Dekada Gierka: 300 tys. mieszkań rocznie, Polak latał w kosmos. Czemu taki chudy finał?

To były czasy! Polak latał w kosmos, grała u nas ABBA, rosło PKB i płace. I nagle wszystko się rypło. Co się stało?
Dekada Gierka: 300 tys. mieszkań rocznie, Polak latał w kosmos. Czemu taki chudy finał?

Gdy kolejny sondaż wykazuje, że zdaniem milionów Polaków „dekada Gierka” to najlepszy okres w najnowszych dziejach kraju, można odnieść wrażenie, że zapominają o długach, zmarnowanych miliardach dolarów, pustych półkach, kilometrowych kolejkach po wszystko, pociągach tak zatłoczonych, że nawet miejsce na sedesie w toalecie było luksusem…

Tak się jednak składa, że ci, którzy chcąc nie chcąc musieli zajmować się spuścizną dekady – premierzy polskich rządów – zachowują się bardziej powściągliwie niż komentatorzy zza biurek. W przypadku liderów lewicy to zrozumiałe. Jednak również Donald Tusk potrafił powiedzieć: „To nie były dobre czasy, ale to nie były też czasy, które warto przekreślić. Akurat gospodarskie wizyty i inwestycje za czasów Gierka to jest raczej coś, co dobrze wspominam”. A Jarosław Kaczyński uznał, że Gierek „działał w takich okolicznościach, jakie wtedy były, ale to, że chciał uczynić z Polski kraj ważny – w tamtym kontekście, w tamtych okolicznościach – to była bardzo dobra strona jego działania, jego osobowości, jego poglądów, wskazująca na to, że był komunistycznym, ale jednak patriotą”.

Gierkowski pomysł na unowocześnienie polskiej gospodarki i skok cywilizacyjny był dobry. Miał tylko jedną wadę – nie mógł się udać.

BUDUJEMY DRUGĄ POLSKĘ

57-letni Edward Gierek przejął władzę po starszym zaledwie o osiem lat Władysławie Gomułce, ale sprawiał wrażenie przybysza z innej epoki. Nienagannie ubrany, kontaktowy, władający dobrą polszczyzną, rzeczowy, zerkający odważnie na Zachód stanowił wręcz podręcznikowe uosobienie „socjalizmu z ludzką twarzą”.

Stawał na czele partii i państwa w trudnym dla komunistów momencie. Po wydarzeniach grudniowych na Wybrzeżu, gdy ludowa władza kazała strzelać do ludu, jej wizerunek legł w gruzach. Nowy I sekretarz KC PZPR musiał więc natychmiast wykonać dwa posunięcia: uspokoić nastroje społeczne i odzyskać choćby szczątkowe zaufanie do rządzących. Nie było to łatwe, bo już po wymianie ekip rządzących zastrajkowali stoczniowcy w Szczecinie i włókniarki w Łodzi. Gierek stanął jednak na wysokości zadania. Odwołał wprowadzone przez poprzednika podwyżki cen żywności i zapowiedział ich zamrożenie. Na tym jednak nie poprzestał. Roztoczył wizję budowy „drugiej Polski”, która „będzie rosła w siłę, a ludzie będą w niej żyli dostatniej”.

 

Po siermiężnym Gomułce, dla którego nawet cytryna do herbaty była przejawem konsumpcyjnego rozpasania, Gierek obiecywał, że ogólnodostępne staną się samochody, kolorowe telewizory, a w ciągu 15 lat najbardziej deficytowe dobro – mieszkania. O dziwo, nie działał według zasady, którą zgrabnie ujmowało powiedzenie: „Jeśli partia mówi, że zabierze, to zabierze.

A jeśli mówi, że da, to mówi”. On naprawdę dawał.

COŚ DLA KAŻDEGO

Tak jak zapowiedział, ceny pozostały na niezmienionym poziomie, a zarobki rosły. Z taśm w fabrykach w Bielsku-Białej i Tychach zjeżdżały syreny i małe fiaty; już w 1971 r. nadano pierwszy program telewizyjny w kolorze, rok później w sklepach pojawił się symbol „burżuazyjnego stylu życia” – coca-cola. Od Gdańska po Śląsk ruszyły gigantyczne inwestycje, które miały gruntownie zmienić obraz Polski jako zacofanego kraju rolniczo-przemysłowego.

