Fabryka zabytków, czyli jak tworzy się sensację archeologiczną

Miały być archeologicznymi skarbami, a okazały się nic niewartymi podróbkami!

Kilka lat temu cień podejrzenia padł na dzieło sztuki, stanowiące chlubę Muzeum Egipskiego w Berlinie. Co roku podziwia je 700 tys. osób. Mówiono, że to jedna z najpiękniejszych kobiet wszech czasów. Rzeźba ta, przedstawiająca głowę kobiety z piękną długą szyją i z tradycyjnym nakryciem głowy władców Egiptu, stała się jednym z synonimów starożytnego kanonu piękna. Jej wizerunek znalazł się na tysiącach pocztówek, kalendarzy i turystycznych berlińskich souvenirów…
 

KRÓLOWA NA ZAMÓWIENIE

Królowa Nefretete żyła w latach 1370–1330 p.n.e. Była żoną faraona Echnatona z XVIII dynastii. Według części historyków po śmierci męża panowała samodzielnie. Inni twierdzą, że mogła zostać zamordowana na skutek intryg pałacowych.

Jeszcze do niedawna nikt nie wątplił, że ta największa atrakcja berlińskiego Muzeum Egipskiego ma 3,5 tys. lat. Nefretete miała być znaleziona w grudniu 1912 r. w warsztacie nadwornego rzeźbiarza faraonów w miejscowości Tel el-Amarna w Środkowym Egipcie. Jednak w maju 2009 szwajcarski historyk sztuki Henri Stierlin wydał książkę „Le Buste de Néfertiti – une Imposture de l’égyptologie?” („Popiersie Nefertiti – egiptologiczne szalbierstwo?”). Wywołał nią w środowisku naukowym prawdziwą burzę. Stwierdził, że słynne popiersie wykonane z wapienia, pokryte stiukiem i pomalowane farbami o żywych odcieniach, to pochodzący sprzed stu lat falsyfikat. Jego autorem miałby być niemiecki artysta Gerhard Marcks, pracujący na zamówienie niemieckiego archeologa – Ludwiga Borchardta.

Według Stierlina uczony chciał stworzyć trójwymiarowy wizerunek słynnej królowej.

Wcześniej twarz Nefretete znana była tylko z reliefów i malowideł. Za model miały posłużyć rzeźbiarzowi inne znane portrety Nefretete, a Borchardt dodatkowo polecił ozdobić popiersie wspaniałym naszyjnikiem, wzorowanym na autentycznym artefakcie, który należał do królowej. Szwajcarski historyk zaznacza, że rzeźba ma widoczne cechy popularnej na początku XX w. stylizacji secesyjnej.

Zamówiona rzeźba miała również posłużyć Borchardtowi do testów odnalezionych podczas wykopalisk barwników, które wykorzystywali Egipcjanie. Pigmenty pokrywające popiersie rzeczywiście pochodzą z czasów starożytnych. Są jednak jeszcze kolejne argumenty, sugerujące podrobienie słynnego dzieła.

Po pierwsze, francuscy archeolodzy, którzy mieli uczestniczyć w odnalezieniu popiersia Nefretete w Egipcie, nie opisali tego znaleziska w raporcie z wykopalisk. Co trudno wytłumaczyć w przypadku odkrycia wspaniale zachowanego dzieła sprzed 3 tys. lat. Dotychczas brak wzmianki o znalezisku starano się tłumaczyć tym, że Borchardt próbował ukryć istnienie rzeźby, aby przeszmuglować ją z Egiptu do Niemiec. Według prawa bowiem egipskim służbom archeologicznym należała się połowa odkrytych dzieł sztuki. Tak wyjątkowej rzeźby Egipcjanie z pewnością nie pozwoliliby wywieźć za granicę (do dziś walczą o jej zwrot, a Zahi Hawass, sekretarz generalny egipskiej Najwyższej Rady Starożytności, jest zajadłym przeciwnikiem teorii szwajcarskiego historyka i określa ją jako „brednie” – przyp. red.).

Punktem zwrotnym tej historii miał być 6 grudnia 1912 roku. Dzień, w którym teren wykopalisk w Tel el-Amarna odwiedził książę Saksonii Johann Georg. Piękno popiersia miało tak bardzo go poruszyć, że Borchardt zdecydował się ukryć przed swoim sponsorem, że rzeźba nie jest autentyczna. Później – znając prawdziwą wartość dzieła – archeolog pozwolił księciu przechowywać je przez 10 lat w gabinecie, zamiast przekazać „znalezisko” do muzeum. Fakt, że choć popiersie było zachowane w niewiarygodnie dobrym stanie, nie trafiło na wystawę z pozostałymi znaleziskami w Berlinie w 1913 r., budzi wątpliwości sceptyków. Nefretete została wystawiona na widok publiczny dopiero w roku 1923.

