Finał sezonu wg św. Jana (luźne uwagi o religii popkultury). Felieton Jakuba Żulczyka

Zakończenie “Gry o Tron” wzbudziło kontrowersje, które śmiało można nazwać obrazą uczuć religijnych.
Finał sezonu wg św. Jana (luźne uwagi o religii popkultury). Felieton Jakuba Żulczyka

Bałem się iść na “Avengers: Endgame”, bo nie widziałem żadnej poprzedniej części. No dobra, prawie żadnej – widziałem “Infinity War”, do połowy, zasnąłem. Żeby nie było, zasnąłem w domu, na kanapie, nie w kinie; było późno, byłem zmęczony, napchałem się pizzą, więc jestem (chyba) usprawiedliwiony. Nie, bynajmniej nie jestem na bakier z popkulturą – zbieram komiksy od dzieciństwa, pisałem o nich pierwsze teksty dziennikarskie, kupuję je do dzisiaj, zajmują w moim domu kilka ciężkich półek. Gram w gry video, jak wariat, jestem od nich uzależniony i z tym nałogiem akurat nie walczę, człowiek musi mieć coś od życia. Kocham historie o superbohaterach. Co więcej, wydaje mi się, że je rozumiem – przynajmniej rozumiem ich rolę, jaką pełnią w ludzkiej kulturze, jako nowego politeizmu, organizującego zbiorową wyobraźnię. Czytaj – traktuję historie superbohaterach dosyć poważnie. 

Bałem się jednak iść na “Endgame”, gdyż bałem się, że zwyczajnie nie zrozumiem historii. Film reklamowany był jako wielki, trzygodzinny finał całego uniwersum, zbierający do kupy i kończący wszystkie wątki, dramaty i tragedie toczące się przez ostatnie lata na ekranach multipleksów. Tworzone przez fanatyków memy wmawiały mi, że aby dobrze zrozumieć film muszę obejrzeć wszystkie tysiąc filmów Marvela, nakręconych przez ostatnie dziesięć lat. A ja widziałem ich tylko kilka. Najbardziej podobał mi się “Deadpool 2” oraz serial “Punisher’ na Netfliksie, no i oczywiście tańczący z wybitnością “Logan”, ale wiedziałem, że dla żadnego z tych bohaterów nie ma miejsca w filmie Avengers. To starcie tytanów, a nie psychopatycznych, życiowych przegrywów, funkcjonujących gdzieś na obrzeżach tego arcybogatego uniwersum. 

No dobra, przekonany przez pasierbicę, poszedłem w końcu do kina. Wbrew obawom, bawiłem się bardzo dobrze. Przede wszystkim było dużo śmiesznych żartów, przez cały film unosił się frywolny duch innego filmu z uniwersum Marvela, który oglądałem, czyli znakomitych “Strażników Galaktyki”. Najbardziej bawił mnie oczywiście Hulk. Od czasu, gdy rzuciłem palenie, i przytyłem 15 kilo, coraz bardziej utożsamiam się z tym bohaterem. W każdym razie, zrozumiałem wszystko, historia nie okazała się być skomplikowana – uwaga, SPOILER ALERT – zły, fioletowy gość wygrywa, zabijając połowę planety, cofamy się w czasie, poświęcamy nasze jednostkowe życia dla dobra ogółu i zabijamy złego gościa. SPOILER ALERT DALEJ – Umiera Iron Man, jego śmierć nie ma jednak jakiegoś specjalnie tragicznego wymiaru, i czuć, że Downey Jr. po 11 latach i 9 filmach żegna się z tą postacią z ulgą i spełnieniem człowieka, którego stan konta spokojnie pozwala mu na kupno, na przykład, całej Mołdawii. Umiera też Black Widow, grana przez Scarlett Johansson; umiera jednak spadając w przepaść, a raczej znikając w tej przepaści, co spokojnie pozwala ją z tej przepaści wyjąć, otrzepać z kurzu i pchnąć z powrotem do akcji w którymkolwiek z potencjalnych, przyszłych filmów. 

