeliantów. W Asadabadzie, do którego desantowcy dotarli 28 marca, początkowo nic nie potwierdzało ostrzeżeń „starych”. Brygadę rozlokowano nad rzeką w malowniczej dolinie otoczonej górami. Jedynym utrapieniem był upał w dzień, który niezwykle męczył nieprzyzwyczajonych do niego żołnierzy, i przymrozki w nocy.

Na początku kwietnia brygada wzięła udział w pierwszej akcji bojowej. Helikopterami przerzucono jej kompanie w pobliże jednej z okolicznych dolin, gdzie wywiad odkrył osadę – kiszłak – opanowaną przez rebeliantów. Desantowcy zajęli pozycje na stokach otaczających dolinę. Po nawale artyleryjskiej skierowanej na kiszłak mieli ostrzeliwać z broni maszynowej tych, którzy zdołają wyjść spod ognia dział. Komandosi obwieszeni taśmami z amunicją do cekaemów kierowali serię za serią do uciekających ludzi. Jednak rebelianci, mimo beznadziejnej sytuacji, zdołali w większości przebić się do następnej doliny, w której rozpłynęli się bez śladu. Rosjanie zeszli z gór i w zgliszczach osady schwytali sześciu partyzantów. Dwóch rozstrzelali na miejscu za odmowę zeznań. Reszta wskazała duży skład broni zamaskowany w jednym z domów kiszłaku. Desantowcy całą broń zabrali i ruszyli w drogę powrotną. Później dowiedzieli się, że ta akcja była częścią tak zwanej operacji kunarskiej, którą prowadzono przeciw rebeliantom wzdłuż całej Doliny Kunar. Rosjanie zaangażowali w niej przeszło 11 tys. ludzi.

Po powrocie do bazy okazało się, że komandosi nie zaznają już spokoju. Mudżahedini mieli zwyczaj niepodejmowania walki z nowo przybyłym oddziałem; dopiero gdy zaliczył pierwszą akcję, przechodzili do ataku. Już następnego dnia baza Specnazu została ostrzelana z gór, a w sąsiednim obozowisku rebelianci rozbili transporter opancerzony i zabili kilku żołnierzy. Desantowcy zaczęli powoli rozumieć przestrogi swoich bardziej doświadczonych towarzyszy broni.

20 kwietnia o 22 ogłoszono nagle alarm. Trzy kompanie otrzymały rozkaz przeprawienia się przez rzekę Kunar i przeszukania kilku kiszłaków w rejonie Wąwozu Marawarskiego, w których wywiad namierzył nieprzyjaciela. Żołnierze ruszyli Drogą Czinarską (nazwaną tak od kiszłaku leżącego na samej granicy) w kierunku granicy afgańsko-pakistańskiej. Przez Kunar ludzie przeprawili się małym promem, natomiast sprzęt ciężki – transportery i samochody pancerne – musiały jechać dalej, do większego promu.

21 kwietnia o godzinie 4 desantowcy stanęli u wrót Wąwozu Marawarskiego. Jedna kompania otrzymała zadanie wejścia do wąwozu i spacyfikowania osad, dwie pozostałe miały osłaniać ją z okalających dolinę gór. Dowódca oddziału major Tierientiew wyznaczył do patrolu wąwozu kompanię kapitana Nikołaja Cebruka. Desantowcy weszli na wąską i krętą drogę, wijącą się między wysokimi skałami do miejsca, w którym wąwóz rozszerzał się i piął w górę. Tutaj leżały osady i małe, wyrwane górom, pola ryżowe. Pierwszy kiszłak – Sangam – okazał się pusty; żadnych mieszkańców, tym bardziej rebeliantów. Jednak Rosjanie zauważyli dwóch uzbrojonych ludzi w głębi wąwozu. Kapitan Cebruk poinformował o tym majora Tierientiewa i poprosił o pozwolenie rozpoczęcia pościgu za wykrytymi mudżahedinami. Dowódca operacji zgodził się, a kapitan podzielił swoją kompanię na cztery grupy – każda stanowiła niepełny pluton. Dwóm pierwszym grupom rozkazał rozwinąć szyk w kierunku drugiego kiszłaku (Daridam) oddalonego od nich o 2 km. Trzecią grupę zostawił w Sangam, a czwartą wysłał na pobliski grzbiet, by ją osłaniała. Jednocześnie na miejscu pozostały dwie kompanie, które wcześniej ze stoków miały osłaniać kompanię patrolującą wąwóz. Do Daridamu pierwsi dotarli ludzie 24-letniego podporucznika Nikołaja Kuzniecowa. Jednak i tutaj nie zdołali nikogo schwytać – widzieli tylko sylwetki partyzantów umykających wyżej, w kierunku kolejnego kiszłaku. Mudżahedini wyraźnie wciągali Rosjan w zasadzkę.

