Przeżyli wściekliznę, katastrofę lotniczą, sześciokrotne uderzenie pioruna. Oto niezniszczalni

Los nie wszystkich traktuje tak samo – nie ma co do tego wątpliwości. Niektórym nawet w konfrontacji z pewną śmiercią daje drugą szansę. A nawet trzecią, czwartą i piątą.
Przeżyli wściekliznę, katastrofę lotniczą, sześciokrotne uderzenie pioruna. Oto niezniszczalni

Czterdzieści sześć lat temu, w styczniu 1972 roku, samolot linii jugosłowiańskich wystartował z Zagrzebia do Kopenhagi. Gdy znajdował się nad dzisiejszymi Czechami, w jego ładowni eksplodowała bomba. W oficjalnym raporcie stwierdzono: została ona podłożona przez separatystyczną grupę chorwackich ustaszy. Samolot rozpadł się na części i spadł z wysokości ponad 10 tys. metrów. Zginęli pasażerowie i załoga. Ale nie wszyscy.

Ratownicy, którzy przybyli w okolice Srbrnej Kamenicy, między pogiętymi blachami ogona odnaleźli żywą osobę: 22-letnią stewardessę Vesnę Vulović. Jej stan był ciężki, miała pęknięte kości czaszki, złamane obie nogi i trzy kręgi. Od pasa w dół była sparaliżowana. Niemniej przeżyła, co zakrawało na cud. Po dwóch operacjach odzyskała władzę w nogach. O cudownym ocaleniu zrobiło się głośno w całej Europie. Księga rekordów Guinnessa wpisała Vesnę na swoje karty jako osobę, która przeżyła upadek z najwyższej wysokości bez spadochronu. Zaproszono ją na specjalną uroczystość do Londynu z udziałem Paula McCartneya.

 

Jak oszukali przeznaczenie?

Dziś interpretacja tego wydarzenia jest kwestionowana. Niektórzy podejrzewają, że samolot chciał lądować awaryjnie, ale gdy zniżył się na wysokość 800 m, został ostrzelany przez czechosłowackie służby specjalne. Z punktu widzenia Vesny jest to niewielka różnica. Ocalała jako jedyna osoba z katastrofy samolotu. Upadek z 800 m teoretycznie też nie miał prawa skończyć się dla niej szczęśliwie. 

Jugosłowiańska stewardesa miała rzeczywiście niebywałe szczęście, chorwacki muzyk Frane Selak może mówić raczej o monstrualnym pechu. A co najwyżej – o szczęściu w nieszczęściu. W styczniu 1962 r. jechał pociągiem do Dubrownika, gdy nagle wagony wyskoczyły z oblodzonych szyn i skład wpadł do lodowatej rzeki. Zginęło 17 osób. Frane wydostał się na brzeg zaledwie ze złamaną ręką. Rok później leciał samolotem z Zagrzebia do Rijeki. Gwałtowny podmuch wyrwał drzwi samolotu, a Selaka wywiało na zewnątrz, podobnie jak 19 innych osób. Jako jedyny uszedł z życiem, lądując na stercie siana.

Trzy lata później uczestniczył w kolejnym wypadku – tym razem drogowym. Autobus, którym jechał, wpadł do rzeki, ale on i tym razem wyszedł bez szwanku. W 1970 roku niespodziewanie stanął w płomieniach jego samochód. Zdołał się z niego wydostać i oddalić na bezpieczną odległość, gdy zbiornik paliwa eksplodował. Kolejny pożar samochodu Selak przeżył trzy lata później. Tym razem stracił wszystkie włosy. Przez długi czas wydawało się, że chorwackiego muzyka przestał prześladować pech. Ponad 20 spokojnych lat spędził w Zagrzebiu i „dopiero” w 1995 roku wpadł pod autobus. Nic mu się nie stało, doznał zaledwie lekkich obrażeń.

O wiele poważniejszą sytuację przeżył rok później, jadąc górską drogą. Naprzeciwko niego zza zakrętu wypadła ciężarówka i zepchnęła Selaka w przepaść. Nie wiadomo, jakim cudem wyskoczył z samochodu i uczepił się gałęzi rosnącego na stoku drzewa. Złośliwy los postanowił w końcu wynagrodzić dzielnemu Chorwatowi traumatyczne przeżycia i w 2003 roku sprawił, że Selak na loterii wygrał kwotę stanowiącą równowartość miliona dolarów. Jednak dla 74-letniego już mężczyzny ta nagroda przyszła za późno. Po kilku latach rozdał wygrane pieniądze rodzinie i przyjaciołom, twierdząc, że wystarczy mu to, co ma, i chce jedynie resztę życia spędzić spokojnie u boku żony…

Na Selaka uwziął się demon wypadków, natomiast na strażnika leśnego z Wirginii Roya Sullivana demon burzy. Podczas swojej 36-letniej służby przeżył siedmiokrotnie uderzenie pioruna. W 1942 r. w wyniku porażenia stracił palec u nogi. W 1969 r. spaliły mu się brwi, rok później piorun wypalił mu piętno na ramieniu. W 1972 r. stracił włosy. W 1973 r. impuls elektryczny był tak potężny, że wyrzucił Sullivana z jego ciężarówki. Jeszcze dwa razy przeżył złowrogą przygodę podczas burzy; co ciekawe, istotnie musiał mieć z siłami przyrody na pieńku, ponieważ za którymś razem, gdy wieszał wraz z żoną pranie na podwórku, piorun poraził ich oboje. Leśnik zmarł w wieku 71 lat z własnej winy – postrzelił się, czyszcząc broń. 