Po drugie, według Stierlina o fałszerstwie świadczy także brak lewego oka królowej. W czasach starożytnych byłby to niedopuszczalny afront dla posiadającej boski status królowej. Egipcjanie wierzyli, że wizerunki zawierały część osobowości ludzi, których wyobrażały. Władców zawsze przedstawiano w formie wyidealizowanej. Niedokończenie oka wcześniej tłumaczono albo tym, że rzeźba nigdy nie została dokończona, albo że służyła jako model dla młodych egipskich rzeźbiarzy. Jednak kilka lat temu przebadano odrobinę wosku z prawego oka Nefretete (namalowanego przy zastosowaniu kwarcu, wosku pszczelego i sadzy). Spróbowano określić jego wiek metodą datowania radiowęglowego (jest to sposób badania wieku przedmiotów, oparty na obecności izotopu promieniotwórczego węgla C14 w badanej substancji organicznej). Badanie wskazywało, że wosk liczy sobie ponad 3300 lat.

Co ciekawe, według berlińskiego specjalisty Erdogana Ercivana [znany z dość kontrowersyjnych tez m.in. o wynalezieniu przez Egipcjan energii elektrycznej czy samolotów – przyp. red.] słynne popiersie to portret żony Ludwiga Borchardta. To by znaczyło, że niezwykłe uznanie, jakim cieszy się piękno królowej egipskiej, powinno raczej przypaść w udziale żonie odkrywcy popiersia Nefretete – Frau Borchardt.

 

FAŁSZYWE SZYFRY

W marcu 1924 r. rolnik Claude Fradin z okolic Vichy w południowej Francji podczas orki odnalazł na polu tajemnicze pomieszczenie, obstawione płaskimi kamieniami. Była to podziemna komora, wypełniona ludzkimi kośćmi i fragmentami glinianych naczyń. Początkowo mniemano, że to typowe znalezisko z czasów rzymskich. Wszystko jednak zmienił dr Antonin Morlet – lekarz i archeolog amator. Orzekł, że mogą to być zabytki kultury magdaleńskiej (12–9,5 tys. lat p.n.e.), czyli o wiele starsze niż sądzono. Morlet zdecydował się sam kontynuować wykopaliska. W 1925 r. odnalazł setki zabytków: figurki bóstw płodności, narzędzia krzemienne i kościane, a także kamienne tabliczki z inskrypcjami i odciskami dłoni.

Znalazca spostrzegł, że część przedmiotów ewidentnie należała do epoki paleolitu, a część miała cechy neolityczne. Doszedł więc do wniosku, że to stanowisko archeologiczne reprezentuje okres przejściowy między obiema epokami – mimo że upłynęło między nimi nawet kilka tysięcy lat.

Najwięcej kontrowersji wzbudziły jednak wspomniane tabliczki. Były na nich rysunki i niezwykłe napisy. Na jednej pojawił się wizerunek renifera, który wyginął w tej części Francji 20 tys. lat p.n.e. Wraz z obrazkiem na tabliczce znajdowały się litery archaicznego pisma. A przecież najstarsze nam znane pochodzi z Bliskiego Wschodu i to z okresu o wiele późniejszego (czytaj na s. 70)! Czyżby we francuskim Glozel odnaleziono dowód na istnienie pisma, używanego przez ówczesnych Europejczyków 10 tys. lat przed Chrystusem? Wywróciłoby to do góry nogami naszą wiedzę!

Sam znalazca tabliczek uważał, że to lokalna neolityczna, wysoko rozwinięta cywilizacja wymyśliła niezwykły system pisma, zbliżony do fenickiego. Przez dziesiątki lat pojawiały się doniesienia o jego rzekomym odcyfrowaniu. Język identyfikowano jako m.in.: celtycki, baskijski, chaldejski, hebrajski czy też fenicki.

Sława Glozel jeszcze wzrosła, gdy w czerwcu 1927 r. odnaleziono w okolicy 2 kolejne podziemne grobowce. Odkryciami zajął się Międzynarodowy Instytut Antropologii. Jego specjalna komisja przybyła na miejsce w listopadzie 1927 r. Opublikowany w grudniu raport stwierdzał, że wszystkie znalezione tam zabytki – z wyjątkiem kilku części krzemiennych toporów – były sfałszowane. Okazało się bowiem, że tabliczki z inskrypcjami wykonano z niewypalonej gliny. Zatem nie przetrwałyby w dobrym stanie do naszych czasów. Również tkanina, której włókna odnaleziono w grobowcach, była farbowana współczesnymi barwnikami.

Co do tajemniczych napisów – uznano, że to średniowieczni mieszkańcy Glozel starali się skopiować jakieś archaiczne pismo. Tworzyli na kamieniach i urnach niezrozumiałe inskrypcje jako talizmany dla zmarłego.

