Niszczy nas to, co uwielbiamy. Jak nie zabawić się na śmierć?

Potrzebujemy tanców, hulanki, swawoli. Ale zbyt intensywna rozrywka wyjdzie nam bokiem: dreszcz emocji zastąpi emocjonalna martwota.
Niszczy nas to, co uwielbiamy. Jak nie zabawić się na śmierć?

Na pierwszy rzut oka im więcej rozrywek, tym lepiej. Musimy się przecież odprężyć, żeby odnowić siły i świeżość spojrzenia, co niechybnie przełoży się na większą wydajność w pracy, biznesie, nauce i jakiejkolwiek innej aktywności. Odmawiając sobie prawa do relaksu, szkodzimy swojemu zdrowiu, zasypujemy źródła własnej kreatywności i efektywności. Na szczęście nikt już dziś nie twierdzi, że płoche zabawy przystoją wyłącznie dzieciom. Od czasu Johana Huizingi, holenderskiego historyka, nawet uczeń podstawówki wie, że homo to także homo ludens. Śmiech jest jedną z form istnienia – nie mniej ważna niż miłość czy działalność twórcza.

A jednak, a jednak… Trudno oprzeć się wrażeniu, że problemem wielu ludzi nie jest wcale brak, lecz nadmiar rekreacji. Internet, gry wideo, ośrodki spa, galerie handlowe, kasyna, sporty ekstremalne – nigdy nie mieliśmy tylu sposobów spędzenia wolnego czasu, co dzisiaj. Czy dzięki tej mnogości i różnorodności jesteśmy szczęśliwsi, bardziej wyluzowani i wypoczęci? Rosnące statystyki samobójstw, depresji i innych chorób psychicznych zdają się temu przeczyć. Przybywa ludzi, których obfitość bodźców zwyczajnie przytłacza. „Za dużo jest czasem chleba, aby znać jego prawdziwy smak. Za dużo poufałości między ludźmi, aby znać smak miłości” – narzekała przed laty pisarka Anna Kamieńska. Z uciechami i podnietami rzecz ma się podobnie: gdy jest ich aż nadto, przestajemy się nimi cieszyć.

 

Zblazowany człowiek sukcesu

W 2002 roku psychoterapeuta dr Richard Winter wydał poradnik „Nuda w kulturze rozrywki”. Książka prawdopodobnie by nie powstała, gdyby kilka lat wcześniej specjalista nie dostał propozycji wygłoszenia wykładu o poczuciu pustki, które dręczy społeczeństwa dobrobytu. Przyszły autor dostrzegł paradoks w fakcie, że tak poważny problem ma poruszać w Orlando – tuż obok rozrywkowej mekki, kompleksu Disney World na Florydzie. Wcześniej Winter, jak chyba większość z nas, żywił przekonanie, że na monotonie skarżą się głównie mieszkańcy małych miejscowości, bo nie ma w nich multipleksów, aquaparków czy sal koncertowych. Obserwacje, badania i lektury doprowadziły go do odmiennego wniosku: rozczarowanie, apatia i znużenie w znacznie większym stopniu dotykają typowego nowojorskiego menedżera niż farmera z jakiejś wioseczki w Teksasie, chociaż ten pierwszy bombardowany jest codziennie tysiącami bodźców i atrakcji. Przy okazji ekspert zakwestionował inny mit dotyczący nudy: że dopada ona przede wszystkim osoby z marginesu, których nie stać na korzystanie z wytworów kultury i przemysłu rozrywkowego.

