Historia stosunków PRL-u ze Związkiem Radzieckim

Stosunki PRL ze Związkiem Radzieckim miały szczególny charakter. Warszawa udawała, że jest niezależna od Moskwy, a Moskwa nie udawała, że szanuje suwerenność naszego kraju.

To był niezwykły dzień. Posiedzenie plenarne ONZ z 12 października 1960 roku przełamało monotonię, towarzyszącą zwykle obradom tej organizacji – na sali doszło do incydentu, który na trwałe wpisał się do annałów dyplomacji. Początkowo nic nie zwiastowało nadchodzącej burzy. Dziennikarze niewiele obiecywali sobie po zapowiedzianej debacie na temat rozbrojenia i kolonializmu. Okazało się, że byli w błędzie.

Delegacji ZSRR przewodniczył sam Nikita Chruszczow. Radziecki przywódca bez większych emocji śledził przebieg obrad – do czasu, gdy głos zabrał przedstawiciel Filipin. Kiedy Lorenzo Sumulong, potępiając kolonializm, przypomniał o losie Europy Środkowo-Wschodniej – jak określił, „połkniętej przez Związek Radziecki” – Chruszczow zareagował w sposób, który wprawił cały świat w osłupienie. „Krzyknął gniewnie, po czym znienacka zanurkował pod stół, a po chwili wyprostował się potrząsając butem – pisał „New York Times”. – Wykonał gest, jakby zamierzał cisnąć nim w przemawiającego delegata, następnie postawił but na pulpicie i zaczął nim rytmicznie uderzać o blat”.

Potem Chruszczow nałożył but, zerwał się z miejsca, podbiegł do mównicy i, stukając oniemiałego Filipińczyka w klapy marynarki, wrzeszczał: „Zabierzcie stąd tego palanta, tego imperialistycznego sługusa”. Przewodniczący obradom Frederick Boland próbował zapanować nad sytuacją. „Przywołuję pana do porządku” – krzyczał do genseka, uderzając drewnianym młotkiem w pulpit tak, że aż go złamał. „Widzicie, wasze ONZ jest warte tyle, co ten młotek” – triumfował później Chruszczow.
 

 

UŚMIECHNIĘTY DUREŃ

 

 

Z grubiańskimi manierami radzieckich przywódców świat stykał się tylko w wyjątkowych sytuacjach. Dla polityków PRL był to niemal chleb codzienny.

Jako pierwszy bezceremonialnego traktowania doświadczył Bolesław Bierut. Rzecz wydarzyła się już w pierwszych miesiącach istnienia PRL – we wrześniu 1944 r. przewodniczący KRN wraz z polską delegacją przybył do Moskwy z oficjalną wizytą państwową. Zgodnie z panującymi na Kremlu obyczajami „spotkanie” zamieniło się w całonocną pijatykę. Rozparty za stołem Stalin zarządzał kolejne toasty. Sam pił niewiele, uważnie obserwując otoczenie.

Dalszy ciąg biesiady znamy z ujawnionych niedawno pamiętników Władysława Gomułki, który zapisał relację Bieruta złożoną zaraz po powrocie z Moskwy.

„Stalin i Mołotow podnieśli się od stołu, wzięli pod pachy Bieruta i przeszli wspólnie w inne miejsce obszernej sali, w której odbywało się przyjęcie. […] Rozmowa ta miała przebieg szczególny. Stalin od razu zmienił swój poprzedni jowialny ton i napadł na Bieruta w sposób brutalny, używając wulgarnego języka. Atak na niego rozpoczął Stalin od pytania: Czto ty, job twoju mać, diełajesz w Polsze? Kakoj z tiebia komunist, ty sukin syn. Bierut – jak nam mówił – przypuszczał, że Stalin, podpiwszy sobie, w ten sposób zabawia się z nim, że po prostu żartuje. Wymyślania Stalina przyjmował więc z uśmiechem. Z błędu wyprowadził go Mołotow, zwracając się do niego podobnie jak Stalin obraźliwymi słowami: Czto ty, durak, ułybajeszsia? Zdieś nie szutki, a dieło serioznoje. (Czego się durniu uśmiechasz? To nie żarty, tylko poważna sprawa)”.