Jeśli czegoś brakowało, to nie pracy, lecz pracowników. Gwałtowna modernizacja zapewniała zatrudnienie nie tylko powojennemu wyżowi demograficznemu, lecz także mieszkańcom przeludnionej i bardzo biednej wsi. W roku 1975 zatrudnienie w przemyśle po raz pierwszy w historii naszego kraju przewyższyło liczbę pracujących w rolnictwie.

Zadowoleni byli niemal wszyscy. Robotnicy, bo dzięki zamrożeniu cen i podwyżkom płac rosła realna wartość ich dochodów. Rolnicy – bo zostali objęci ubezpieczeniem i otrzymali bezpłatny dostęp do służby zdrowia. Inteligencja – bo złagodniała cenzura, wyjazdy za granicę stały się łatwiejsze, a za działalność opozycyjną nie groziły już drakońskie kary. Kto pamięta tylko o tym, może z rozrzewnieniem wspominać „tłustą dekadę”. Ale ten sielski obrazek w czerwcu 1976 r. roztrzaskały milicyjne pałki. Ludowa władza znów biła lud, tym razem w Radomiu i Ursusie. „Tłusta” okazała się tylko pierwsza połowa dekady. Po niej nastały lata „chude”. 

PERPETUUM MOBILE

Gierek był pragmatykiem i zdawał sobie sprawę, że nie zmodernizuje Polski bez pomocy Zachodu. Problemem było finansowanie, gdyż niewymienialny złoty dla przedsiębiorców spoza państw komunistycznych nie miał żadnej wartości. Niewielkie zasoby dewiz pozyskiwane głównie z eksportu węgla nie pozwalały na realizację ambitnych planów. W grę wchodziły jedynie kredyty.

 

Gdy nowy szef partii przejmował władzę, zadłużenie zagraniczne kraju wynosiło 1,1 mld USD. Gdy ją oddawał – przekraczało 24 mld. Ale wbrew temu, co się często słyszy, te pieniądze nie zostały bynajmniej „przejedzone”. Na konsumpcję przeznaczono zaledwie 15 proc., resztę na inwestycje, zakup maszyn, surowców i półproduktów.

W zaciąganiu pożyczek pomogła ekipie Gierka sytuacja międzynarodowa. Poprawiły się stosunki między ZSRR i USA. Po wzroście cen ropy państwa arabskie lokowały petrodolary w europejskich i amerykańskich bankach, a te chętnie udzielały kredytów. Zwłaszcza takim klientom jak nowy szef PZPR, którego Zachód postrzegał jako dyktatora, ale skłonnego do reform i w miarę liberalnego. Jego doradcy ekonomiczni nie byli niedouczonymi ani zaślepionymi ideologami. Zdawali sobie sprawę z zagrożenia, jakie dla niewydolnej gospodarki stanowi nadmierne zadłużenie. Dlatego sięgnęli po rozwiązanie, które wydawało się bezpieczne – system samo- spłaty. W uproszczeniu chodziło o to, że sporą część kredytów przeznaczano na zakup licencji. Budowane lub modernizowane dzięki nim fabryki miały wytwarzać produkty, które zostaną wyeksportowane do strefy dolarowej, a dochód ze sprzedaży posłuży do spłaty długu.

Pomysł trochę przypominał ekonomiczne perpetuum mobile, ale np. w Japonii sprawdził się znakomicie. Tam 1 USD wydany na zakup licencji przynosił 15 USD wpływów z eksportu. Różnica polegała na tym, że japońska gospodarka działała według zasad wolnego rynku, a polska miała charakter nakazowo-rozdzielczy. Czyli nie zarządzali nią menedżerowie, lecz partyjna biurokracja. Na efekty nie trzeba było długo czekać.