Zdaniem Wintera, na wyższych szczeblach drabiny społecznej sytuacja wygląda jeszcze bardziej ponuro. Najwięcej problemów ze sobą mają ci, którzy do woli używają wszelkich możliwych luksusów, przyjemności i szaleństw. Na potwierdzenie dr Winter cytuje charakterystykę bohaterów powieści amerykańskiego pisarza Walkera Percy’ego, która znalazł w pewnej recenzji: „U Percy’ego typowy wyobcowany człowiek to nie jakiś na wpół głodujący, na wpół zwariowany student z powieści Dostojewskiego czy Sartre’a, lecz właśnie dobrze odżywiony, odnoszący sukcesy członek klasy średniej, który najwyraźniej »ma wszystko«, a jednak odczuwa całkowitą pustkę i nudę”. Przeciętny „biały kołnierzyk” odrzuca propozycję spędzenia dwóch tygodni na plaży. Zwłaszcza od kiedy odkrył, że w kręgach, do których aspiruje, w dobrym tonie jest uprawianie sportów ekstremalnych. Angielski pisarz Tom Hodgkinson śmieje się z karierowiczów, którzy przez większą część roku czują się martwi, lecz od czasu do czasu skaczą na bungee. Kilka sekund mrożących krew w żyłach ma im zrekompensować miesiące bezsensownego ślęczenia za biurkiem. „Zaiste wolność polegająca na możliwości rzucenia się z mostu, kiedy człowiek przywiązany jest liną, to jeden z wielkich triumfów nowoczesnego kapitalizmu” – dworuje sobie Hodgkinson.

 

Niszczy nas to, co uwielbiamy

Pora na nieunikniony banał: kultura przesytu jest jednocześnie kultura nienasycenia. Niemiecki socjolog Georg Simmel w latach 50. XX wieku pisał, że do zblazowania prowadzi nieznające miary nadużywanie uciech zmysłowych, gdyż długo pobudzane nerwy tracą w ogóle zdolność reagowania. Powstaje psychiczny odpowiednik nagniotka, czyli zgrubienia i stwardnienia zazwyczaj wrażliwej skóry w obronnej reakcji na nadwyżkę bodźców. Richard Winter cytuje badaczy, którzy dowiedli, że z roku na rok rośnie odsetek zniechęconych do życia nastolatków: „Podobnie jak u narkomana wykształca się odporność na działanie zażywanych substancji i aby osiągnąć taki sam efekt, potrzebuje coraz większych dawek, tak i u nas wykształciła się obojętność wobec niezwykłych wydarzeń”. Inny powód naszego wiecznego niespełnienia? Z telewizji, lifestylowych magazynów i poradników dowiadujemy się, jak powinny wyglądać perfekcyjne kariery, podróże, urlopy.

Życie jednak rzadko dorasta do propagowanego przez media ideału, przez co wydaje się jeszcze bardziej bezbarwne, a nasza frustracja się pogłębia. Zamiast stawiać czoło beznadziei, próbujemy od niej uciec w coraz bardziej wyszukane rozrywki: halucynogeny, romanse, gry komputerowe, kajakarstwo górskie, wspinaczkę bez zabezpieczenia, takie czy inne nałogi. Tym samym grozi nam to, że zabawimy się na śmieć, by nawiązać do znanego dzieła Neila Postmana. Książka tego amerykańskiego filozofa i krytyka kultury rozpoczyna się od przypomnienia dwóch mrocznych proroctw z pierwszej połowy wieku XX: Orwellowskiego i Huxleyowskiego. George Orwell wieszczył, że zniewolenie człowieka przyjdzie z zewnątrz, czyli – jak w antyutopii „Rok 1984” – zwycięży totalitarny reżim, Wielki Brat, który zawsze ma nas na oku. Wizja Aldousa Huxleya była całkowicie inna: kres naszej autonomii położy cywilizacja, technologia, jej absolutny komfort, który pozbawi ludzi osobowości, zredukuje ambicje, zwolni z myślenia.

 

Wedle autora „Nowego wspaniałego świata” współcześni tyrani nie potrzebują narzędzi inwigilacji, nacisku i zastraszania tudzież wymyślnych tortur, żeby podporządkować sobie masy. Wystarczy, że będą podsycać „bezgraniczną niemal zachłanność człowieka na rozrywkę”. „Orwell obawiał się, że zniszczy nas to, czego nienawidzimy, Huxley zaś – że to, co uwielbiamy” – stwierdził Postman. Wygląda na to, że Huxley był lepszym prorokiem. System, który skazał nas na nudę, obiecuje, że się z nią ostatecznie rozprawi, jeżeli tylko gotowi będziemy za to zapłacić. Scedowaliśmy więc walkę z egzystencjalną pustką na korporacje – turystyczne czy te związane np. z show-biznesem lub branżą wellness. Utrzymujemy zawodowych muzyków i filmowców, zamiast sami wziąć do ręki gitarę lub kamerę. Nawet gdy chcemy zwiedzić oddalone o 200 km miasto, nie wierzymy, że się to uda bez wykupienia wycieczki w biurze podróży. Jak zauważa cytowany już Tom Hodgkinson, „nudzimy się, by zarobić pieniądze, które później wydajemy na próby zwalczenia nudy”. Tak rodzi się „człowiek zewnątrzsterowny”, którego aktywność w kapitalizmie ogranicza się do dwóch uzupełniających się i wzajemnie stymulujących aktywności: produkcji i konsumpcji.