Dotknąć boskości siedząc w kinie

Bawiłem się świetnie, ale mówiąc szczerze, wcale nie odczułem dramatyzmu sytuacji. Ten mogą odczuć albo widzowie mocno nieletni, albo nieskażeni przez trwające całe życie obcowanie z komiksami. Ja, wychowany na DC i Marvelu, wiem jedno – te historie nigdy się nie kończą. Są kręcącą się w kółko, współczesną mitologią, podlegającą nieustannej reinterpretacji. Jako czytelnik komiksów przeżyłem już wszystko, śmierć Supermana, złamany kręgosłup Batmana, śmierć Kapitana Ameryki, kryzys na nieskończonych ziemiach, x śmierci Wolverinea – i tylko Punisherowi, mojemu ulubieńcowi, wciąż nie udało się pomścić śmierci swojej biednej rodziny. Człowiek stworzył komiksowe wszechświaty jako genialne dzieła w toku, work in progress podlegające ciągłym przepisywaniom.

 

Wciąż podświadomie tęskniąc za religią w starym stylu, religią jako opowieścią zaludnioną przez obdarzone nadludzkimi mocami postaci, międlące się ze sobą w nieustannych tragediach, stworzył ją na nowo. Dzisiaj, dzięki technologiom takim jak CGI, tekst religijny staje się jednocześnie kontaktem z Bóstwem. Każdy może doświadczyć objawienia, dotknąć boskości siedząc w kinie, grając w grę. Idąc tą logiką, “Endgame” było “Apokalipsą św. Jana”, końcem dziejów, epickim finałem, które jednocześnie mieści w sobie potencjał nowego początku. Także siedziałem w kinie spokojny. Wiedziałem, że restart czai się tuż za rogiem, i nie ma się co przejmować, i zobaczę go szybciej, niż się spodziewam. 

No bo czy gdyby popkultura nie była religią, ludzie przeżywaliby ją tak śmiertelnie poważnie? Zakończenie “Gry o Tron” wzbudziło kontrowersje, które śmiało można nazwać obrazą uczuć religijnych. Ludzie pod każdą szerokością geograficzną poczuli się skrzywdzeni, oszukani, wystawieni do wiatru i zmanipulowani – nie takimi rozwiązaniami fabularnymi, nie taką prawdą o bohaterach, rzekomą indolencją scenarzystów. Sądząc po powodzi reakcji, która zalała social media, można byłoby sądzić, że widzowie “Gry o tron” traktują ją dużo poważniej niż wszystko inne, co im się przydarza w życiu. I nie chodziło tylko o dojmujące poczucie straty poświęconego czasu – chodziło o to, że świat przedstawiony, krwawa mitologia walczących rodów okazała się być wydmuszką, pozbawioną – jak zdają się twierdzić widzowie – metafizycznego rdzenia, obiecywanego przez osiem sezonów serialu. 

Niestety, ale “Gra o tron” zwyczajnie mnie znudziła

Przyznam się bez bicia – nie widziałem całej “Gry o Tron”. To znaczy, nie widziałem zakończenia. Widziałem pierwsze dwa sezony, a potem mi się odechciało, straciłem kontakt z tą opowieścią, nie mogło mnie do niej przekonać nawet zawodowe poczucie obowiązku – w końcu jestem m.in. scenarzystą serialowym, tak więc powinienem znać najchętniej oglądany serial na planecie. Niestety, ale “Gra o tron” zwyczajnie mnie znudziła. Obiektywnie to świetny serial, rewolucyjny, odzierający estetykę fantasy z baśniowości i wykorzystujący jej konwencję i kostium, aby opowiedzieć twardą, polityczną opowieść, aspirującą do pełnego realizmu psychologicznego. Subiektywnie, po drugim sezonie nie wiedziałem, po co mam oglądać perypetie zaczadzonych fanatyzmem, antypatycznych postaci, wpędzanych do grobu szybciej, niż jestem w stanie jakkolwiek ich polubić oraz z powodów, których emocjonalnie kompletnie nie rozumiem. Na trochę głębszym poziomie w “Grze o tron” przeszkadzała mi gloryfikacja przemocy – wiem, trochę to dziwne stwierdzenie od gościa, który napisał “Ślepnąc od świateł”, ale nie chodzi mi tu o samo pokazywanie przemocy, tylko o stwierdzenie, że przemoc jako główny silnik rzeczywistości, podstawowa metoda działania jest w swojej istocie poza dobrem i złem.  Podkreślam, są to wnioski z pierwszych dwóch sezonów, i mogę się kompletnie mylić co do serialu jako całości. Zwłaszcza, że jako jedna z głównych zalet tej opowieści jest wymieniana ciekawa ewolucja bohaterów (tych, oczywiście, którym w odpowiednim czasie nie odrąbano łba). 