Przy wyborze inwestycji, zamiast rachunkiem ekonomicznym, kierowano się motywami politycznymi, często ustępując pod presją wpływowych towarzyszy. Mechanizm samospłaty nieźle zadziałał w przypadku licencji na Fiata 126p, gdyż z ponad 3,3 mln wyprodukowanych „maluchów” wyeksportowano niemal 900 tysięcy. Ale już licencyjna produkcja autobusów Berliet w Jelczu czy ciągników Massey Ferguson w Ursusie zakończyła się katastrofą.

Przyczyn porażki było wiele. Krajowi kooperanci nie potrafili wytwarzać części odpowiedniej jakości. Nie pozwalały na to archaiczne maszyny i powszechne brakoróbstwo (według zasady: „czy się stoi, czy się leży, dwa tysiące się należy”). Uruchamianie produkcji w nowych zakładach trwało tak długo, że gdy wreszcie ruszała, z taśm schodziły wyroby przestarzałe.

 

Tymczasem Zachód przyduszony kryzysem paliwowym wywołanym przez członków OPEC, którzy po wojnie izraelsko-arabskiej 1973 r. podnieśli cenę ropy o 600 proc. (!), przechodził na technologie energooszczędne. Polskie produkty licencyjne stały się zbyt drogie i kosztowne w eksploatacji, więc zagranica ich nie kupowała.

Brak konkurencji sprawiał, że nasze przedsiębiorstwa nie reagowały na zmieniającą się rzeczywistość, nie wprowadzały nowych rozwiązań. Strumień dewiz, którym zamierzano spłacać kredyty, nie popłynął, a długi zaczęły rosnąć. Unowocześnionych zakładów nie można już było zatrzymać, więc dalej kupowano surowce, części zamienne. Pożyczkodawcy żądali spłaty rat. I pętla zadłużenia zaczęła się zaciskać.

ZJAZD

Ambicji ekipie Gierka na pewno nie brakowało, ale jej nadmiar zawsze grozi przeszarżowaniem. Rozpoczęcie ponad 500 dużych inwestycji zdecydowanie przekraczało możliwości gospodarki. Zwłaszcza że poza naprawdę potrzebnymi projektami (patrz ramki) ogromne pieniądze pompowano w te zbędne. Przemysł ciężki i górnictwo wchłaniały tyle środków, że nie starczało ich na przedsięwzięcia, od których zależało funkcjonowanie całej gospodarki i obiecane dostatniejsze życie. Pojawiły się pierwsze tzw. niedobory rynkowe: rolnikom brakowało sznurka do sno- powiązałek, robotnikom narzędzi, inteligencji papieru na książki i gazety, wszystkim – papieru toaletowego.

Ludzi można mamić, ale praw ekonomii nie da się długo oszukiwać. Gierek zgodnie z obietnicą przez 5 lat utrzymywał na niezmienionym poziomie zamrożone ceny żywności. W tym czasie realne płace wzrosły o ponad 40 proc. Było zatem oczywiste, że jeśli w podobnej skali nie zwiększy się podaż dóbr konsumpcyjnych, to dysponujące coraz większą ilością pieniądza społeczeństwo wymiecie ze sklepów wszystko.

 

I wymiatało, bo trwanie przy dogmatach socjalizmu czyniło niemożliwym wyjście z błędnego koła: żywność jest tania, więc znika z półek; równowagę na rynku może przywrócić urealnienie cen, ale to grozi wybuchem społecznego niezadowolenia; gwałtowne protesty to w komunizmie jedyny sposób wymiany ekip rządzących, więc rządzący robią, co mogą, by do nich nie dopuścić; detonatorem społecznego buntu zawsze są podwyżki cen artykułów pierwszej potrzeby, zatem władza ich nie podnosi; dotowana żywność pozostaje tania i coraz bardziej jej brakuje.

Produktem o szczególnym znaczeniu w tym błędnym kole było mięso. Ekipa Gierka trafnie zidentyfikowała najsłabszy punkt systemu i podjęła próbę jego wzmocnienia. Zaczęła tworzyć wielkie gospodarstwa hodowlane. Pomysł bez wątpienia sensowny, zapomniano jednak, że zwierzęta muszą jeść. Nie zadbano o zwiększenie produkcji zbóż i zabrakło paszy. Musiano ją importować ze strefy dolarowej, oczywiście na kredyt. Długi rosły jeszcze szybciej.

