Ekstremalnie ryzykowny wypoczynek

Jesteśmy coraz bardziej znudzeni codziennością. Dlatego też ryzyko stało się towarem, a agencje turystyczne prześcigają się w tym, aby zapewnić nam rozrywkę z coraz większą dawką strachu

Silencio! Leżeć!! Mówiłem leeeżeć!!!” – krzyczy Meksykańczyk w kominiarce. Obok niego kuli się w chaszczach kilkanaście struchlałych ze strachu osób. Na okrzyk ruszają i biegną na oślep: przemytnicy popychają ich kolbami karabinów, ktoś się potyka i rani nogę o ciernie, ktoś przewraca się, a pozostali przebiegają po nim. Ślizga się po nich oślepiające światło z latarek straży granicznej, rozlega się ujadanie psów. Znowu padają, słychać tylko przyspieszone oddechy… 

Po drugiej stronie globu, w rosyjskim Jarosławiu, dowódca zarządza zbiórkę o świcie i czyta regulamin. „Wszelkie naruszenia będą karane w łatwy i prosty sposób. Za naruszenie dyscypliny dostaniecie karę 50 pompek na kostkach” – krzyczy dowódca grupy. Przysięga wojskowa to niemal zrzeczenie się wszelkich swoich praw. Jedzenie: owsianka, zupa ziemniaczana i ryby z polowego kotła. Do zadań rekrutów należą m.in. specjalne misje rozpoznawcze, strzelanie z ostrej amunicji i sesje na helikopterach wojskowych.

Zabawa w nielegalnych imigrantów „Caminata nocturna” (nocna wędrówka) za 250 pesos (ok. 20 dolarów) czy może rosyjski obóz wojskowy w cenie 3000 rubli (ok. 100 dol.) za dzień? Którą opcję wakacyjną byście wybrali? Jeśli żadna z powyższych wam nie odpowiada, nie martwcie się. Pomysłów na wakacje z adrenaliną jest dużo więcej.  

Z „klatki śmierci” w boliwijską przepaść

„Nocną wędrówkę” wymyślili mieszkańcy  meksykańskiej wsi El Alberto. Większość z jej mieszkańców „ma w swoim CV” nielegalne przekraczanie granicy, dlatego też postanowili wykorzystać swoje doświadczenie dla zarobku. Co weekend „przemytnicy” przeprowadzają przez region Valle del Mezquital od 20 do nawet 350 turystów. Za hartowanie charakteru „rekrutów” na rosyjskim obozie wojskowym odpowiadają zaś wyszkoleni wojskowi, weterani wojny w Czeczenii. 

Są pewni jednego: niedługo popyt na ich usługi jeszcze wzrośnie, bo nie tylko Rosjanie lubią ekstremalne rozrywki. Mają rację.

Zwiedzanie tajskiego więzienia, wspinanie się po mostach, odwiedzanie miejsc nawiedzonych przez katastrofy, śledzenie ekstremalnych zjawisk pogodowych, wycieczka do strefy działań wojennych – turystyka ekstremalna (controlled edge, adrenaline tourism) przybiera coraz bardziej wymyślne formy. 

Nawet podczas nudnych  wakacji w Egipcie można dziś wybrać się na safari nurkowe, żeby swobodnie i bez kombinezonów popływać w towarzystwie rekinów!  Lubiącym spotkania oko w oko z dziką zwierzyną Park Crocosaurus Cove w australijskim mieście Darwin proponuje zaś… „klatkę śmierci”. Śmiałek ląduje w akrylowej klatce spuszczanej później do basenu, w którym pływa głodny krokodyl. Zwierzę, kłapiąc pyskiem, rzuca się na przyczepione do klatki kawałki surowego mięsa. Wrażenie jest tym większe, że klatka jest przezroczysta.

Wyczynowcy upodobali sobie zaś grupowe wspinanie się po mostach albo zjazdy rowerami po boliwijskiej, biegnącej wzdłuż 600-metrowych urwisk „Drodze Śmierci”, na której co roku ginie kilkadziesiąt osób. 

Nieco mniej wymagającą alternatywą może być popularna od kilku lat w Sztokholmie przechadzka po dachach i poddaszach miasta. Turyści pod czujnym okiem przewodników przypinani są do asekuracyjnych lin rozpiętych wzdłuż dachów, dzięki czemu mogą swobodnie skakać między kominami, piętrami i kalenicami. Nielegalnie? Nic bardziej mylnego – władze Sztokholmu doskonale wiedzą, co dzieje się na dachach miasta. Mało tego, jeszcze w tym sezonie chcą otworzyć kolejną trasę! 

Dziesięć lat temu w Polsce kilkanaście firm oferowało pakiety dla odważnych. Dziś jest ich kilkaset. „Mamy wyprawy awionetkami, off-road, park linowy, wyprawy do kopalni” – wylicza Julia Górecka z Meeting Maker, firmy organizującej m.in. wyprawy z adrenaliną.

