Czasy gniewnych ludzi

W związku z zamachem w Bostonie powraca pytanie “dlaczego?”. – Nie trzeba być chorym psychicznie, żeby popełnić zbrodnię. Wystarczy być wściekłym – uważa dr Stephen Diamond, ekspert sądowej psychologii kryminalnej, autor książki „Anger, Madness and the Daimonic”

Agnieszka Niezgoda: Czytałam manifest Andersa Breivika jak sagę Tolkiena „Władca Pierścieni”. Wykreował alternatywną, lecz spójną baśń: etos rycerski, cel moralny, medale. To błyskotliwa opowieść obłąkanego artysty.

Stephen Diamond: Istnieje tajemnicza zależność między szaleństwem a twórczością. Podobnie błyskotliwy był manifest Teda Kaczyńskiego, Unabombera, który przez dwadzieścia lat terroryzował Stany Zjednoczone przesyłkami z bombami. Wybitnie inteligentny, z IQ wynoszącym około 170 punktów (średnie IQ to 100 punktów, wśród seryjnych morderców podgrupa „podkładaczy bomb” charakteryzuje się najwyższym IQ – średnio 138 punktów – przyp. A.N.), zdał na Harvard w wieku szesnastu lat, zrobił doktorat. Potem zaszył się na odludziu w Montanie, gdzie próbował żyć samowystarczalnie, i zauważył, jak przemysł dewastuje dziewiczą przyrodę. W swoim manifeście wymieniał zagrożenia czyhające na świat ze strony technologii – co do niektórych dziś jesteśmy zgodni. I rozpoczął swoją krucjatę. To, że ktoś szalony, niepoczytalny, psychopatyczny jest w stanie wykreować fantastyczną alternatywną rzeczywistość, nie zaskakuje.

A.N.: Breivik był także racjonalnym strategiem. Z precyzyjną logiką zalecał „braciom”, aby dla kamufl ażu założyli firmę rolniczą na dwa lata przed pierwszym zamówieniem chemikaliów, nosili koszulki Lacoste, chadzali do solarium i jeździli hyundaiem. 

S.D.: Żonglował rzeczywistością i urojeniami, przeplatał te dwa porządki, by na ich fundamencie wykreować odrębny, unikatowy świat. To znany mechanizm w psychozach. Jared Laughner, który w 2011 roku zastrzelił sześć osób i ranił czternaście na wiecu poparcia posłanki Gabrielle Giffords w Arizonie, tak dalece wycofał się w swój wyimaginowany świat, że całkiem stracił kontakt z realnym. Został zdiagnozowany jako schizofrenik. W przypadku Breivika zaskoczyło mnie natomiast, jak długo planował swój „projekt” – poświęcił na to niemal dekadę! Wydał na niego mnóstwo pieniędzy, latami rozbudowywał system urojeń. Czuł się rycerzem słusznej sprawy. To była jego projekcja. 

A.N.: Możemy powiązać obsesję Breivika – czystości, seksualnego purytanizmu – z osobistym problemem, o którym wspomina? Chodzi o to, że jego matka poślubiła mężczyznę, który miał wcześniej pięćset partnerek seksualnych.  

S.D.: Prawdopodobnie. Chciał dla Europy tego, czego w rzeczywistości pragnął dla siebie  – oczyszczenia. 

A.N.: Oczyszczenia z muzułmanów i lewicy, ale także restauracji patriarchatu. Wielu psychologów uważa, że tzw. wyższa sprawa terrorystów to tylko fasada dla ich osobistego bólu, odrzucenia, alienacji. Pan podkreśla natomiast wagę kultury. 

S.D.: Podkreślam oba aspekty, osobisty i społeczny, bo nie możemy odrzucić wpływu kultury na jednostkę. Spójrzmy przez okno na dzisiejsze Stany – ileż tu narastającej frustracji społecznej! Dużo więcej niż w poprzednich latach. Jednocześnie nie mamy dla niej ujścia. Frustracja rodzi złość. Zygmunt Freud mówił o  podświadomości jednostki, Carl Jung o podświadomości zbiorowej. Kultura to taki zbiorowy człowiek ze spychanymi lękami, zaniedbaniami, cierpieniami. Za każdym razem, kiedy zdarza się tragedia na wzór historii Breivika, widzimy nie tylko eksplozję osobistego problemu jednostki, ale także manifestację jungowskiego „cienia”. 