 

Wojna postu z karnawałem

Kto nie słyszał opowiastki o złym człowieku, który umierał w przekonaniu, że przez całą wieczność będzie się smażył w piekle. Jakież było jego zdziwienie, gdy zamiast czarciej katowni z kotłami rozgrzanej smoły ujrzał coś, co przypominało połączenie ekskluzywnego kurortu z parkiem rozrywki. Czekały tam na niego domy z basenem, jachty i limuzyny, nie licząc prywatnych kierowców, kucharzy, kamerdynerów, a także stylistów, masażystów i pań do towarzystwa. Każdą noc mógł spędzać na zabawie suto zakrapianej alkoholem, a – co najlepsze – bez względu na to, ile wlał w siebie trunków, następnego dnia nigdy nie miał kaca.

 

Dyktatura komfortu

Gdy mówimy: odpoczynek, myślimy o przytulnych hotelikach, jodze, masażach, nastrojowej muzyce czy miękkiej tkaninie otulającej każdy skrawek ciała. Tymczasem dziennikarka Kerstin Greiner na łamach „Süddeutsche Zeitung” pyta: jak można się zrelaksować w warunkach terroru komfortu? I ostrzega, że maksymalizacja przyjemności odnosi skutek odwrotny do zamierzonego. Pęd do wygody łatwo wytłumaczyć. Coraz bardziej daje się nam we znaki presja wyników i obawa przed utratą posady. Aby zniwelować stres, fundujemy sobie profesjonalne programy przywracające dobre samopoczucie. Bez weekendu w spa nie rzucimy się ponownie w wir obowiązków. Nie będziemy mieli dość siły, żeby bez grymasu przełknąć uszczypliwą uwagę szefa. Jest jeszcze jeden powód, aby sobie dogadzać: po siermiężnych czasach PRL uważamy, że należy się nam odrobina luksusu. A specjaliści od zdrowia i urody zacierają ręce. Przynajmniej oni o swoje zatrudnienia mogą być spokojni. Jak prognozują analitycy firmy Euromonitor International, w 2017 r. międzynarodowy rynek wellness osiągnie wartość 1 biliona dolarów. Z tzw. dyktaturą komfortu jest jeden kłopot: gdy rozkoszy i błogostanu jest za dużo, zaczynamy się dusić. Tak naprawdę cenimy tylko rzadkie przyjemności albo takie, które poprzedzone są nie lada wysiłkiem.

Ulrich Schneibel w książce „Sztuka leniuchowania” wspomina o dobitnej lekcji, jakiej udzielił mu w tym względzie stary pasterz górski z Alzacji, który prowadzi schronisko pośrodku niemiecko-francuskiej strefy granicznej. Z powodu wcześniejszej kariery – posła w strasburskim Parlamencie Europejskim – odwiedzają go tam dawni polityczni koledzy, przedsiębiorcy, a nawet prezesi koncernów. Goście rozkoszują się winem, jedzeniem i niezmiennie wyrażają zdziwienie, że na wysokościach wszystko smakuje o niebo lepiej niż w czterogwiazdkowej restauracji. Czy były eurodeputowany oferuje przybyszom najszlachetniejsze potrawy i trunki? Nic podobnego. Tajemnica jego sukcesu jest bardzo prosta: mógł kazać wyasfaltować drogę, aby do jego przybytku dało się dojechać autem. Jednak tego nie zrobił – wtedy miejsce to straciłoby swój czar. Każdy przyzwyczajony do wygód VIP, żeby coś zjeść, najpierw się poci przez dwie godziny. Nic dziwnego, że schronisko uznaje potem za raj, a kuchnię – za niebiańską. Syci mieszczanie przeżywają u starego szelmy coś, czego nie zaznali przez lata – uczucia zaspokojenia prawdziwego pragnienia i głodu. Gospodarz nie ma złudzeń: gdyby ułatwił turystom dojazd, owczy ser wydałby się im tylko w połowie tak dobry, a na koniec zaczęliby może narzekać nawet na jego wino.