 

Bieguny życia i śmierci

A przecież bywa wręcz przeciwnie. Życie okazuje się tak kruche jak pierwszy lód na rzece. Niektóre przypadki wydają się wręcz nieprawdopodobne. W 2004 r. Francis Brohm z Georgii wychylił się z okna podczas jazdy samochodem. Wiszący nisko kabel telefoniczny obciął mu głowę. Co ciekawe, pijany w sztok kolega, który siedział za kierownicą, nie zauważył nawet, że coś się stało. Dojechał do domu (19 km), zaparkował i poszedł spać.

 

W samochodzie zostawił bezgłowy zakrwawiony kadłub. Z kolei Tracy Kraling zginęła na posterunku podczas pełnienia obowiązków w szpitalu. Weszła do dużego autoklawu, a wówczas drzwi niespodziewanie zamknęły się i urządzenie automatycznie zaczęło proces sterylizacji. Pielęgniarka dosłownie ugotowała się w wodzie o temperaturze 82 st. C. 30-letnia Maria Pantazopoulos utonęła, kiedy wpadła do rzeki, która w tym miejscu miała zaledwie 30 cm głębokości. Stało się to podczas poślubnej sesji zdjęciowej. Dziewczyna miała na sobie ciężką suknię, która błyskawicznie nasiąknęła wodą i pociągnęła nieszczęsną pannę młodą w silny nurt, nie dając jej żadnych szans. Przykłady tego typu można by mnożyć. Prawdopodobnie jest ich więcej niż takich, w których zbieg okoliczności, silny organizm, niezłomna psychika lub niewytłumaczalne szczęście ocaliły kogoś od niechybnej śmierci.

To drugie na pewno dotyczy rosyjskiego fizyka Anatolija Bugorskiego. W 1978 roku pracował przy synchrotronie protonowym – akceleratorze cząstek – w Instytucie Fizyki Wysokich Energii w Protwinie. Urządzenie zaczęło szwankować, a gdy Bugorski pochylił się nad nim, nieoczekiwanie wystrzeliło wiązką protonów. Przez głowę naukowca przeniknęło promieniowanie o wartości 2000 Gy (dla porównania – podczas prześwietlenia klatki piersiowej nasz organizm pochłania 0,1–2,5 mGy). Gdy przewieziono go do kliniki w Moskwie, wszyscy spodziewali się najgorszego. Wydawało się, że śmierć jest nieunikniona. O dziwo, Bugorski przeżył, mimo że promieniowanie wypaliło w jego skórze, czaszce i mózgu ścieżkę o przekroju kilku milimetrów kwadratowych. Po dłuższej rekonwalescencji wrócił do pracy naukowej i obronił doktorat – jego zdolności umysłowe nie uległy osłabieniu. Pozostałością po tragicznym wydarzeniu była utrata słuchu w jednym uchu, towarzyszące mu bezustannie uciążliwe brzęczenie w głowie i sporadyczne ataki padaczki.

Niezwykłe jest także to, że część twarzy Bugorskiego, która została porażona, przestała podlegać działaniu czasu. Innymi słowy, połowa jego twarzy… nie starzeje się! Truman Duncan wpadł pod pędzący pociąg, który dosłownie przeciął go na pół. Mimo to mężczyzna ani na chwilę nie stracił przytomności! Leżąc pod kołami, zadzwonił po pomoc i – czekając na karetkę 45 minut – wykonał jeszcze kilka telefonów do rodziny. Cudem się nie wykrwawił. Po czterech miesiącach i 23 operacjach wyszedł ze szpitala. Bez nóg, miednicy i nerek. A jednak mógł wrócić do pracy, nadal bawi się ze swoimi dziećmi, pływa… Wobec „nieśmiertelnych” bezradna jest nawet broń palna.

W 2006 r. Joseph Guzman wracał z kolegami z wieczoru kawalerskiego tak rozbawiony, że przeciwko demolującej ulicę grupie wysłano oddział policji. Doszło do strzelaniny, podczas której Joseph został naszpikowany 19 kulami. Trafiły go w nogi i brzuch, a jedna przeszyła policzek. I co? Nic. Po tej nieprzyjemnej przygodzie chłopak nieco utyka. Mała Alexis zasłoniła własnym ciałem matkę, do której strzelał bandyta. Bohaterska 7-latka dostała sześć kul, ale przeżyła. Nic jednak nie może się równać z przypadkiem amerykańskiego żołnierza Channinga Mossa, który odbywając służbę w Afganistanie, został trafiony pociskiem o napędzie rakietowym wystrzelonym z granatnika przeciwpancernego. Pocisk wbił się w jego ciało, ale… nie eksplodował. W przeciwnym razie nie byłoby raczej o czym mówić. Warto przy tym zauważyć, że koledzy i lekarze ratujący Channinga także musieli wykazać się odwagą, zważywszy, że stał się on chodzącym niewypałem, tykającą żywą bombą.