A.N.: Czym jest dziś jungowski „cień”? 

S.D.: To złość. To, co widzimy w przypadku Breivika czy wielu publicznych strzelanin w USA, nazywam „wicked rage for recognition” – diaboliczną wściekłością o uznanie. Ludzie dzisiaj czują się nieważni, pomijani, niedostrzeżeni. Tymczasem wszyscy potrzebujemy zdrowego narcyzmu: uznania, akceptacji, pochwały. Ich brak to źródło frustracji. Frustracja rodzi złość, złość może się przerodzić we wściekłość. 

A.N.: Wielu ludzi bywa wściekłych, niewielu z tego powodu strzela do tłumu.  

S.D.: Coraz więcej, niestety. Mamy oto podświadomy strumień, zbiorowy „cień”: złość. Tymczasem współczesna cywilizacja złość wypiera. Odmawiamy jej prawa do istnienia. Nie tworzymy dla niej ujścia. Od małego jesteśmy wychowywani w przeświadczeniu, że nie wypada się złościć. Dzieci wściekają się dużo częściej niż dorośli – my jednak karzemy je za złość, uczymy ją wypierać. Chcemy być mili. Religia także odrzuca złość jako nieduchową. Tymczasem Jezus wściekł się przecież na handlujących w świątyni. 

Nasza kultura wmawia nam, że złości nie powinniśmy ani odczuwać, ani okazywać. Przypina jej metkę „niedojrzałej” i „narcystycznej”. Patologizuje ją. Złość to jedna z najtrudniejszych emocji i jesteśmy z nią pozostawieni sami sobie, bez wsparcia. Przypuszczam, że Breivik był wściekłym, młodym człowiekiem. 

A.N.: Żył dostatnio w zasobnej Norwegii. Mógł spokojnie łowić łososie.  

S.D.: Wygoda to fasada. Człowiek może żyć komfortowo w swojej rozpaczy. Breivik mógł się czuć rozgoryczony, niezauważony, wyalienowany. Co wiemy o jego relacji z ojcem? Rodzice rozwiedli się, kiedy był małym dzieckiem; kiedy miał 16 lat, ojciec zerwał z nim kontakty. Miał swoje powody do złości i prawdopodobnie brak ujścia dla niej. Brak poczucia sensu. 

 

Wybitny psychiatra austriacki Viktor Frankl w książce „Man’s search for meaning” dowodzi, że istota ludzka potrzebuje znaczenia, sensu, na równi z jedzeniem, snem, powietrzem. Bezsens mógł być motywacją Breivika do działania. Kreując manifest, realizując „projekt”, na swój patologiczny sposób nadawał sens własnemu istnieniu. Wielu psychiatrów podważy moją tezę – zwłaszcza że Breivik został zdiagnozowany jako paranoidalny schizofrenik – ale upierałbym się, że  szaleństwo Breivika wykracza poza sferę neurologiczną, jak lubimy dziś myśleć. Mówimy „schizofrenia”, myślimy „uszkodzony mózg”, „aberracja genetyczna”. Taka  wykładnia obowiązywała w czasach przed Freudem, kiedy choroby psychiczne traktowane były w kontekście stricte biologicznym. Freud nadał im aspekt psychologiczny. Dziś niestety – zabijając psychoterapię farmakologią – wracamy do tej prostej definicji sprzed jego odkrycia. Nie zgadzam się z tym neobiologicznym podejściem. Istnieją silne psychologiczne komponenty wspomagające psychozy. Ich źródło jest jedno: chroniczne wypieranie daimoniona. 

A.N.: Zamiatamy pod dywan nasze demony?

S.D.: Demony i anioły. Daimonion jest paradoksem: i destrukcją, i kreacją. Naszym napędem życiowym, mocą z „Gwiezdnych wojen”, rdzeniem duszy, źródłem wiecznej witalności. Mój mentor, psycholog egzystencjalny Rollo May, określił daimonion jako naturalną funkcję, władną przejąć całkowitą kontrolę nad człowiekiem. Daimonion składa się z trzech elementów: seksu, żądzy władzy i złości. To trzy duchy, zamieszkujące jedno miejsce w człowieku, które mają moc opętać nas destrukcją lub kreacją. Większością artystów kieruje siła daimonion. Wielu popada w destrukcję lub autodestrukcję w życiu prywatnym: okrucieństwo wobec bliskich, alkoholizm, narkomanię. Van Gogh obciął sobie ucho, Picasso był bezwzględnym  mizoginem wobec kochanek. Sztuka jest walką, w której artysta próbuje odkryć daimonion i zamanifestować kreatywnie tę siłę. Większość artystów to ludzie wściekli, gniewni, nieświadomi powodu ciągłego niepokoju. 

