Debiut radiowy

Komisarza Bernarda zawsze ciągnęło do kultury i sztuki, choć w otoczeniu muz nie czuł się zbyt pewnie. Wyjątek stanowiły dożynki oraz koncerty disco polo. Okazało się jednak, że praca w policji to także rodzaj teatru, działającego na takich samych zasadach jak tradycyjne sceny. Jest Hamlet i są zwykłe chałtury

Komisarz Bernard, który jak większość policjantów przyjechał do Warszawy za chlebem, szybko odnalazł się w wielkim mieście. Zarówno w sensie zawodowym, jak i społecznym. Realizował się zatem w pracy, a czasami próbował obcować (ze wskazaniem na próbował) z kulturą. Nie tylko poprzez wielokrotne oglądanie z zewnątrz przybytków sztuki, ale też wykonując czynności służbowe w ich wnętrzach. Natomiast zupełnie prywatnie uczestniczył w innym obszarze kultury, tzw. kulturze masowej, czyli w popularnych wiankach warszawskich. Imprezie gromadzącej tłumy, gdzie duch kultury płynie szerokim strumieniem piwa. Deski stołecznych teatrów widywał stosunkowo rzadko, chyba że jakiś aktor kurtuazyjnie pozostawił w komendzie stołecznej bilety z miejscem w odległej strefie widowni. Czasami aktorzy miewają kontakt z policją i to nie tylko podczas zdjęć do seriali kryminalnych, realizowanych w murach komendy. Ale to, który z nich i za co miał zarzuty, niech pozostanie tajemnicą niżej podpisanego. I nie tylko jego, rzecz jasna.

Rzadkie wizyty komisarza w teatrze były więc jak nieśmiałe spojrzenia młodzieńca na ukochaną, do której nie miał odwagi się zbliżyć. Wielokrotnie znajdował przeróżne powody – od braku czasu poprzez cenę biletu po brak towarzystwa – byle do teatru nie pójść. A przecież sceniczne uniesienia nie były mu zupełnie obce – w młodości grywał Heroda w jasełkach. Prawdę mówiąc, bardziej z powodu aparycji niż umiejętności dramatycznych. W rodzinnym miasteczku zlikwidowano kino, a życie kulturalne sprowadzało się do imprez typu dożynki gminne czy Dni Kunowa, gdzie żelaznym punktem, oprócz mszy, był występ kobiecego chóru „Kunowianki”. Na koniec imprezy zawsze występowała znana formacja spod znaku disco polo, która nieodmiennie doprowadzała widownię do zbiorowej ekstazy. To było prawdziwe przeżywanie sztuki, nawet jeśli wykonawcy swoimi muzycznymi umiejętnościami nie sięgali do pięt profesjonalistkom z „Kunowianek”. Ale nie o tym miało być… A właściwe o tym.

 

** *

Przebywający w swoim rodzinnym miasteczku komisarz Bernard nie planował uczestniczyć w kolejnej ze wspomnianych imprez i to nie z powodu antypatii do disco polo, które, jak większość Polaków (wstyd przyznać) lubił. Przeszkodą byli raczej liczni znajomi, którzy natarczywie namawiali go do pewnych rytuałów, zadając prowokacyjne pytanie: „Benek, a ze mną to się nie napijesz?”. A gdy odmawiał, rzucali sarkastycznie: „Parę dni pobył taki w stolicy, i już ludźmi pogardza”.

Ale naciski na Bernarda, aby uczestniczył w kulturze masowej, pojawiły się z innej strony – otóż podczas rodzinnego obiadu zaczęła go zachęcać własna matka. Argument, który padł, był poważny: oprócz „Kunowianek” (w których zresztą sama występowała) na scenie pojawi się teatr. Ale nie jakaś amatorska grupa, ale najprawdziwszy teatr. I to z samego Radomia!

Teraz już Bernard nie miał wyjścia, i musiał udać się na miejski stadion na spektakl. Bądźmy szczerzy – przedstawienie nie zrobiło na kunowianach większego wrażenia. Przyzwyczajeni do innej oferty kulturalnej (a może po prostu krytyczni wobec konkretnej adaptacji?) czekali już tylko na występ gwiazdy popołudnia, czyli ansamblu disco polo.

Metaforyczna sztuka nie była łatwa – opowiadała o śmiercii zmartwychwstaniu pewnego obywatela i zachowaniu innych, którzy łącząc się w bólu z wdową, wchodzili w jej życie osobiste. Powrót zmarłego wprawił więc ich w nie lada konsternację. Spektakl podziałał na komisarza Bernarda – nie tylko złożonym przekazem, ale także z tego powodu, że zwykłe piłkarskie boisko zamieniło się w świątynię sztuki. Doceniając kunszt i zaangażowanie aktorów, po występie udał się do garderoby, czyli zasłony z koca, by podziękować artystom. Ci byli zaskoczeni – niby przyjechali z chałturą i teraz w spokoju dzielą lichy urobek, a tu wparowuje jakiś facet i zachowuje się, jakby przeżył niesamowity wieczór w Covent Garden. Jeden z aktorów, niejaki Robert, nawet próbował trochę rozmawiać z Bernardem, pożalił się, że czasem trzeba grać także na prowincji; że czasem wiatr w oczy wieje, a artysta musi zamknąć te oczy i dać z siebie wszystko. Rozmowa specjalnie się nie kleiła, więc komisarz opuściłaktorów.

 

* * *

 

Minęły trzy lata. Okrzepły komisarz Bernard zostaje włączony w system public relations stołecznej policji. Pada polecenie – pójdziesz do radia, najpopularniejszej rozgłośni na Mazowszu, opowiesz o sprawie. Wiesz, co masz mówić.

Owa sprawa nie ma tu większego znaczenia – nie było to coś szczególnie ważnego, na pewno nie miało związku z poszukiwaniem seryjnego mordercy czy likwidacją podwarszawskiej mafii. Chodzi raczej o to „wiesz, co masz mówić”.

Czyli instrukcję, pouczającą funkcjonariuszy, czego… mają nie mówić. Bo czasem lepiej pomilczeć, niż powiedzieć za dużo. Bernard udaje się do radia, wpada do studia, naprzeciw niego siada redaktor Robert Łuchniak, i… Wtedy powraca tamten spektakl w Kunowie, a raczej tamta rozmowa z aktorem Robertem, któremu wiatr wiał w oczy. Bo radiowy redaktor to… właśnie on, artysta z radomskiego teatru.

Panowie patrzą na siebie i już wiedzą, że także ta rozmowa nie będzie się kleiła. Zupełnie jak trzy lata temu za zasłoną z koca. No, ale przecież radio nie znosi ciszy – reżyser daje znać, że tak być nie może, trzeba zacząć coś mówić, cokolwiek.

Bernard wsiada więc na swego „konika” i zaczyna instruować słuchaczy, co mają robić, jeśli znajdą się w obliczu zagrożenia terrorystycznego. Na przykład w metrze. Z chwili na chwilę audycja się rozkręca, a liczba słuchaczy przyrasta lawinowo. Przynajmniej tych, którzy dzwonią do radia, wyrażając aprobatę dla debiutanckiego występu komisarza.

Morał z tej historii? Taki mianowicie, że czasem trzeba grać także na prowincji; że czasem wiatr w oczy wieje, a artysta musi zamknąć te oczy i dać z siebie wszystko. Nawet jeśli jest w policyjnym mundurze.