Struchlały Bierut zapewnił, że dotąd starał się sumiennie wypełniać wyznaczone mu zadania, ale jeśli tow. Stalin stracił do niego zaufanie, gotów jest ustąpić ze wszystkich stanowisk. W odpowiedzi usłyszał kolejną porcję wyzwisk. „Gdybyśmy nie mieli już do was zaufania, sami byśmy was zdjęli bez zbędnych ceregieli” – powiedział Mołotow. „Napaść Stalina i Mołotowa na Bieruta nie była spowodowana jego osobistymi, określonymi przewinieniami. Faktycznie była ona adresowana do całego kierownictwa partii, stanowiła wyraz krytyki naszej działalności politycznej na wyzwolonym obszarze Polski, zwłaszcza naszego postępowania wobec obszarników, które zdaniem Stalina, było liberalne, »tołstojowskie«. Osobę Bieruta wybrali na przekaźnik, mający przedstawić ich poglądy i stanowisko całemu kierownictwu PPR. Besztając wulgarnie, besztali poprzez niego, niejako zaocznie, całe Biuro Polityczne naszej partii” – zanotował Gomułka.

Kilka lat później „Wiesław” miał okazję być naocznym świadkiem radzieckiej kurtuazji. 19 października 1956 r. samolot z członkami sowieckiego Biura Politycznego wylądował w Warszawie. Była to nieplanowana wizyta, o której gospodarze dowiedzieli się w ostatniej chwili. Radzieckie kierownictwo postanowiło w ten sposób udzielić nauczki „polskim przyjaciołom”, którzy bez konsultacji z Moskwą ośmielili się dokonać zmiany na stanowisku I sekretarza – Edward Ochab przekazał właśnie swoją funkcję Gomułce.

Polscy dygnitarze wraz z Gomułką w pośpiechu przybyli na płytę lotniska. Specjalny samolot radzieckich sił powietrznych kołował już po wylądowaniu. Gdy zatrzymał się, na schodach ukazał się rozgniewany Chruszczow. „Ledwo wysiadł, zaczął ostentacyjnie, z daleka wygrażać nam pięścią – wspominał Ochab. – Podszedł do generałów radzieckich, których stał cały rząd, i z nimi najpierw się witał. Potem dopiero podszedł do nas i znowu zaczął mi wywijać pięścią przed nosem. Był to, oczywiście, afront skierowany nie tylko do mnie, ale do całej polskiej partii. Obok stała spora grupa ludzi: kilkudziesięciu szoferów, funkcjonariuszy aparatu bezpieczeństwa, radzieccy wojskowi, członkowie polskiego kierownictwa. Jasne było, że ten incydent stanie się publiczną tajemnicą. Musiałem więc zwrócić naszemu wysokiemu gościowi uwagę. Powiedziałem: »My jesteśmy gospodarzami w polskiej stolicy, nie ma potrzeby robić spektaklu na lotnisku, jedziemy do Belwederu, gdzie normalnie przyjmujemy naszych gości«. Według innej wersji radziecki przywódca rozpoczął spotkanie z polską delegacją od dosadnego „Job twoju….”. Chruszczowowi z łatwością przychodziło też wyrządzanie mimowolnych afrontów. Ambasador polski w Paryżu Stanisław Gajewski opisał niezwykłe spotkanie z radzieckim przywódcą w ambasadzie radzieckiej. Z okazji wizyty genseka urządzono przyjęcie „w zaufanym gronie” – tylko dla przedstawicieli państw socjalistycznych.

„Ceremonia jest prosta. [Ambasador] Winogradow przedstawia, wskazując na stojącą w szeregu dyplomatów osobę: ambasador socjalistycznej Czechosłowacji, Bułgarii itd. Chruszczow ogarnia wzrokiem przedstawionego ambasadora i zgodnie ze swym dobrodusznym usposobieniem, tudzież nieoficjalnym charakterem spotkania (nadano mu formułę towarzyskiej »biesiady«) stara się każdemu bratniemu ambasadorowi powiedzieć coś w swoim stylu, ciepłego, serdecznego. Kiedy przychodzi kolej na mnie i Winogradow z wyczulonym tonem podkreślenia oznajmia: a to towarzysz Gajewski, pasoł Polskoj Narodnoj Respubliki, Chruszczow ściska mi dłoń, po czym kładzie rękę na ramieniu i przez chwilę skupia się, po czym jeszcze upewnia się – Wy pasoł Polszy? Grzecznie potwierdzam to, co przed chwilą powiedział mu Winogradow. Na to Chruszczow z błyskiem w oczach i z jakimś szczególnym olśnieniem, przypominając sobie znane mu najbardziej polskie zdanie (ze spędzonej na Ukrainie młodości), mówi – »No to ja ciebie pierdolę!«.