W grudniu 1975 r. na VII Zjeździe PZPR fetowano pięciolecie rządów Gierka. Nikt, z głównym bohaterem imprezy na czele, nie zdawał sobie sprawy, że jest to dokładnie półmetek jego panowania i od tego momentu zaczyna się już nie partyjny, lecz ekonomiczny i polityczny zjazd w stronę przepaści.

SPAŁOWANI KONSULTANCI

Właśnie w grudniu 1975 r. ambasada PRL w Waszyngtonie przekazała tajną depeszę z informacją, że amerykańskie agencje ratingowe obniżają ranking Polski i ostrzegają przed utratą przez nią płynności finansowej. Nasz dług wynosił wówczas niespełna 9 mld USD. Teoretycznie niewiele, ale jak oceniał zespół doradców kierowany przez prof. Pawła Bożyka, eksportowano zaledwie 2 proc. wyrobów produkowanych na zagranicznych licencjach. Import był dwa razy większy od eksportu i już tylko krok dzielił kraj od pułapki kredytowej.

Doraźne próby zmniejszenia siły nabywczej ludności, na przykład przez pięciokrotne podwyższenie mandatów, nie przynosiły efektów. Błędne koło socjalistycznej gospodarki zmieniało się w węża, który pożerał własny ogon. Jeśli nie miał się zadławić na śmierć, konieczna była terapia wstrząsowa. Ówczesny premier Piotr Jaroszewicz nie był Balcerowiczem i jedyne, co potrafił zaproponować, to drastyczna podwyżka cen.

 

Gierkowscy technokraci, jak we wszystkim, również w tej materii przeszarżowali. Gomułkę zmiotła podwyżka cen mięsa o niespełna 18 proc., mąki – o 16 proc., ryb – 12 proc.; oni chcieli, by mięso podrożało o 69 proc., nabiał o 50 proc., cukier o 100 proc. Jednocześnie pokazali, ile warte są ich zapewnienia o wsłuchiwaniu się w głos narodu. Jaroszewicz poinformował o planowanych podwyżkach w przemówieniu telewizyjnym nadanym w czwartek wieczorem. Zapowiedział, że jest to projekt, który zostanie poddany pod konsultacje społeczne. W tym samym czasie w zaplombowanych paczkach rozsyłano już nowe cenniki, które miały obowiązywać od poniedziałku.

W piątek, 25 czerwca 1976 r., „konsultowani” odpowiedzieli strajkami w Ursusie, Radomiu i Płocku. Protesty brutalnie spacyfikowano, ale problemów ekonomicznych nie dało się rozwiązać milicyjnymi pałkami. Władze wycofały się z części podwyżek, skutki pozostałych zrekompensowały dodatkami do płac, co przy niezwiększonej podaży dóbr konsumpcyjnych jedynie nakręciło inflację.

MANEWRY ZAMIAST REFORM

Z ujawnionych już po upadku komunizmu dokumentów wynika, że Komisja Planowania przy Radzie Ministrów chciała podwyżkami cen żywności zmniejszyć siłę nabywczą ludności o 14 proc. Gdyby o tyle samo spadły zakupy mięsa i cukru, „zaoszczędzone” produkty zamierzano wyeksportować, by pozyskać 50 mln USD na przypadającą w lipcu spłatę raty kredytu. Z powodu buntu robotników Radomia i Ursusa pomysł nie wypalił, więc sięgnięto po inne rozwiązanie: wprowadzono kartki na cukier. Każdemu obywatelowi przydzielono po 20kg miesięcznie, resztę sprzedano za granicę. W stosunku do potrzeb nie był to nawet półśrodek. Jak informował poufny raport, państwo wydawało już o 20 proc. więcej, niż zarabiało. Utrzymanie takiego tempa wzrostu deficytu budżetowego musiało się skończyć krachem.