Doskonale rozumiem, że dla wielu ludzi, tak jak “Avengers” czy “Gwiezdne wojny”, “Gra o tron” była dla swoich fanów czymś dużo więcej niż rozrywką. Serwując nihilistyczną, mroczną i atawistyczną wizję międzyludzkich relacji i zbiorowości, angażowała jednocześnie ich emocje, często skrajne – te powodowało też postawienie każdego protagonisty w stan śmiertelnego zagrożenia i zerwanie z dogmatem o “nietykalności” głównego bohatera. Te emocje, jak rozumiem, poszły w gwizdek. Zamiast wielkiego finału ludzie dostali zakończenie, które uważają za niechlujne i niezrozumiałe. Ich zdaniem, budowana z mozołem przez wiele lat opowieść pękła pod własnym naporem. Dzielna bojowniczka okazała się psychopatką, na żelaznym tronie usiadł niepełnosprawny chłopiec – tyle zrozumiałem z krążących po internecie spoilerów. Konstatacja o absurdzie życia (która przebija z tej konkluzji przynajmniej na papierze) nie jest, zdaniem ludzi, zakończeniem godnym epickiej opowieści.  

 

 Jak w ogóle zakończyć “Grę o tron”?

Tylko że jakie zakończenie może być satysfakcjonujące? Czy budowana przez wiele lat, drobiazgowa mitologia w ogóle może zostać przerwane w odpowiednim momencie? Czy zło może być ostatecznie pokonane? Czy dobro może zatriumfować?  Jak w ogóle zakończyć “Grę o tron”, w której idee zła i dobra są nieustannie podważane? Być może w wielkich, popkulturowych narracjach tak naprawdę nie ma zakończeń? Zostawiamy bohaterów w momencie, który pozwala na wyniesienie z opowieści jakiegokolwiek morału, i idziemy dalej. Tylko jaki morał by nas usatysfakcjonował? Czyje zwycięstwo? Popkultura wypełnia nasze życia, obdarzamy ją niesamowitą uwagą i atencją, wypełniamy nią nasz cenny czas, którego mamy relatywnie niewiele, tak więc wymagamy od niej bardzo dużo. Chcemy, aby nas uczyła, chcemy, aby nas pokrzepiała, aby obnażała niesprawiedliwość i tworzyła wzorce zachowań. Ale tak naprawdę, jedyne, co ona robi, to odzwierciedla bałagan naszej zbiorowej podświadomości, bierze nasze lęki, sny, nadzieje, i marzenia i ubiera je w para-religijny kostium, pancerze wojowników z “Gry o tron”, kolorowe cyber-rajstopy “Avengersów”. 

Nie ma czegoś takiego, jak satysfakcjonujący koniec, bo nie ma go również w naszych życiach. Ludzie piszący seriale, komiksy i blockbustery są również tylko ludźmi. Tak jak my wszyscy – są całkiem nieźli w początkach, natomiast nie mają zielonego pojęcia o zakończeniach; jak my wszyscy, nie przeżyją jedynego prawdziwego zakończenia, które ich czeka. Skoro nie znają żadnej ostatecznej prawdy, mogą sięgać tylko do mitologicznych rezerw. Obietnica każdego definitywnego, rozwiązującego wszelkie problemy końca jest z gruntu fałszywa. Ważne jest ciągłe trwanie opowieści. To, że ona żyje. Nie martwcie się, powstaną kolejne filmy o Avengersach, Gra o Tron też, zapewne, jeszcze się nie skończyła. Nie takie mitologie wskrzeszano. Wszystkim wściekłym fanom zalecam oddech i zachowanie spokoju. Wszyscy umrzemy. Opowieść trwa dalej. 

Więcej felietonów Jakuba Żulczyka na Focus.pl znajdziesz tutaj