Tomek Michniewicz, dziennikarz i back-packer, zna ekstremalną turystykę z dwóch stron. Odwiedził ponad 40 krajów, bez ochrony wszedł między innymi do więzienia San Quentin w Kalifornii. Od sześciu lat prowadzi również grupy custom travel – wyjazdy do dżungli w Laosie, Taman Negara w Malezji, na Saharę czy na bardzo ryzykowny rafting po najtrudniejszej białej rzece świata – Zambezi. O ile Michniewicz podczas wypraw dba o bezpieczeństwo swoich podopiecznych, o tyle wiele firm organizujących rafting często „zapomina” o zaopatrzeniu swoich klientów w kaski. Z jednej strony podgrzewa to emocje uczestników, ale z drugiej miewa też tragiczne konsekwencje. W sierpniu 2011 roku na słoweńskiej rzece Uczja zginęła trójka Polaków, wcześniej na nieokiełznanej czarnogórskiej Tarze – dwójka Węgrów, a zgodnie z oficjalną statystyką spływu na Zambezi – przez 28 lat zginęło tam 11 osób (dane te są najprawdopodobniej zaniżone).

Wraz z urozmaicaniem swojej oferty  o wypady ekstremalne, firmy turystyczne coraz chętniej umywają ręce od odpowiedzialności za śmiałków. Przed zejściem do wody w „klatce śmierci” ochotnicy muszą podpisać formularz, zwalniający Crocosaurus Cove od odpowiedzialności cywilnej. Podobnie przy okazji pływania z rekinami, skoków z mostów czy spływu rzeką Zambezi. „Chcesz adrenaliny?” – pytają firmy – „My ci ją damy, ale konsekwencje ponosisz sam”.

Cena strachu

Już w 1998 roku  połowa dorosłych z USA, czyli ponad 98 milionów ludzi, nie było zainteresowanych wypoczywaniem na plaży, wybierając podczas urlopów coś bardziej wymagającego, np. uprawianie wspinaczki albo nurkowanie – wynika z raportu Travel Industry Association of America. Dziś trend ten przybrał na sile, czego dowodem jest powstanie stowarzyszenia ATTA (Adventure Travel Trade Association), pomagającego rozwijać firmom na całym świecie turystykę przygodową. Na październikowym, dziewiątym już spotkaniu stowarzyszenia „Adventure Travel World Summit” w Lucernie ma pojawić się 600 oferujących ekstremalne wyprawy firm z ponad 50 krajów. 

 

Ich właściciele dobrze wiedzą, że siedzą na żyle złota. Klienci nie szczędzą dziś bowiem pieniędzy na to, żeby choć na chwilę poczuć dreszcz autentycznego niebezpieczeństwa. A to kosztuje. Pięć minut sam na sam z krokodylem – 150 dolarów, organizowana przez Fundację Marka Kamińskiego wyprawa do peruwiańskiej dżungli – 10 tys. zł plus drobne (600 dol.) na wyżywienie i pobyt u Indian.

„Custom travel, czyli szyte na miarę, to najdroższa forma turystyki, jaką zna świat. Za tygodniowy wyjazd do dżungli płaci się 12 tys. zł za osobę. Im dalej, im więcej sprzętu, im bardziej indywidualnie – tym drożej” – podkreśla Michniewicz.

Zinstytucjonalizowanie ryzyka i wypraw ekstremalnych sprawiło, że firmy zostały zmuszone do ustalenia pewnych cenowych standardów. 

Na wysokie ceny pozwalają sobie tylko te, które organizują wyprawy jedyne w swoim rodzaju. 

„Kolega opowiedział mi o przelotach MiG-25 w Rosji – opowiada Zbyszek, około 40-letni biznesmen, który spróbował już prawie wszystkich sportów ekstremalnych. – Kilka telefonów i już siedziałem w samolocie do Moskwy”. Samolot MiG-25 rozpędza się do około 3600 km/godz., czyli prędkości niemal trzy razy większej niż ta, jaką osiąga dźwięk. „Kiedy wyszedłem z samolotu, padłem na kolana, a głowa mi pulsowała. Przeżyłem swój własny strach!” – opowiada biznesmen, który za swoją radość zawdzięczaną firmie Incredible Adventures zapłacił 16,5 tys. dolarów. To jednak wciąż grosze w porównaniu z ofertą firm rywalizujących na raczkującym jeszcze rynku podróży kosmicznych – biuro podróży Virgin Galactic reklamuje taką usługę za sumę 20 milionów dolarów!

Odwrócenie ról 

Dlaczego jedni chcą być poniżani jak młodzi rekruci, inni ryzykują życie na „Drodze Śmierci”, a jeszcze inni nie żałują pieniędzy na wyprawę do dżungli, z której wrócą od stóp do głów pogryzieni przez insekty? 