Zapobiec katastrofie miał ogłoszony jeszcze w 1976 r. tzw. manewr gospodarczy. Określenie jak najbardziej trafne, gdyż zamiast reform jedynie manewrowano. Zmniejszano inwestycje, co prowadziło do horrendalnego marnotrawstwa, bo wielu rozpoczętych budów po prostu nie kończono. Włożone w nie pieniądze przepadały bezpowrotnie.

 

Z produktów licencyjnych poza „maluchami” nie sprzedawano prawie nic. Jedynym (poza żywnością i alkoholem) źródłem coraz trudniejszych do zdobycia dolarów stały się surowce, zwłaszcza węgiel. Właśnie wtedy na pełnych obrotach ruszyła „propaganda sukcesu”, wmawiająca ludziom, że wbrew temu, co widzą dookoła, nie jest gorzej, lecz lepiej. Zmierzająca do załamania gospodarka PRL stawała się „dziesiątą potęgą przemysłową świata”. Koronnym dowodem miało być ustanawianie kolejnych rekordów wydobycia węgla: 179 mln ton w 1976 r., złamanie bariery 200 mln w 1979 r.

Nie ujawniano jednak prawdziwych przyczyn tej rekordomanii. Tego, że w górnictwie zlikwidowano wolne niedziele, wprowadzono system czterozmianowy i 35 dniówek w miesiącu, że rosła liczba wypadków. Liczyło się tylko to, by wydobyć jak najwięcej węgla i sprzedać go za dewizy, nawet po cenach dumpingowych. Ale dług i tak narastał.

ZABÓJCZA ZIMA

W przeddzień zimy stulecia już jedna trzecia możliwości produkcyjnych gospodarki była niewykorzystana. Bo brakowało surowców, części zamiennych, prądu. Ta zima zadała „gierkonomice” śmiertelny cios. Marznący ludzie i przemysł potrzebowali węgla, ale węgla nie było. Szukając funduszy na spłatę kolejnych rat długu, i import tego, co niezbędne, premier Jaroszewicz podjął bowiem jesienią 1978 r. decyzję o sprzedaży zapasów.

Gdy paliwa zaczęło brakować elektrowniom, setki fabryk musiały ograniczyć czy zatrzymać produkcję. W 1979 r. po raz pierwszy w historii PRL obniżył się produkt narodowy i gospodarka popadła w recesję. Do 1981 r. skurczyła się niemal o jedną trzecią. Straciła też zdolność obsługi zadłużenia zagranicznego.

 

Gierek do końca starał się zachować twarz i spłacał raty. Cenę za to płaciło społeczeństwo, zmuszone do wystawania w tasiemcowych kolejkach przed pustymi sklepami. Ponieważ partia komunistyczna nie mogła się mylić, winę za krach zrzucono na premiera Jaroszewicza. Zastąpił go Edward Babiuch, który zapowiedział gruntowną zmianę polityki ekonomicznej. Osiągnął tylko tyle, że jeszcze bardziej rozjuszył ludzi. Wprowadził system tzw. sprzedaży komercyjnej – bez kolejek, ale po wyższych cenach. Chociaż był to skromniuteńki zalążek rynku, prawa ekonomiczne zadziałały i do sklepów zapewniających producentom wyższe dochody natychmiast trafiły niemal wszystkie produkty lepszej jakości. Tym, których nie było na nie stać, pozostały ochłapy.

Gdy 1 lipca 1980 r. cenami komercyjnymi objęto mięso i jego przetwory, ludzie nie wytrzymali. Wybuchły pierwsze strajki, kilka tygodni później stanął cały kraj. Gierek dotrzymał słowa sprzed dziesięciu lat i chociaż wiedział, że traci władzę, nie bronił jej, każąc strzelać do robotników. 6 września został odwołany ze stanowiska, a po wprowadzeniu stanu wojennego wyrzucony z partii.

