Człowiek, który w pojedynkę wyzwolił miasto. Szeregowiec major

Nawet kiedy oberwał granatem i częściowo oślepł na lewe oko, Léo Major nie dał się odesłać do domu. „Wystarczy mi prawe, aby widzieć karabin” – stwierdził. Po czym ten kozak, wybierający się na zwiady w tenisówkach, w pojedynkę wyzwolił okupowane przez Niemców holenderskie miasto!

Czy najodważniejszy, trudno powiedzieć – ale z pewnością był to najbardziej skuteczny Kanadyjczyk, biorący udział w II wojnie światowej. Zresztą konkurencji nie miał szczególnie licznej. Jego rodacy nie garnęli się do walki z hitlerowskimi Niemcami. Wprawdzie już we wrześniu 1939 r. Kanada wypowiedziała wojnę III Rzeszy, ale większość mieszkańców wolała nie ryzykować życia, w referendum zaś opowiedziała się przeciwko powszechnemu poborowi. Nie zabrakło jednak ochotników gotowych walczyć po stronie aliantów.

MONTER IDZIE NA WOJNĘ

W 1940 r. do punktu werbunkowego zgłosił się niejaki Léo Major. Pochodził z Montrealu, miał 19 lat, w cywilu zajmował się montowaniem rur. Był średniej postury i miał wesołe usposobienie. Sprawiał wrażenie odważnego. W cywilu wielu zapowiadało się na dzielnych żołnierzy, lecz front to brutalnie weryfikował. Przypadek tego Kanadyjczyka był inny.

W 1941 r. Major ze swoją jednostką trafił do Wielkiej Brytanii, ale na udział w działaniach wojennych zakrojonych na szerszą skalę przyszło mu czekać trzy lata. W 1944 r. wziął udział w lądowaniu w Normandii. Kilka dni później „gdzieś w okupowanej Francji” – że zacytujmy „Bękarty wojny” Quentina Tarantino – dostał granatem i stracił częściowo wzrok w lewym oku. Mógł zostać odesłany do domu, ale zdecydował się walczyć dalej. I to jak! Tego nie wymyśliłby nawet Tarantino – a gdyby wymyślił, to nikt by mu nie uwierzył…

SZUKAŁ ZOMBIE, ZNALAZŁ NAZISTÓW

W listopadzie 1944 r. w czasie bitwy o Scheldt w południowej Holandii szer. Major został wysłany przez dowódcę na poszukiwanie pięćdziesięciu „zombie”. Tak w wojskowym żargonie nazywano niedoświadczonych młodych żołnierzy, dopiero co przysłanych z Wysp Brytyjskich. Nie wrócili z popołudniowego patrolu, więc dowódca zaczął się niepokoić.

Léo Major poszedł na zwiad, zakładając tenisówki zamiast ciężkich wojskowych butów. Aż dziwne, że nikt wcześniej na to nie wpadł – dzięki zmianie obuwia był szybszy i cichszy, co jest szczególnie pożądane u zwiadowcy, który pragnie wrócić z misji żywy. Wychowany w Montrealu niespecjalnie przejmował się zimnem. „Zombie” nie odnalazł, ale trafił na nazistów.

Była ciemna, zimna deszczowa noc, gdy Kanadyjczyk dotarł do – jak myślał – opustoszałej wioski. Wstąpił do jednego z domów, aby się ogrzać. Nikogo tam nie zastał. Wszedł po schodach na górę i przez okno dojrzał dwóch przechodzących niemieckich żołnierzy. „Nie będą długo spacerować” – powiedział sobie. Już świtało i Major wypatrzył w oddali wykopane rowy, a obok nich śpiących Niemców. Było ich około stu.

 

NIE MA SPRAWY

Kanadyjczyk wyszedł z budynku. Najpierw zaskoczył, rozbroił i związał spacerujących wartowników. Później znalazł oficera, który smacznie spał, oparty o ścianę. Major przyłożył mu rękę do ust. „Obudź swoich ludzi, wszyscy idziecie ze mną” – oświadczył. Oficer posłuchał. Jego podkomendni byli zdyscyplinowani, jak na Niemców przystało. Skoro dowódca kazał im się poddać, to się poddali. Tylko jeden chciał sięgnąć po karabin, ale Major był szybszy i go zastrzelił. „Achtung! – wrzeszczał z francuskim akcentem. – Hände hoch!”.