„Moi klienci pracują w korporacjach albo w dużych firmach. W życiu dojrzałych, bogatych panów, którzy już wszystko mają, pojawia się moment, kiedy mogą zrobić coś dla siebie.  Najczęściej chcą po prostu przeżyć przygodę” – tłumaczy Michniewicz. Ekstremalne przeżycia wpływają także pozytywnie na motywację i zintegrowanie grupy. „Tego typu wyprawy bywają organizowane, kiedy np. źle idzie sprzedaż. Adrenalina i konkurencja pomaga wówczas wypracować chęć bycia lepszym” – dodaje Górecka.

Najprawdopodobniej na wybór tej formy wypoczynku wpływają też wrodzone cechy osobowości. „Część osób jest wewnątrzsterowna, potrafi działać sama. Zewnątrzsterowni poszukują ekstremalnych zajęć, mają wrodzone zapotrzebowanie na stymulację” – tłumaczy Leszek Mellibruda, psycholog społeczny i biznesu. „Im częściej te osoby realizują swoje ekstremalne potrzeby, im bardziej przesuwają próg strachu, tym większe jest prawdopodobieństwo pojawienia się zespołu habituacji – nasz organizm przyzwyczaja się do skrajnych emocji. Ludzie potrzebujący adrenaliny zachowują się jak narkomani, idą w coraz większe dawki”. Temperament to jednak nie wszystko – większość z nas ma w sobie również chęć sprawdzenia się. „Czy dam radę przetrwać w bardziej ekstremalnych warunkach niż moi podwładni? Czy złamie mnie krzyk, rozkazy i poniżenie? Osoba, której to nie złamie, może utwierdzać się w przekonaniu, że jej zachowanie w pracy nie jest takie złe. A jeżeli nie jest złe, to nie ma potrzeby zmieniać” – tłumaczy Jakub Traczyk, psycholog biznesu z  wrocławskiego wydziału SWPS. „Wyjazd na ekstremalną wyprawę może być zarówno odskocznią od codzienności, jak i formą utwierdzenia się w swoim poziomie samooceny” – dodaje. Ludzie szukają czegoś ekscytującego, gdy ich codzienne życie grzęźnie w rutynie. Współczesna kultura bombarduje nas dodatkowo pustymi sloganami, które powodują, że – jak twierdzi badająca zjawisko boomu turystyki przygodowej socjolożka z University of Arkansas Lori Holyfield – rozpaczliwie pragniemy przeżyć coś autentycznego.

„Przyjeżdżają do nas rozkapryszeni ludzie, którzy już wszystkiego próbowali. Oni nie chcą udawania, musi być dociśnięcie do maksimum. Przyjechali tutaj, bo chcą odwrócenia ról” – mówi Denis Demin, główny organizator „Armia Tour”.

Kup pan zmianę

Przełamanie własnych  hamulców, zrobienie czegoś nieszablonowego, walka z nudą i chęć bycia docenionym – to według Michniewicza to, co w takich wyprawach pociąga ludzi najbardziej. „Trzeba zrozumieć konstrukcję psychiczną tych ludzi” – tłumaczy podróżnik. „Oni nie kupują wyprawy, ale zmianę w swoim życiu”. Agencje turystyczne doskonale wyczuwają pobudki potencjalnych klientów, o czym świadczą ich wabiące poszukujących wrażeń reklamy: »Armia Tour« to oryginalny i ekskluzywny sposób, aby wypełnić krew adrenaliną, a życie – emocjami, doświadczeniami i przygodami”. U niektórych amatorów wojskowych obozów chęć doświadczenia skrajnych emocji jest tak wielka, że dopłacają za dodatkowe uniedogodnienia, takie jak np. brutalne kary. W końcu klient płaci – klient wymaga.

Ci, których nie stać na kosztowne wyprawy z adrenaliną, starają się o nią sami. Lato 2010 przyniosło nową dziedzinę adrenalinowej zabawy: balconing. Znudzeni potańcówkami, pluskaniem się w basenach i piciem drinków turyści wpadli na ekstremalny pomysł – skoki z hotelowych balkonów do basenu. Wygrywa ten, który trafi w wyznaczone wcześniej miejsce. Balconing rozkwitł w mekkach clubbingu, czyli na Ibizie, Majorce i Balearach. Statystyka pierwszego lata: siedem ofiar śmiertelnych.

Biorąc pod uwagę, że jeszcze parę lat temu na chociażby wspinających się po mostach ludzi patrzono jak na wariatów, a dziś można za taką atrakcję zwyczajnie zapłacić, należy się spodziewać, że już niedługo ofertę zorganizowanego wyjazdu na balconing znajdziemy w turystycznych folderach…