Drugiej Polski nie zbudował, lecz w odróżnieniu od gen. Jaruzelskiego, który też rządził przez dekadę i nie zbudował prawie nic, przynajmniej próbował. I pozostawił po sobie wystarczająco dużo, by nawet politycy tak dalecy od komunizmu jak Donad Tusk czy Jarosław Kaczyński mogli powiedzieć o nim kilka ciepłych słów. Zwykłym ludziom zapewnił kilka lat normalnego życia. Normalnego na miarę komunizmu, co lapidarnie, lecz nader trafnie w przeboju „Nie płacz Ewka” zdefiniował zespół Perfect: „Telewizor, meble, mały fiat, oto marzeń szczyt”…


DŁUG DŁUGOWI NIERÓWNY

Prof. Witold Orłowski – dyrektor Szkoły Biznesu Politechniki Warszawskiej

Focus Historia:Dlaczego kilku- dziesięciomiliardowy gierkowski dług uważa się za większe zagrożenie dla gospodarki niż obecny, sięgający aż 230 mld?

Prof. Witold Orłowski: Dlatego że wówczas z ogromnym trudem udało się osiągnąć dochody dewizowe z eksportu w wysokości ok. 10 mld USD, dług był więc od nich niemal 2,5 razy większy. Dziś mamy wpływy z eksportu sięgające 200 mld USD. Cały ówczesny dług był długiem publicznym denominowanym w walutach obcych. Dziś większość naszego długu publicznego jest denominowana w złotych i stanowi tylko część zadłużenia zagranicznego. Reszta to dług firm prywatnych, które zainwestowały w Polsce i odpowiadają za niego tylko one, a nie cały kraj. Posiadamy też wysokie rezerwy dewizowe sięgające 100 mld USD, wtedy nie mieliśmy nawet 1 mld.

 

Nasz obecny PKB to 500 mld USD, za rządów Gierka według oficjalnego, czyli zawyżonego kursu było to ok. 60 mld, w rzeczywistości znacznie mniej. Nasza dzisiejsza gospodarka jest o niebo bardziej efektywna, a zainwestowane pieniądze prowadzą do wzrostu produkcji i eksportu. W PRL ogromną część kredytów zmarnowano.

Czy ekonomiczne efekty polityki E. Gierka były wyłącznie negatywne, a jej osiągnięcia to tylko propaganda sukcesu? Czy może jednak przyniosła ona bardziej trwałe efekty, przyczyniając się do unowocześnienia gospodarki i podniesienia poziomu życia społeczeństwa?

– Program unowocześnienia gospodarki generalnie zakończył się klęską, więc trudno pozytywnie oceniać politykę Gierka. Oczywiście, że w latach 70. sporo wybudowano, ale mnóstwo pieniędzy zmarnowano i konsekwencją stał się kryzys lat 80. Per saldo efekt jest więc negatywny. Do pozytywów można zaliczyć większe otwarcie na Zachód i wykazanie niezdolności systemu komunistycznego do racjonalnego zużycia środków. W sumie otworzyło to oczy ludziom, zwiększyło ich aspiracje, doprowadziło do powstania „Solidarności” i końca komunizmu.


NIEUDOLNIE, ALE Z ROZMACHEM

Janusz Rolicki – autor wywiadów rzek z Edwardem Gierkiem „Przerwana dekada”, „Replika” oraz biografii „Edward Gierek. Życie i narodziny legendy”.

Focus Historia: Edwarda Gierka dobrze wspominają nie tylko miliony Polaków, ale z atencją wypowiadają się o nim nawet Donald Tusk i Jarosław Kaczyński. Czym się tak zasłużył, bo przecież jego rządy skończyły się ekonomiczną katastrofą?

Janusz Rolicki: Gierek był pierwszym przywódcą komunistycznym w Polsce i całym bloku moskiewskim, który jako cel swoich rządów postawił podniesienie stopy życiowej społeczeństwa. Robił to może nieudolnie, lecz póki starczało mu sił i środków – z rozmachem. Przez swoje związki z Zachodem uwiarygodniał też Polskę jako podmiot gospodarczy na arenie międzynarodowej i wzmacniał nasze poczucie suwerenności. W czasie jego rządów Polskę odwiedziło trzech prezydentów USA; pierwszym był Richard Nixon i – co warto wiedzieć – Gierek, zapraszając go, nie pytał o zgodę Moskwy. Bo chciał budować silną gospodarkę i opierając się na niej renegocjować pozycję polityczną kraju w bloku państw komunistycznych.