 

Wola przetrwania

Nad „niezniszczalnymi” najwyraźniej czuwa Opatrzność. Otoczeni jej opieką są w stanie przetrwać kataklizmy, pożary, ataki dzikich zwierząt, nieuleczalne choroby, a nawet egzekucje. W 1983 roku 23-letnia Tami Oldham Ashcraft i jej chłopak Richard Sharp podjęli się przeprowadzić luksusowy jacht „Hazana” z Tahiti do San Diego. Rejs miał trwać 31 dni. Dwudziestego dnia rozpętało się na morzu piekło, huragan wyrzucił łódź w powietrze. Uwięziona pod pokładem Tami straciła przytomność. Gdy się ocknęła, stwierdziła, że jest sama. Po chłopaku nie było śladu. Jacht nabrał ok. metra wody, wszystkie urządzenia elektroniczne, a także silnik były zniszczone. Maszt razem z żaglami zmyło z pokładu. Działał jedynie ster. Tami wykrzesała z siebie nadludzką siłę, by się nie poddać. Szukając drogi na Hawaje, kierowała się położeniem gwiazd i słońca. Skrupulatnie racjonowała zapasy jedzenia i wodę. Po 49 dniach dotarła do portu Hilo.

Steven Callahan przeżył na morzu aż 76 niezaplanowanych dni. Wyruszył z Wysp Kanaryjskich w zbudowanym przez siebie jednomasztowym jachcie „Napoleon Solo”. Szóstego dnia nocą zderzył się prawdopodobnie z wielorybem – i jego łódź poszła na dno. Do dyspozycji pozostała mu mała tratwa pneumatyczna, na której dryfował tygodniami, odpierając ataki rekinów, cierpiąc w palącym słońcu, desperacko łatając co i rusz powstające w dnie przecieki. Trudno wyobrazić sobie, ile psychicznej siły było trzeba, by nie stracić nadziei na ratunek. Callahan przepłynął w sumie 3300 km, docierając w końcu do wyspy Marie-Galante na Morzu Karaibskim. Po drodze minęło go 9 statków, ale żaden z nich nie dostrzegł maleńkiej tratwy. Także on opisał swoje dramatyczne przeżycia na morzu. Książka „Rozbitek. Siedemdziesiąt sześć dni samotnie na morzu” została wydana także w języku polskim.

 

Za to Mauro Prosperi pokonał pustynię. W 1994 r. jako zapalony biegacz wziął udział w Maratonie Piasków w Maroku. Podczas trwającego 6 dni wyścigu trzeba było przebyć trasę 233 km. W pewnym momencie, podczas burzy piaskowej, Prosperi stracił orientację. Zaczął biec w złym kierunku, wkraczając kilkadziesiąt kilometrów w głąb terenu Algierii. Co najmniej 36 godzin pozostawał praktycznie bez jedzenia i picia. Pił własny mocz, jadł złapane węże i nietoperze. Załamany, postanowił popełnić samobójstwo, by uniknąć bolesnej śmierci. Podciął sobie żyły, jednak jego krew była zbyt gęsta i rana samoistnie się zasklepiła. Ostatecznie po dziewięciu dniach został odnaleziony przez nomadów. Okazało się, że zboczył z trasy o niemal 300 km i stracił 18 kg.

Dlaczego jednym udaje się ujść cało z największych opresji, a inni zdmuchiwani są z tego świata niczym piórko? W 2009 r. Romell Broom z Ohio, morderca 14-latki skazany na karę śmierci, uniknął jej, bo egzekutorzy nie byli w stanie przez dwie godziny wkłuć się w odpowiednią żyłę, by podać mu zabójczą substancję. Uznano, że dalsze wysiłki byłyby „niekonstytucyjnym okrucieństwem” i odstąpiono od wykonania wyroku. Z kolei Lee Gray, skazany na śmierć w komorze gazowej, uderzył głową w słup za krzesłem, do którego go przypięto, i zmarł, zanim wdrożono procedurę egzekucyjną. 8-letniej Precious Reynolds z Kalifornii udało się bez „serii bolesnych zastrzyków” pokonać wściekliznę (cały medyczny świat patrzył na to z niedowierzaniem), a tymczasem 11-letnia Mary-Lee Cooper zmarła, bo jej roczna siostrzyczka wdrapała się na nią podczas snu i nieświadomie udusiła. Fatum? Opatrzność? Przypadek? Ktoś zna odpowiedź?