Wypowiedziawszy te słowa, z zainteresowaniem i po przyjacielsku patrzy mi w oczy. Nie ukrywam, że byłem kompletnie zaskoczony. Z całym wysiłkiem starałem się opanować, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Chruszczow postał przy mnie jeszcze troszkę, poklepał mnie po plecach i poszedł do kolejnego bratniego ambasadora, z którym przywitał się mniej wylewnie, choć także przyjaźnie. A tymczasem na mnie skierowały się oczy wszystkich bratnich dyplomatów, tudzież członków świty towarzyszącej Chruszczowowi. Obecni odebrali słowa Chruszczowa, których nie rozumieli, wypowiedziane serdecznym tonem, oraz jego uściski, a nawet to, że stał przede mną dłużej niż przy innych, jako szczególny dowód łaskawości. Zapewne, ujmując to pryncypialnie, chodziło o podkreślenie wyjątkowego znaczenia socjalistycznej Polski w całym obozie. Wyraźnie mi zazdrościli, dopytując się potem szeptem, co on mi właściwie powiedział. Wykręcałem się, dając im do zrozumienia, że padły wyrazy szczególnego szacunku dla mego kraju i rządu”.
 

 

SATRAPA Z BATUTĄ

 

 
Również następny przywódca „ojczyzny światowego proletariatu” nie odznaczał się nadmiarem taktu w kontaktach z ościennymi państwami. W 1975 r. Leonid Breżniew odwiedził Polskę na zaproszenie Edwarda Gierka. Miał otworzyć VII Zjazd PZPR, a także przyjąć order Virtuti Militari.

Już podczas powitania na dworcu polskich towarzyszy zaniepokoił szampański humor znakomitego gościa. Co przytomniejsi przeczuwali, że wizyta zamieni się w katastrofę. Jak wspominał Józef Tejchma, członek ścisłych władz partii, „następnego dnia Breżniew przyjechał do Sali Kongresowej, udał, że nie widzi ręki Gierka wyciągniętej na powitanie, odwrócił od niego głowę i marszowym krokiem poszedł się całować z delegacjami bratnich partii, czyli między innymi z Żiwkowem, Husakiem i Honeckerem. Potem wrócił do Gierka. Teraz przywitam się z wami – zakomenderował i obcałował wszystkich jak leci, nie wyłączając członków Sekretariatu KC, oraz zarządził robienie zdjęć. Fotografów nie było, bo żadnych zdjęć w holu nie planowaliśmy, więc ustawił Jaroszewicza twarzą do pierwszych sekretarzy, sam nogi zsunął na baczność, podciągnął swoją marynarkę i jakby zza zasłony starych aparatów fotograficznych zrobił palcami pstryk. Zdjęcie gotowe – oświadczył. Jaroszewicz uciekł do kąta, Jaruzelski schował się za filar. Myśmy wcześniej nie zdawali sobie sprawy, co się w ZSRR dzieje. […] Kto kieruje Związkiem Radzieckim? – myślałem. – Kto tam trzyma klucze do atomowych sejfów? Jak zachowałby się w tej sytuacji Gomułka? Kogo ogłaszamy największym przyjacielem Polski?”.

Później było już tylko gorzej. „Zjazd rozpoczął się od rewelacyjnego popisu Leonida Breżniewa – zanotował w prywatnym dzienniku Mieczysław Rakowski, członek KC. – A było to tak: kiedy Gierek stał za stołem prezydialnym i wygłaszał przemówienie powitalne, z pierwszego rzędu poderwał się Breżniew, wszedł na mównicę ustawioną dwa metry przed prezydium i zaczął stukać w mikrofony. Zwracając się do Gierka, powiedział: nie rabotajut. Co było zgodne z prawdą, ponieważ w tym czasie nie były jeszcze włączone. Gierek kontynuował mowę powitalną, przerywaną okrzykami sali i oklaskami. Breżniew nadal mocował się z mikrofonami na mównicy. Gdy Gierek skończył, orkiestra zaczęła grać »Międzynarodówkę«, którą podchwyciła sala. Ku zdumieniu wszystkich, Breżniew pozostał na mównicy i… zaczął dyrygować, wymachując rękami. Żenujące widowisko, które mogło jednak skłonić do różnych refleksji. W połowie »Międzynarodówki« nasz wielki gość zrezygnował z dyrygowania. Nastąpiła ceremonia powołania Prezydium Zjazdu. Breżniew zasiadł w nim obok Honeckera, Husaka i Żiwkowa. Gierek wygłaszał referat. Siedziałem w amfiteatrze i, podobnie jak wielu innych, przyglądałem się ze zdumieniem temu, co za plecami Gierka zaczął wyprawiać gość. Wpierw wyciągnął z kieszeni jakieś świecidełko i pokazał je swoim kolegom (podobno to był zegarek). Usłyszałem, jak swoim sznaps barytonem powiedział: GDR (NRD). Później zaczął coś pisać na kartkach i pokazywał to Husakowi i Żiwkowowi, który wszystkie te kartki pakował do kieszeni. W pewnej chwili zauważyłem, że Breżniew wykonuje ręką ruch »oddaj to« i usłyszałem: dawaj. Żiwkow jednak nie oddał. Takie zabawy trwały przez cały referat Gierka”.