Strzały zaalarmowały usadowioną w pobliżu niemiecką baterię artylerii, która zaczęła strzelać – choć w pobliżu znajdowali się bezbronni rodacy! Marny byłby los kanadyjskiego żołnierza, gdyby po chwili na miejscu nie pojawił się aliancki czołg. „Potrzebujesz pomocy?” – zapytała Majora jego załoga. „Nie – odparł. – Ale byłbym wdzięczny, gdybyście uciszyli dla mnie te działa”. „Nie ma sprawy” – odparł dowódca czołgu.

Kilka strzałów uspokoiło niemiecką artylerię, a Major mógł przyprowadzić pozostałych przy życiu jeńców do dowództwa. W sumie w pojedynkę wziął do niewoli 93 ludzi!

Za akcję pod Scheldt Kanadyjczyk miał zostać odznaczony osobiście przez marszałka Bernarda Montgomery’ego. Żołnierz odmówił. Nie chodziło tylko o to, że uważał marszałka za fatalnego dowódcę, jak można gdzieniegdzie przeczytać. Owszem, Major miał kiepskie mniemanie o zwierzchniku, przez którego błędy ofensywa aliantów na froncie zachodnim utknęła w miejscu, ale przyczyny odmowy leżały głębiej. Léo Major poszedł na wojnę, aby ratować życie ludziom pod hitlerowską okupacją. Północna część Holandii pozostawała w rękach Niemców, którzy odcięli miejscową ludność cywilną od dostaw żywności i paliwa, przez co wybuchł „głód zimowy” – od października 1944 do maja 1945 r. zmarło około 20 tys. ludzi. Zabijanie hitlerowców było dla Majora jedynie środkiem prowadzącym do celu – ratowania ludzi – ale nie celem samym w sobie. Po prostu robił swoje. Dlatego nie chciał odznaczenia, choć niebawem… znów się odznaczył na polu bitwy.

„NIEWAŻNE, KOGO SPOTKAM NA ULICY”

Luty 1945 r., Nadrenia. Transporter opancerzony, wiozący kanadyjskich żołnierzy, wjechał na minę. Przeżył tylko jeden z nich. Tym szczęśliwcem okazał się… oczywiście Major. Miał poranione plecy i połamane kostki. Wysłano go do szpitala w Belgii, stamtąd powinien zostać odprawiony na Wyspy Brytyjskie w celu dalszej rekonwalescencji. Lecz odważny Kanadyjczyk miał inne plany. Pięć tygodni później był już ze swoją jednostką w Holandii.

12 kwietnia 1945 r. dotarli pod Zwolle – miasto liczące około 50 tys. mieszkańców, wciąż okupowane przez Niemców. Kanadyjczycy chcieli je zaatakować, ale nie mieli pojęcia o położeniu i liczebności wrogich sił. Musieli wysłać patrol na nocny zwiad. Dowódcy nie ukrywali, że to misja niemal samobójcza. Zgłosili się na nią kapral Wilfrid Asenault i Léo Major – niedowidzący na lewe oko, wciąż uskarżający się na ból pleców. Towarzysze byli przekonani, że idą na pewną śmierć. „Nie martwcie się, chłopcy, wyzwolimy to miasto” – rzucił na odchodnym Major.

Misję zaczęli o 21.30. Godzinę później dotarli do pierwszego gospodarstwa na przedmieściach. Próbowali się tam czegoś dowiedzieć od przerażonych mieszkańców, ale nie dało się z nimi dogadać ani po angielsku, ani po francusku. Łatwiej poszło na migi. O północy obaj Kanadyjczycy ruszyli dalej.