 

W pobliżu trzeciego, leżącego najwyżej, osiedla, noszącego taką samą nazwę jak wąwóz – Marawary, desantowców podporucznika Kuzniecowa przywitał zmasowany ogień z wielkokalibrowych karabinów maszynowych i granatników ustawionych na szczytach. Na pomoc patrolowi przybył dowódca kompanii kapitan Cebruk wraz z czterema żołnierzami, lecz zginął na miejscu trafiony pociskiem karabinu maszynowego w gardło. Pozostałe grupy zaległy na prawym zboczu wąwozu, starając się tam okopać i umocnić. Kompania została szybko odcięta od głównych sił majora Tierientiewa, które mudżahedini również zaszachowali gęstym ogniem. Do 8 prawie cała grupa podporucznika Kuzniecowa została wybita; do ostrzału z broni ciężkiej dołączyli snajperzy, którzy precyzyjnie wyłuskiwali Rosjan kryjących się w ruinach kiszłaku. Podporucznik Kuzniecow rozerwał się granatem, gdy został otoczony przez wrogów.

NADLATUJĄ CZARNE BOCIANY

Przy życiu pozostali dwaj żołnierze obsługujący cekaem i sanitariusz. Strzelcem karabinu maszynowego, który przeżył pierwsze chwile zasadzki, był sierżant Władimir. W tej bitwie miał się okazać wybrańcem losu. Żołnierze postanowili dotrzeć jakoś do grupy walczącej za nimi. Jednak bezpośrednie trafienie z granatnika zniszczyło stanowisko cekaemu, a ciężko ranny sanitariusz odbezpieczył granat i zabrał z sobą na tamten świat dwóch mudżahedinów, którzy do niego podeszli. Niedraśnięty Władimir nie został zauważony. Przetoczył się do kanału melioracyjnego i zaczął czołgać się nim w dół. Po kilkudziesięciu metrach natknął się na kilku żołnierzy drugiej grupy, którzy także starali się doczołgać do reszty kompanii. Od swoich dzieliło ich około 400 m, które jednak nieprzerwanie ostrzeliwano. Około 10 usłyszeli helikoptery. Leciała odsiecz! Desantowcy znajdujący się niżej odpalili pomarańczowe świece dymne, aby oznaczyć swoje pozycje. Śmigłowce zaczęły bombardowanie, ale samosterujące stingery mudżahedinów nie pozwoliły rosyjskiej kawalerii powietrznej podlecieć w pobliże celów. Helikoptery odleciały, a nieprzyjaciel za sprawą wystrzelonych świec dymnych miał dobrze oznaczone pozycje Rosjan i szybko przykrył je ogniem…

Desantowcy zauważyli, że od strony granicy pakistańskiej Drogą Czinarską nadjechało kilka cywilnych autobusów – niemiłosiernie zdezelowanych „burbuchajek”, jak je nazywali Rosjanie.

Autobusy stanęły niedaleko pola walki i zaczęli z nich wysiadać ubrani na czarno ludzie objuczeni bronią i oporządzeniem. Władimir od razu poznał, z kim mają do czynienia: jako wsparcie mudżahedinów przybyły Czarne Bociany – świetnie wyszkoleni, nieustraszeni i okrutni dla wroga najemnicy urządzający wypady z Pakistanu. W ich niezwykle zdyscyplinowanych szeregach służyli ludzie z różnych stron świata, ale podobno najwięcej Chińczyków.

Najemnicy szybko dołączyli do mudżahedinów, którzy zbliżyli się do ukrytych w zaroślach Rosjan. Ci, nie mając wyjścia, spróbowali zejść niżej, choć i tam ich towarzysze nie mogli dłużej utrzymać swoich pozycji. Po pierwszej próbie od razu padli dwaj desantowcy – najemnicy strzelali niezwykle celnie. Po chwili kula snajpera trafiła trzeciego żołnierza. Władimir został znowu sam. Przeleżał dłuższy czas bez ruchu w krzakach. Jakieś 300 m od jego kryjówki stał dom. Postanowił doczołgać się do niego, ale wtedy partyzanci i najemnicy ruszyli do ataku. Szczęśliwie minęli jego schronienie i weszli na podwórko domu. W tym momencie eksplozja rozerwała pierwszych nieprzyjaciół, którzy podeszli pod ściany budynku. Okazało się, że kilku odciętych od swoich Rosjan ułożyło miny, i wysadzili się, wyciągając zawleczki z granatów.