Alkohol nieraz stawał się przyczyną dyplomatycznych skandali – także w kontaktach z innymi „demoludami”. Ambasada PRL w Berlinie musiała borykać się z brakiem wstrzemięźliwości enerdowskich dygnitarzy, którzy chętnie raczyli się podawaną na rautach wódką, chociaż mieli słabe głowy. Podczas gali wydanej na początku lat 60. z okazji 22 Lipca kelnerzy otrzymali od ambasadora Romana Piotrowskiego polecenie, by zbyt rozweselonym gościom nie podawać więcej alkoholu. Mimo to jeden z członków kierownictwa SED energicznie domagał się kolejnych kieliszków, by wznosić toasty za przyjaźń, pokój między narodami, tow. Ulbrichta i tow. Gomułkę. Takiej prośbie nie sposób było odmówić.

W pewnym momencie szacowny gość niepewnym krokiem ruszył w stronę wyjścia. Samodzielnie pokonał drogę do holu, jednak schody okazały się dla niego wyzwaniem ponad siły – runął na twarz i z łoskotem stoczył się na dół. Konieczna była interwencja lekarza. Na szczęście dygnitarz nie odniósł poważniejszych obrażeń, a skandal udało się zatuszować.
 

 

GOMUŁKA Z KREWETKAMI

 

 

Na tle stosunków panujących wewnątrz obozu socjalistycznego kontakty PRL z krajami zachodnimi można uznać za prawdziwą szkołę dyplomatycznego savoire-vivre’u. Nie było pijaństw, grubiańskich wymysłów ani poniżania partnerów. Co oczywiście nie oznacza, że nie zdarzały się drobne incydenty.

Wiele można by powiedzieć o Władysławie Gomułce, ale z pewnością trudno nazwać go światowcem. Dyplomatyczne przyjęcia z jego udziałem, wymagające obycia i znajomości manier, nieraz zamieniały się w istne festiwale gaf. Świadkowie zapamiętali zwłaszcza raut w ambasadzie francuskiej. Jako jedno z pierwszych dań podano owoce morza, a do nich miseczki z aromatyczną wodą do obmycia rąk. Szef partii, widząc pływające plastry cytryny, uznał, że to lemoniada i, chwyciwszy naczynie, zaczął pić. Pośpiesznie, choć dyskretnie wytłumaczono mu przeznaczenie czarek. Reszta przyjęcia upłynęła już bez zgrzytów – aż do deseru. Gdy u boku Gomułki wyrósł kelner z wazą ponczu, pełną pokrojonych cytrusów, I sekretarz bez wahania zanurzył w niej dłonie…

Zdarzały się także wpadki zawinione przez zachodnich przywódców – nierzadko sporego kalibru. W 1985 r. światowi przywódcy zjechali do Moskwy na pogrzeb Konstantina Czernienki. Nadarzyła się okazja do nieformalnego spotkania polsko-niemieckiego na najwyższym szczeblu. Ambasadę PRL w Moskwie odwiedził sam Helmut Kohl – rozmowa z Wojciechem Jaruzelskim została zaplanowana na 40 minut.

Jak zapamiętał osobisty sekretarz generała Wiesław Górnicki, kanclerz okazał się trudnym gościem. Z rosnącym zapałem roztaczał wizję pojednania polsko-niemieckiego, puszczając mimo uszu aluzje gospodarzy, że czas spotkania dobiegł końca. Sytuacja stała się dramatyczna.