Po 70 latach kontrowersji, w 1995 r. ukazał się raport sugerujący, że tutejsze znaleziska w dużej części pochodziły ze średniowiecza (niektóre obiekty były także z epoki żelaza). Przypuszczano, że najwcześniej odkryta komora to… piec do wypalania ceramiki, który w XIII w. przekształcono w grobowiec.

Ostatecznie Glozel uznano za jedną z największych mistyfikacji archeologicznych XX w. A był czas, że dyskutowała o nim cała Francja. Tajemnicze pismo ze znalezisk zaczęto nawet przypisywać aktywnym w tym regionie templariuszom, którzy byli mistrzami szyfrów…

 

 

KAMIENIE MIKORZYŃSKIE – PRZEKRĘT LELEWELA?

Według żyjącego na przełomie XIX i XX wieku. wybitnego historyka Franciszka Piekosińskiego, gdyby autentyczność kamieni mikorzyńskich została udowodniona, zajęłyby obok Światowida „jedno z najcelniejszych miejsc pomiędzy pomnikami pogańskiej naszej przeszłości”.

W 1855 r. wielkopolska wieś Mikorzyn stała się sławna. W tamtejszym majątku znaleziono kamienie młyńskie z wyrytymi tajemniczymi rysunkami i napisami runicznymi. Odkrycia dokonał dwudziestokilkuletni archeolog amator Piotr Droszewicki. Początkowo znalezisko uznano za epokowe. Kiedy więc we wrześniu 1858 r. została otwarta specjalna wystawa starożytności archeologicznych, jej sztandarowymi artefaktami były: posąg Światowida, wyłowiony z rzeki Zbrucz, i właśnie kamienie mikorzyńskie. Jednak epokowe znalezisko zaczęto niebawem kwestionować, a odkrywcę podejrzewać o sfałszowanie napisów. Spory naukowców trwały przez całą drugą połowę XIX w. W tym okresie gorączkowo poszukiwano zabytków pisma prasłowiańskiego, rzekomo używanego przez Słowian na długo przed opracowaniem głagolicy i przyjęciem alfabetu łacińskiego. Jednym z powodów dyskusji na temat runów słowiańskich było odnajdywanie na ziemiach polskich rylców do pisania na tabliczkach woskowych. Pochodziły z VI–VIII w., zatem z okresu poprzedzającego o kilka stuleci moment przyjęcia łaciny w Polsce. Naukowcy zastanawiali się, jakiego pisma wówczas używano. Większość autorytetów opowiadała się za pismem runicznym. Runami posługiwały się plemiona germańskie, a zwłaszcza skandynawskie, zaś najstarszy taki alfabet (tzw. futhark starszy) pochodzi z II w. n.e. Fakt, że napisy z Mikorzyna przypominają łacińskie litery i germańskie runy, został uznany przez część autorytetów za dowód ich autentyczności. Alfabety łaciński i germański mogą wywodzić się bowiem od etruskiego. Uważano więc za możliwe, że był on także źródłem pisma słowiańskiego.

Spór wokół autentyczności znaleziska ostatecznie nie został rozstrzygnięty. Zaangażowało się w niego wielu wybitnych uczonych, m.in. Joachim Lelewel, który w swych pracach poświęcał wiele uwagi zabytkom archeologicznym. Omawiał np. sławną mistyfikację ze słowiańskimi idolami z Prillwitz w Niemczech (które sam uważał za autentyczne) i posąg wydobyty z rzeki Zbrucz (to on pierwszy nadał mu nazwę „Światowida”).

Wspomniany Franciszek Piekosiński skłaniał się do uznania autentyczności odkrycia w Mikorzynie, argumentując, że ktoś, kto „sfabrykował kamienie (…) byłby niewątpliwie zaraz po (ich) ukazaniu się wystąpił z naukową rozprawą, w której by te kamienie dla swoich poglądów spożytkował. Otóż z taką naukową rozprawą nikt zgoła po odkryciu kamieni mikorzyńskich nie wystąpił. A jeśli rozpatrzymy się w szczupłym szeregu uczonych, których byśmy (…) o podrobienie tych kamieni posądzić musieli, z Lelewelem na czele, i jeśli zważymy (…)zwłaszcza wielkie znawstwo alfabetu runicznego, jakie się z kamieni mikorzyńskich przebija, i stan literatury runicznej współczesny Lelewelowi, to przychodzimy do przekonania, że nawet zasoby naukowe takiego archeologa jak Lelewel nie byłyby dostateczne, aby móc sfabrykować kamienie mikorzyńskie”.

Aż do wybuchu I wojny światowej kwestia najstarszego pisma Słowian, pozbawionych z reguły własnej państwowości, była sprawą polityczną. Zapotrzebowanie na słowiańskie runy, umacniające dumę i historyczne korzenie narodów słowiańskich, osłabło, gdy większość z nich uzyskała po wojnie niepodległość. Zagadka pozostała.