Po tym wybuchu zapadła cisza. Afgańczycy przystąpili do zbierania broni, dobijania rannych, kaleczenia ciał martwych desantowców i opatrywania swoich kontuzjowanych. Sierżanta wciąż nikt nie zauważył, ale nie mogło to już trwać długo. Musiał zaryzykować. Dla kamuflażu założył na twarz specjalną maskę i powoli wyczołgał się z zarośli do kanału melioracyjnego prowadzącego do domu. Co chwila nieruchomiał, gdy któryś z wrogów się zbliżał. Zauważyli go w ostatnim momencie, gdy musiał wstać pod ścianą i skoczyć przez okno do środka. Serie z automatów podziurawiły ściany, ale kanonadę szybko przerwano; chcieli go dorwać żywego. Władimir uzbrojony był tylko w pistolet i kilka granatów. Do wąwozu rzucono ich z zapasem amunicji jak na akcję ćwiczebną, a nie bojową… Mudżahedini wysłali w jego stronę dwóch ludzi, którzy nie kryli się i wyprostowani podchodzili do domu. Odbezpieczył i rzucił granat; jeden z nieprzyjaciół upadł trafiony odłamkami, drugi szybko wycofał się do swoich. Bojownicy zmienili taktykę, nie chcieli już ginąć po prawie skończonej bitwie. Akurat znaleźli kilku ciężko rannych desantowców. Podciągnęli ich w pole widzenia Władimira. Do grupy mudżahedinów dołączył człowiek z megafonem. Po rosyjsku namawiał go, by się poddał. Chwalił go za odwagę i proponował, żeby przeszedł na ich stronę, że będzie żył jak król w Pakistanie pod zielonym sztandarem Proroka. Sierżant nie odpowiedział.

Przemawiający zmienił ton, zaczął go wyzywać i zagroził, że ułożeni przed nimi radzieccy żołnierze zginą w mękach, jeśli się nie podda. Władimir pozostał niewzruszony. Mudżahedini chwilę poczekali i wyciągnęli kanister z benzyną, oblali leżących Rosjan i podpalili ich. Okropne krzyki palonych żywcem ciężko rannych desantowców roznosiły się po całym wąwozie. Potem mudżahedini znowu zaczęli przeklinać ukrytego za ścianą żołnierza i namawiać, by się poddał. Bardzo zależało im, aby złapać go żywego – schwytanie komandosa zapewniało szczególny prestiż i szacunek. Nagle dolinę wypełnił ryk silników – wróciły helikoptery szturmowe!

 

OKRUCIEŃSTWO NAJEMNIKÓW

Mudżahedini zniknęli – wycofali się wyżej w góry, a radzieckie maszyny zaczęły bombardowanie. Sierżant dostał szansę; wyskoczył z budynku, rzucił się do kanału melioracyjnego i przeczołgal do zarośli. Wokół wybuchały rakiety z helikopterów, ale komandos zdołał przebiec kilkaset metrów. W stronę podniebnych szturmowców poszybowały rakiety rebeliantów, maszyny przerwały więc ostrzał i wzniosły się wyżej. Jednak ta 15-minutowa nawała ogniowa ocaliła Władimirowi życie. Po zakończeniu bombardowania kilkunastu mudżahedinów podbiegło do domu, w którym się wcześniej ukrywał; wrzucili granaty i ostrzelali wnętrze z broni maszynowej. Gdy odkryli, że budynek jest pusty, ruszyli w dół.

Była godzina 15 i niemiłosiernie grzało. Sierżant zamarł w zaroślach. Po chwili zobaczył, że jakieś 300-400 metrów od niego czołga się jeszcze jeden Rosjanin. Niestety, wykryli go również najemnicy – być może wzięli go nawet za Władimira. Kilku schwytało nieszczęśnika i odwróciło na plecy. Przerażony sierżant widział, jak rozcinają mu brzuch, a wnętrzności rozwieszają na pobliskich krzakach – „znak rozpoznawczy” Czarnych Bocianów. Tak okaleczony człowiek konał w mękach, póki jego wnętrzności nie wyschły w słońcu.

Nieprzyjacielska tyraliera zatrzymała się i rozproszyła. Mudżahedini znowu przystąpili do zbierania swoich rannych i porzuconej broni. Pojawili się także mieszkańcy opuszczonych wcześniej kiszłaków, w tym kobiety i dzieci. Wszyscy zabrali się „za porządki”.