 

Wślizgnięcie się do miasta pełnego niemieckich żołnierzy, w dodatku w pobliżu linii frontu, nie było prostym zadaniem. Najpierw poszedł Major, cichy jak myszka. Chwilę za nim podążył Asenault. Pech chciał, że narobił nieco hałasu – granaty, które miał w plecaku, za głośno o siebie stukały. To wystarczyło. Niemcy byli czujni, padła seria strzałów. Asenault zginął.

Major przeżył. Miał dwa pistolety maszynowe Sten, worek granatów i wielką ochotę dokończyć misję. Czuł się też winny śmierci towarzysza. „Postanowiłem wtedy wyzwolić Zwolle sam” – wspominał po latach Major. Nie obchodziło go, ilu wrogów spotka po drodze: „Tysiąc Niemców? Nie dbałem o to”.

W centrum Zwolle znalazł się ok. godz. 1w nocy. Opustoszałe ulice, absolutna cisza… Wtem zobaczył gniazdo karabinu maszynowego. Załoga spała. Major zakradł się, obudził żołnierzy i wziął ich do niewoli. Dziesięciu! Potem kazał jednemu z Niemców wsiąść do samochodu zwiadowczego, jeździć z włączonymi światłami i wymachiwać białą flagą.

JEDNOOKI WYZWOLICIEL

Lecz to był dopiero początek. Major, niczym bohater gry komputerowej, grasował po Zwolle i w pojedynkę zabijał nazistów. Strzelał do wszystkich Niemców, których zauważył swoim jedynym sprawnym okiem. Zahaczył nawet o kwaterę miejscowej SS. Znalazł tam ośmiu Niemców. Wszyscy wycelowali broń w Majora, ale jednooki Kanadyjczyk był szybszy. Zastrzelił czterech, pozostali czterej uciekli. I tak przez kilka godzin szalony Kanadyjczyk „zwiedzał” Zwolle. Nic dziwnego, że hitlerowcy wpadli w panikę. Byli przekonani, że to szturm aliantów!

Od czasu do czasu Major musiał przestudiować dużą mapę miasta, którą miał przy sobie. Trudno, by robił to na środku ulicy, zabijając przy okazji nazistów – więc po prostu wchodził do holenderskich domów. Ich mieszkańcy byli przerażeni. Nic dziwnego. Trwa wojna, na ulicach słychać strzały, a w środku nocy wpada uzbrojony żołnierz z opaską na oku. Kiedy jednak Major ściągał kurtkę i pokazywał kanadyjski mundur, uspokajali się. Znajomości zawarte tej nocy miały przetrwać długie lata.

W trakcie „czyszczenia” Zwolle z nazistów Major przypadkiem natknął się na holenderskiego policjanta Fritsa Kuipersa. Mężczyzna nie mówił po angielsku, ale na szczęście język ten znała jego żona. To od niej Kanadyjczyk dowiedział się, że Kuipers jest przywódcą lokalnego ruchu oporu. Z pomocą Fritsa i jego trzech ludzi Major wszedł do ratusza. Bojownicy ruchu oporu wezwali mieszkańców na ulice, a lokalne radio ogłosiło: „Zwolle zostało wyzwolone!”.

Rzeczywiście, o czwartej nad ranem w Zwolle nie było żadnego Niemca. Po garnizonie, liczącym prawdopodobnie kilkuset żołnierzy, nie pozostał nawet ślad! Przekonani, że atakują ich duże siły aliantów, uciekli albo – jak zapewne tłumaczyli później przełożonym – zdecydowali się na taktyczny odwrót. Szeregowiec Major, zmęczony kilkugodzinnym „spacerem”, chciał zrobić jeszcze jedną rzecz: dostarczyć ciało swojego kompana kaprala Wilfrida Asenaulta do kanadyjskiego obozu. Holendrzy załatwili auto, na które załadowali zwłoki, ale gdy zmierzali w kierunku pozycji aliantów, zostali przez nich ostrzelani. Wściekły Major, zapewne przeklinający – jak to Kanadyjczyk z Montrealu – w dwóch językach, stanął na dachu samochodu, aby być lepiej widoczny.