Dawni zwolennicy oryginalności odkrycia powoływali się na argument, że w Mikorzynie poza kamieniami młyńskimi z inskrypcjami znaleziono także prasłowiańskie posągi (wykorzystane jako fundament karczmy). Co ciekawe, w 2006 r. miejscowi gimnazjaliści natrafili w pobliżu na osadę ludności przeworskiej z II i IV w. n.e., używającej pisma runicznego. Odkrycia dokonali podczas realizacji programu Archeologiczne Wakacje.

 

NADGORLIWI ROBOTNICY

W Dolinie Mnikowskiej na Wyżynie Krakowsko- Częstochowskiej znajduje się aż dziesięć jaskiń, zamieszkanych przez 15 tys. lat w okresie paleolitu górnego. To właśnie tutaj doszło do najgłośniejszego fałszerstwa w historii polskiej archeologii. Główną rolę odegrał jeden z najbardziej znanych polskich archeologów drugiej połowy XIX w. – Gotfryd Ossowski.

W 1880 r. rozpoczął on badanie jaskiń Doliny Mnikowskiej i wyznaczył robotnikom nagrody pieniężne za wykopanie ciekawych zabytków. Na efekty nie trzeba było czekać. Robotnicy znajdowali coraz więcej rzeźb z kości. Te „unikalne” figurki ludzi, ptaków i zwierząt trafiały potem nawet na wystawy zagraniczne. Sam Ossowski datował je na okres neolitu. Jednak pojawiły się głosy podważające autentyczność znalezisk. Jednym z pierwszych krytyków był znany historyk sztuki i archeolog krakowski Józef Łepkowski. Według niego prehistoryczne figurki wykonali… okoliczni chłopi.

Rozgorzała naukowa dyskusja. Najcięższym ciosem dla reputacji znalezisk Ossowskiego stał się artykuł „Fałszerstwa z jaskiń polskich”, opublikowany w fachowej prasie francuskiej. Jego autor orzekł: „Rysunki na rozmaitych wisiorkach przypominały motywy ornamentacyjne powszechne u tegoczesnego ludu polskiego”. Następnie zdecydowanie podważał autentyczność mnikowskich zabytków i apelował do polskiego świata naukowego o natychmiastowe usunięcie ich z ekspozycji, ponieważ są kompromitacją dla ich odkrywcy i środowiska naukowego Krakowa.

Na reakcję patriotycznie nastawionej prasy na „francuskie” zarzuty nie trzeba było długo czekać – w obronie Ossowskiego wystąpił „Dziennik Poznański”: „Zdawałoby się, że praca taka powinna wzbudzić dumę w każdym Polaku i natchnąć go uczuciem szczerej radości połączonej z chęcią wspierania tychże prac tym bardziej, gdy one i w obcym dla nas świecie obudziły najwyższy interes. I tak też było. Ale jednocześnie znaleźli się ludzie, którzy dogadzając chęci lekkomyślnego dowcipkowania lub zbrodniczej zawiści poczęli pół żartem, pół serio puszczać w świat pogłoski, że wyroby strugali niedawno chłopcy wiejscy”.

W listopadzie 1884 r. Akademia Umiejętności powołała specjalną komisję do zbadania autentyczności wykopalisk mnikowskich. Po odbyciu 20 posiedzeń jej członkowie uznali autentyczność figurek, choć nie doszło do zgody ekspertów w sprawie ich wieku. Raport komisji przedstawiał kuriozalną konkluzję, że fałszerstwa archeologiczne są w Polsce niemożliwe, gdyż „u nas wszelkie nauki uprawiają się spokojnie, bez walk namiętnych, które gdzie indziej zdolne są posuwać się aż do podstępnej strategii kompromitowania przeciwników przez podsunięte falsyfikaty”. Sprawa mnikowskich figurek ucichła na następne kilkadziesiąt lat. Powróciła, gdy w 1929 r. krakowscy archeolodzy – Jan Fitzke, Tadeusz Reyman i Gabriel Leńczyk – postanowili rozwiać wątpliwości dotyczące znalezisk. Odszukali kilku z żyjących jeszcze robotników Ossowskiego. Stwierdzili oni, że poza dłutami i kościanymi szydłami, wszystkie inne znaleziska były wykonane przez nich samych. Później, przed specjalną komisją Polskiej Akademii Umiejętności, dokładnie opisali, jak rzeźbili figurki w plejstoceńskich kościach, wydobywanych z jaskiń.

W Muzeum Archeologicznym w Krakowie do dziś przechowuje się wycinane scyzorykiem „zabytki” – dowód mistyfikacji, która pół wieku musiała czekać na wyjaśnienie.