„Minutę po pierwszej wtargnął do jadalni zrozpaczony dowódca radzieckiej jednostki ochronnej, która miała delegację polską dowieźć na Plac Czerwony o godzinie 13.11, licząc pięć minut na dojazd – napisał we wspomnieniach Górnicki. – Widać było po jego oczach, że przeżywa najgorszy moment swojego życia. Kilka tysięcy podległych mu ludzi blokowało moskiewskie ulice, a co gorsza, również rezydencje innych bratnich krajów. Kolejność dojazdu na Plac Czerwony była ściśle ustalona pod względem polityczno- -protokolarnym. Honecker i Husak pojechali jako najlepsi, czyli jako pierwsi. Teraz kolej była na nas. Zaistniało niebezpieczeństwo, że tracąc kolejkę do trumny, stracimy również resztkę wewnątrzobozowego prestiżu”.

Wreszcie Kohl podniósł się z fotela. Długo ściskał rękę Jaruzelskiego, dziękując za serdeczną gościnę. Na koniec spytał, czy gospodarz nie będzie miał nic przeciwko, jeśli zostanie jeszcze na chwilę… żeby zmienić cisnące buty. „Szef skinął głową. Była godzina 13.03 – notował skrupulatnie Górnicki. Kohl usiadł na biednym chuderlawym krzesełku, które jęknęło z przeciążenia. Rozwiązał jedno sznurowadło. Była godzina 13.04. Rozwiązał drugie sznurowadło, mrucząc pod nosem niemieckie pieśni ludowe. Włożył jeden but i zawiązał sznurowadło. Była godzina 13.05. Radziecki dowódca eskorty był już pewien, że wraz z nieudanym pogrzebem Konstantina Czernienki, jego kariera dobiegnie końca.

Helmut Kohl włożył drugi but, zawiązał sznurowadło i szeroko odetchnął, od czego zachwiały się stojące na parapecie paprotki. Była godzina 13.07. Straciliśmy protokolarną kolejkę i nie było wykluczone, że na trasie od alei Kosygina do Placu Czerwonego wyprzedzi nas nawet Ceauşescu, którego w Moskwie z reguły ustawiano najdalej od ołtarza. Jakoś jednak dojechaliśmy, zanim zamknięto trumnę. Zdążyłem nawet obejrzeć nieboszczyka”.

Największym problemem polskich ambasadorów na Zachodzie było, w jaki sposób grać rolę przedstawicieli suwerennego państwa, a jednocześnie przestrzegać niepisanych reguł, nakazujących strategiczne decyzje konsultować z Moskwą. Zdarzało się, że Polska musiała bez uzasadnienia odrzucać niezwykle korzystne dla niej oferty państw zachodnich, co na długo ochładzało wzajemne relacje. Jedną z największych „wpadek” peerelowskiej dyplomacji było zignorowanie poufnej propozycji de Gaulle’a z 1958 roku, dotyczącej możliwości uznania przez Francję zachodnich granic Polski. Była to niebywała szansa wzmocnienia pozycji międzynarodowej, a także ukłon w stronę Gomułki, który kwestię niemiecką w polityce zagranicznej traktował priorytetowo.

Ambasador Gajewski w trybie pilnym wysyła depeszę do Warszawy, żeby otrzymać zgodę na sfinalizowanie sprawy. Ku jego przerażeniu na parę godzin przed terminem audiencji przychodzi polecenie, by przełożyć to spotkanie na następny dzień. W języku dyplomatycznym taki krok świadczy o lekceważeniu partnera, toteż ambasador wykonuje instrukcje z ciężkim sercem. O dziwo, prezydent zgadza się wyznaczyć nowy termin wizyty. „Wysyłam pilną depeszę do Warszawy i czekam. Jest mi głupio, bo mam wrażenie, iż de Gaulle domyśla się, że chodzi o jakieś uzgodnienia z Moskwą, a więc coś niedopuszczalnego w stosunkach z suwerennymi państwami. Niepoważnie to musi wyglądać w jego oczach, ale on lubi Polskę, rozumie jej problemy, więc daje nam jeszcze trochę czasu… Co tu dużo mówić, mam niedobre przeczucia, ale czekam. Następnego dnia, to jest w tym dniu, na który de Gaulle zgodził się przesunąć spotkanie, przychodzi kolejna depesza z instrukcją, abym raz jeszcze zwrócił się o przesunięcie terminu wizyty… Było mi tak wstyd, że nawet już nie dzwoniłem do sekretariatu de Gaulle’a. Nie miałem wątpliwości, że wszystko przepadło i właściwie moja misja jako ambasadora w Paryżu także nie ma już sensu”. Istotnie – kiedy po tygodniu rozmyślań i konsultacji z Moskwą Gomułka wyraził wreszcie zgodę na podjęcie negocjacji, było już za późno. Urażony prezydent odmówił przyjęcia polskiego ambasadora.