A.N.: Nikogo nie razi dziś swoboda erotyczna ani wyścig szczurów. Z trzech duchów – seksu, żądzy władzy i złości – to właśnie złość pozostaje tabu?

S.D.: Właśnie! Dlaczego Zygmunt Freud w swoim wiedeńskim gabinecie pod koniec XIX wieku i na początku XX analizował tyle problemów o podłożu erotycznym? Ponieważ epoka wiktoriańska była szalenie opresyjna wobec tego jednego aspektu daimonion – seksu. Narodziła się więc psychoanaliza, która seks wyzwoliła. Dziś zintegrowaliśmy już erotyzm z kulturą. Miejsce spychanego, wypieranego, ukrywanego seksu zajęła złość. 

 A.N.: Łatwiej jednak zrozumieć, że w walce z daimonion artysta wrażliwiec zapija się na śmierć, niż to, że ktoś podkłada bombę pod szkołę.

S.D.: Oba przypadki to reakcja na cierpienie. Kiedy ktoś nas rani, odczuwamy złość i chęć rewanżu – to naturalny mechanizm. Tymczasem we współczesnej kulturze od dziecka wszyscy nam wmawiają, że złość jest nienormalna. Powstrzymywana, nabrzmiewa więc w człowieku latami i ropieje, aż w końcu wrzód pęka. Wtedy złość przejmuje nad nami władzę absolutną: uaktywnia się daimonion. Ktoś sięgnie po pędzel i butelkę. Jednostka najbardziej zaburzona, podatna na patologię, wściekła do granic, sięgnie po bombę. Wściekłość jest irracjonalna: „ja cierpię, więc niech inni też cierpią”. Stąd mamy potem dramaty, jak niedawny w Kalifornii: wściekły eksmąż wtargnął do miejsca pracy byłej żony, salonu fryzjerskiego, i zastrzelił osiem osób. Breivik też wybrał na ofiary przypadkowe osoby, choć w jego urojonym systemie ten tłum nastolatków miał na pewno symboliczne znaczenie: przyszłości, kolejnych pokoleń Europy. To nowy, postmodernistyczny typ przemocy. Przeciwnie niż dotychczasowe wojny – nienastawionej na zysk, podbój, władzę. To epidemia wściekłości. 

A.N.: Powinniśmy wyzwolić gniew? 

S.D.: Musimy! Jak sobie poradzić z daimonion? To największe społeczne wyzwanie. Jeśli daimonion byłby tylko destrukcją, odpowiedź byłaby łatwa: pozbyć się, zabić. Lecz jest też kreacją. Powinniśmy nauczyć się współżyć z daimonion, znaleźć drogi uhonorowania tej siły. W „Orestei” Ajschylosa wściekłe Furie żądają kary dla Orestesa po tym, jak zamordował matkę. Psychologicznie Furie uosabiają wściekłość Orestesa. Podczas procesu Atena uniewinnia matkobójcę. Furie kipią. Atena wyznacza im jednak zaszczytne miejsce we wspólnocie, honoruje, zaprasza do życia w społeczności. Symbolicznie jest to przypowieść o tym, jak mądrze okiełznać wściekłość. Oswojenie daimonion jest bowiem odpowiedzialnością jednostki, lecz społeczeństwo powinno wytworzyć kulturę wspierającą złożoną, trudną, szarpaną przez demony i anioły naturę człowieka. Powinno przyznać złości należne jej miejsce: fundamentu ludzkiej duszy. Współcześnie brak nam jednak rytuałów. Jednym z nich byłaby psychoanaliza, lecz zanika na rzecz psychopigułki. Drugim próbują być egzorcyzmy, Polska ma ich długą tradycję, w Stanach rośnie na nie zapotrzebowanie. Dla mnie jednak to rytuał próbujący fałszywie okiełznać daimonion poprzez unicestwienie. Na dłuższą metę nie działa, bo niczym duchowy antybiotyk zabija i złe, i  dobre. Jak powiedział poeta Rainer Maria Rilke: „Jeśli opuszczą mnie moje diabły, obawiam się, że ulecą z nimi moje anioły”.