 

W takiej pozycji przekroczył alianckie linie. Dowództwo wysłało go tylko na zwiad, a on wyzwolił miasto! Tymczasem jego towarzysze… nie mogli wkroczyć do Zwolle. Bez aprobaty wyższych rangą dowódców kanadyjskiej jednostce nie wolno było ruszyć się ani o centymetr do przodu. W takiej sytuacji Major wrócił sam do Zwolle. Dopiero godzinę później dowództwo wyraziło zgodę, by Kanadyjczycy weszli do holenderskiego miasta. W nagrodę za swoją akcję dzielny szeregowy otrzymał Distinguished Conduct Medal (Medal za Wyjątkowe Zasługi). Tym razem go przyjął.

Po takich przygodach powrót do cywila i montowanie rur szczególnie pasjonujące nie są. Kiedy więc w 1950 r. wybuchła wojna w Korei, Major zgłosił się na ochotnika i znowu wykazał się nie lada odwagą.

CZŁOWIEK, KTÓRY  URATOWAŁ KOREĘ

Było to w listopadzie 1951 r. Chińczycy zdobyli wzgórze oznaczone numerem 335 nazywane „Małym Gibraltarem”. Gdyby poszli za ciosem, losy wojny mogły zostać przesądzone. Major jednak potrafił odzyskać ten ważny punkt. Tym razem nie działał w pojedynkę, ale na czele 20osobowego oddziału. Uzbrojeni po zęby, pod osłoną nocy przekroczyli linie wroga. Na sygnał Majora otworzyli ogień. Chińczycy spanikowali. Nie spodziewali się ostrzału zza pleców! W pośpiechu wycofali się ze wzgórza. Była za kwadrans pierwsza w nocy.

Godzinę później Chińczycy postanowili odzyskać, co przed chwilą utracili. Major dostał rozkaz: „Wycofać się”. Nie posłuchał. Oddał Chińczykom tylko 25 jardów, czyli niecałe 23 m. Dwie dywizje atakowały przez trzy dni, ale to Major i jego ludzie byli górą. Chińska kontrofensywa na tym odcinku załamała się!

Za Koreę Majora po raz drugi uhonorowano Distinguished Conduct Medal – w czasie II wojny światowej otrzymało go 3 proc. kanadyjskich żołnierzy, w czasie wojny w Korei – 4 proc. Major jako jedyny Kanadyjczyk dostąpił tego zaszczytu dwukrotnie za dwie różne wojny. Tylko trzy takie przypadki zdarzyły się w dziejach Imperium Brytyjskiego.

NIE TYLKO BRAWURA

Wróciwszy do ojczyzny, Major się ustatkował. Ożenił się, doczekał się czwórki dzieci, a po latach piątki wnuków. O swoich wyczynach opowiadał niechętnie. „Walczyłem na wojnie, mając jedno oko, i robiłem to całkiem dobrze” – mówił krótko.

Bohaterem był przede wszystkim dla mieszkańców Zwolle. Jeździł tam od czasu do czasu, utrzymywał kontakt z Holendrami poznanymi pamiętnej nocy. Koniec końców doczekał się w Zwolle nawet ulicy swojego imienia. Nic dziwnego. Gdyby w kwietniu 1945 roku Major poprzestał na obserwacji niemieckich stanowisk, w trakcie kolejnych dni i tygodni walk w Zwolle zginęłoby mnóstwo wojskowych i cywilów. Kanadyjski wojak wcale nie chciał się popisać brawurą. Tak jak podkreślał, faktycznie chciał ratować ludzi. Nigdy też nie zapomniał o towarzyszu broni Wilfridzie Asenaulcie, który nie wrócił żywy ze zwiadu. „Willi był moim największym bohaterem. Nigdy nie wahał się, aby ratować życie innym. Zrobiłem po prostu to samo, co on” – mówił Léo Major jako 86-letni staruszek. Zmarł rok później, w październiku 2008 r. w Montrealu. Tarantino jeszcze filmu o nim nie zrobił.