Około 17 zaczęło zmierzchać – w górach noc zapada szybko – i w tym momencie rozpoczął się trzeci nalot radzieckich śmigłowców. Jedna z rakiet eksplodowała bardzo blisko kryjówki sierżanta, lecz ponownie udało mu się odskoczyć kilkaset metrów w stronę wyjścia z wąwozu. Gdy maszyny szturmowe odleciały, część mudżahedinów zebrała się w oddziały i odmaszerowała w stronę Pakistanu. Ci, którzy pozostali, rozstawili szczelne posterunki u wylotu wąwozu. Przed całkowitym zapadnięciem zmroku Władimir zdołał zapamiętać miejsca, w których rebelianci zlokalizowali straże. „Duchy” niechętnie walczyły w nocy, gdyż pozycje, które zajmowały, demaskował ogień z ich broni. Sierżant postanowił więc nie czekać do świtu i spróbować wymknąć się z wąwozu. Nie przewidział jeszcze jednego zagrożenia. Nagle usłyszał szczekanie – partyzanci spuścili psy tropiące! Władimir rzucił się w stronę rzeczki, która płynęła przez wąwóz; pamiętał ze szkolenia, że psy gubią trop w wodzie. Górski nurt porwał go szybko i w parę sekund przeniósł do pierwszej granicy wąwozu – przewężenia otoczonego wysokimi skałami. Rosjanin zauważył płomień ogniska – był to jeden z posterunków mudżahedinów. Zatrzymał się przy brzegu i powoli wysunął z wody; zostały mu dwa granaty i kilka naboi w magazynku pistoletu. Parę metrów od niego wokół ogniska siedziało trzech rebeliantów, odbezpieczył granat, rzucił w ogień i nie czekając na efekt wybuchu, zanurzył się ponownie w wodzie.

ŚCISKAJĄC GRANAT W DŁONI

Świtało, na zegarku miał piątą, a nurt rzeki przeniósł go bezpiecznie w miejsce, gdzie wąwóz przechodził w dolinę. Był prawie ocalony. Dotarł w rejon Karandy. Tutaj znajdował się posterunek afgańskiej milicji ludowej – formalnie sojusznika Rosjan. Sierżant pamiętał jednak, że ci „sojusznicy” nie byli zbyt pewni i często współpracowali z rebeliantami. Wyszedł z wody i pewnym krokiem ruszył w stronę posterunku. Zaskoczeni milicjanci zobaczyli idącą w ich kierunku „zjawę” w poszarpanym i zakrwawionym mundurze maskującym. Władimir bez wahania oznajmił im, że za nim maszeruje pół kompanii, i nie czekając na dalszą reakcję, poszedł dalej. Przeszedł bramę Wąwozu Marawarskiego i za zakrętem zobaczył transportery opancerzone. Padł na kolana i zaczął spazmatycznie płakać, gdy podbiegli do niego oniemiali żołnierze. Zauważyli, że trzyma w dłoni odbezpieczony granat. Prosili, żeby go oddał, ale on nie mógł wyprostować palców. Chwycili go i odrywali palec po palcu od skorupy granatu, jednak palce wracały w to samo miejsce. W końcu czterem desantowcom udało się wyciągnąć mu granat. Ułożyli go na noszach, dali wody, opatrzyli i zaaplikowali zastrzyki przeciwbólowe.

Dowódca operacji major Tierientiew poprosił Władimira, by wrócił do wąwozu z oddziałem i pomógł zebrać ciała swoich kolegów. Sierżant zgodził się i dołączył do batalionu szturmowo-desantowego 66. Samodzielnej Brygady Zmechanizowanej. Mimo że Rosjanie powrócili na transporterach opancerzonych i przy wsparciu śmigłowców szturmowych, a większość sił mudżahedinów wycofała się do Pakistanu, przez dwie doby nie mogli poradzić sobie z rebeliantami broniącymi wejścia do wąwozu. Artyleria zrównała z ziemią wszystkie kiszłaki. Wreszcie desantowcy zebrali ciała i szczątki poległych towarzyszy. Było to dla nich istotne, bo od śmierci w Afganistanie gorszy był tylko status zaginionego w walce. W Związku Radzieckim – chociaż dawno minęły stalinowskie czasy – rodzina żołnierza, który dostał się do niewoli, stawała się z miejsca podejrzana i pozbawiano ją wszelkiej pomocy.

Kompania kapitana Nikołaja Cebruka, która miała za zadanie spenetrować Wąwóz Marawarski, straciła w sumie 31 żołnierzy – głównie członków dwóch pierwszych grup, które miały przeczesać kiszłaki. Żołnierze z innych jednostek mówili między sobą, że zgubiła ich zbyt wielka pewność siebie płynąca z poczucia przynależności do elitarnego Specnazu. Podkreślali, że desantowcom brakowało doświadczenia bojowego, a ich dowództwo przed wyruszeniem do wąwozu nie posiadało żadnych informacji o przeciwniku, którego tam spotkali. A spotkali jednych z najlepszych – Czarne Bociany. W ZSRR klęska ta była tematem tabu.


DLA GŁODNYCH WIEDZY:

» Jarosław Wenta, „Kron”;

» M. Chrzanowski, „Żołnierz niepotrzebnej wojny”;

» A. Kowalczyk, „Afganistan 79-89: Dolina Pansziru”;

» V. Markowskij, „Specnaz w Afganistanie”;

P. Tkaczenko, „Slowo o Marwarskoj Rotie”;

» C. Schofild, „Komandosi rosyjscy.”