Chciał, ale nie zbudował. Dlaczego?

– Przeznaczył ogromne pieniądze na inwestycje. Musiał budować nowe fabryki, gdyż w wiek produkcyjny wchodził 3-milionowy wyż demograficzny. Społeczeństwo było jednak niemobilne, duże miasta pozostawały zamknięte, prawie niemożliwe było uzyskanie w nich meldunku, brakowało mieszkań. Dlatego często to nie ludzie szukali fabryk, ale fabryki ludzi. Dzięki temu Polacy dostawali więc pracę „u siebie”, żyło im się lepiej, jednak wiele nowych zakładów powstawało wbrew rachunkowi ekonomicznemu, a decyzje o ich budowie były błędne. Gierek przeznaczył też ogromne pieniądze na program budownictwa mieszkaniowego. W 1976 r. zbudowano 300 tys. mieszkań. Warto przypomnieć, że za mieszkania lokatorskie płacono w chwili wprowadzania się do nich 10-15 proc. wartości; za własnościowe – 25 proc. To był olbrzymi ciężar dla budżetu państwa. Trzeba oddać Gierkowi sprawiedliwość, że nawet gdy gospodarka zaczęła się chwiać, z programu mieszkaniowego nie zrezygnował. A łatwo obliczyć, ile by oszczędził, gdyby zmniejszył go choćby o sto tysięcy lokali.

I to uratowałoby naszą gospodarkę?

Nie, bo to jednak była gospodarka księżycowa. Gierek był niewolnikiem cen. Nie mógł ich podnosić, a nie da się prowadzić polityki ekonomicznej bez regulowania cen, dostosowywania ich do zmieniających się warunków. Musiał przegrać również dlatego, że pieniądz był niewymienialny. Państwa bloku komunistycznego chętnie kupowały produkty z nowych polskich fabryk, ale płaciły za nie rublem transferowym, którym nie dało się spłacać kredytów zaciągniętych w dolarach. System samospłaty musiał się więc zawalić.W końcowym okresie rządów Gierek myślał o wprowadzeniu wymienialności złotego, opartego na dużych rezerwach złota NBP Oczywiście nasz pieniądz poleciałby na łeb i szyję, konieczna też była zgoda Międzynarodowego Funduszu Walutowego, Banku Światowego. No i Moskwy.

 

Tak jak w przypadku wizyty Nixona Gierek nie zamierzał o nią zabiegać zbyt wcześnie, jednak premier Jaroszewicz poinformował o tych planach premiera ZSRR Kosygina, a ten powiedział: „Nielzia”. Jeśli więc spojrzy się z dystansu na politykę Gierka, trudno nie dostrzec, że przy wszystkich swoich słabościach zmieniała siermiężną Polskę w lepszy kraj. Dlatego mimo zohydzającej ją propagandy zachowała się w dobrej pamięci społeczeństwa. Politycy mają tego świadomość, więc mówią dziś dobrze o Gierku, bo wiedzą, że się im to opłaci.

 

HITY I KITY, CZYLI NAJWAŻNIEJSZE INWESTYCJE GIERKA:

  • Fabryki domów: pierwszy blok z wielkiej płyty wybudowano w Nowej Hucie pod koniec lat 50., ale dopiero w dekadzie Gierka oparto na niej całe budownictwo mieszkaniowe. Nie była polskim wynalazkiem, dotarła do nas z Zachodu, gdzie przez 1. poł. XX w. lansowali ją moderniści i najgłośniejsi architekci, z Le Corbusierem na czele. Domy z prefabrykatów miały być przede wszystkim funkcjonalne, a więc maksymalnie uproszczone i pozbawione elementów dekoracyjnych. Dzięki temu projektanci mogli poświęcić więcej uwagi otoczeniu. Technologia wielkiej płyty pozwalała na szybki montaż, ale wymagała precyzji przy robotach wykończeniowych. Tej brakowało, więc mieszkania miały mnóstwo defektów. Dziś w budynkach z wielkiej płyty mieszka około 12 mln osób.
  • Centralna Magistrala Kolejowa: miała połączyć Śląsk z portami Trójmiasta, ale w latach 1971–1977 wybudowano tylko 220-km odcinek między Zawierciem i Grodziskiem Mazowieckim. Była najnowocześniejszą linią w kraju, przystosowaną do ruchu pociągów ze średnią prędkością 160 km/godz. W gierkowskiej Polsce nie było jednak tak szybkich lokomotyw, mają się pojawić dopiero teraz.
  • Trasa Łazienkowska: połączyła centrum Warszawy z prawobrzeżną Pragą. Budowa ruszyła w 1971 r., trzy lata później oddano do użytku jej najważniejszy element – most. Była pierwszą w stolicy trasą szybkiego ruchu.
  • Huta Katowice: największy i najnowocześniejszy wówczas kombinat metalurgiczny budowało 48 tys. inżynierów, techników i robotników. Z braku środków na dokończenie inwestycji, huta osiągnęła połowę planowanej zdolności produkcyjnej. Jej obecnym właścicielem jest największy koncern stalowy świata Mittal Steel.
  • Elektrownia Bełchatów: decyzję o jej budowie podjęto w 1975 r. Węgiel z pobliskiej kopalni zaczęto eksploatować w 1980 r., rok później ruszył pierwszy blok energetyczny. Bełchatów jest największą na świecie elektrownią wytwarzającą energię elektryczną z węgla brunatnego. Zaspokaja ok. 20 proc. naszego zapotrzebowania na prąd.
  • Trasa Warszawa–Katowice: reklamowana jako pierwsza polska autostrada. 300-kilometrowa droga miała niespotykane dotąd w PRL parametry: dwie jezdnie na całej długości, bariery ochronne, obwodnice kilku dużych miast, pasy zieleni. „Gierkówka” nigdy nie została autostradą, bo nie miała bezkolizyjnych skrzyżowań. Ale pozostaje jedną z najważniejszych arterii komunikacyjnych kraju.
  •  

    Ciągnik Massey Ferguson: sztandarowy przykład nietrafionej licencji. Po jej zakupie (1975) wstrzymano dobrze zapowiadające się prace polskich projektantów nad własnym modelem. Dopiero po rozbudowie zakładów w Ursusie zorientowano się, że traktory Massey Ferguson zaprojektowano w systemie calowym, podczas gdy wszyscy krajowi kooperanci pracują w systemie metrycznym. Dostosowanie parametrów zajęło mnóstwo czasu.

  • Fabryki Samochodów Małolitrażowych w Bielsku-Białej i Tychach: W Bielsku wyprodukowano 344 tys. syren, w obu zakładach: 3,3 mln Fiatów 126p, z czego ponad 2,4 mln pozostało w kraju. Opłaty licencyjne spłacano początkowo eksportem silników i skrzyń biegów, następnie gotowych aut. Eksportowano je m.in. do Włoch, Francji, Wielkiej Brytanii, Szwajcarii, RFN, Nowej Zelandii, Australii i Chin (ponad 23 tys.). W Polsce maluch kosztował 69 tys. zł, czyli 20 średnich pensji, ale popyt był tak duży, że można go było kupić dopiero po otrzymaniu talonów. Produkcję zakończono w 2000 r.
  • Dworzec Centralny w Warszawie: francuscy konsultanci prognozowali, że budowa potrwa 10 lat. Polakom wystarczyły niespełna trzy. Pośpiech wynikał z planów powitania na nim przybywającego w grudniu 1975 r. Breżniewa. Efektem wyścigu z czasem były niedoróbki, ale i tak obiekt uznano za jeden z najbardziej nowoczesnych w Europie. Przystosowano go do obsługi 39 mln pasażerów rocznie. Niedawno zaliczony został do „ikon polskiej architektury XX w.”.
  • Berliet: produkowane od 1975 r. w Jelczu licencyjne francuskie autobusy bardzo różniły się od archaicznych „ogórków”. Dopóki pojazdy montowano z części importowanych, nieźle sprawdzały się też w eksploatacji. Ale okazało się, że są zbyt delikatne na polskie drogi. Już w 1977 r. z niespełna 700 berlietów kursujących po Warszawie 130 było unieruchomionych.