 

Jak miło było się pławić w rozkoszach. Tyle że przez tydzień, może dwa. Później te wszystkie atrakcje po prostu mu się przejadły, a nawet obrzydły. Wpadł w czarną rozpacz i nie miał na nic ochoty. „Jeśli to jest niebo, to jak wygląda piekło?” – zapytał Pana Boga. „Ależ ty jesteś w piekle” – brzmiała odpowiedź. Zanik pragnień po nazbyt intensywnej stymulacji – tak zdefiniował nudę pewien XIX-wieczny uczony. Nie popadajmy jednak w pesymizm. Specjaliści od duszy nie tylko zdiagnozowali tę wyniszczającą chorobę, ale też przepisali na nią skuteczne lekarstwa. Jednym z nich jest powrót do zasady przeplatania czasu świętego czasem codzienności, która – jak podkreślają antropolodzy kultury – organizuje życie każdej tradycyjnej społeczności.

Babcia Melchiora Wańkowicza często powtarzała, że jest źle, gdy za długo na dom nie spadają żadne smutki i zgryzoty. Uważała, że życie składa się z przeciwieństw: tęsknoty i spełnienia, beztroski i zmartwień, przyjemności i obowiązków, a szczęście jest doświadczeniem kontrastu. Nie znosiła sztucznie pompowanej do głów radości, zaś w nadmiarze infantylnych igraszek widziała najkrótszą drogę do zniechęcenia i nudy. Jej filozofia była prosta: bez wyrzeczeń i trudów trudno docenić wartość zabawy. Każdy karnawał musi poprzedzać solidnie przeżyty post. „To, jak często i jakiego rodzaju doświadczeń szukamy, powinno zależeć od naszej osobowości, priorytetów i położenia” – podpowiada amerykańska psychoterapeutka Antonia Macaro w poradniku „Filozof na kozetce”. Problem w tym, że także w dziedzinie rozrywek istnieją pewne mody, którym wielu z nas ulega. Ktoś wchodzi w zimie na Rysy, choć omal nie przypłaca tego zawałem, wystarczająco intensywną przygodą byłaby dlań przechadzka Doliną Strążyską. Ktoś inny jedzie na wakacje w formule 3S: sea, sun and sex, bo miło potem pochwalić się w pracy nocami spędzonymi w ramionach przecudnej Tajki na egzotycznej plaży Patong. Czy jednak uznanie w oczach kolegów bodaj w części zrekompensuje wyrzuty z powodu zdrady żony?

Jak odnaleźć najodpowiedniejszą formę dla swego wypoczynku – taką, która pomoże się zresetować, a nie wyeksploatuje do reszty? Kluczem do sukcesu wydaje się dobry kontakt z samym sobą. I odwaga, żeby iść za głosem własnych upodobań i potrzeb. Jeszcze nie jest za późno. Trzeba tylko powiedzieć „nie” skłonności do snobizmu i przejąć kontrolę nad naszym czasem wolnym, którą mniej lub bardziej dobrowolnie powierzyliśmy różnym firmom. Niekiedy może to oznaczać rezygnację z adrenaliny, mocnych wrażeń, tzw. wyzwań. Mihály Csíkszentmihályi w książce „Przepływ” opowiada historię Serafiny, starszej mieszkanki wioski we włoskich Alpach, której życie zawsze kręciło się wokół dojenia krów i wyprowadzania ich na pole, doglądania sadu i koszenia trawy. Gdyby ją zapytać, jakiej egzystencji sobie życzyła, odpowiedziałaby, że dokładnie takiej, jaką wiodła przez kilkadziesiąt długich lat – ciężkiej, lecz splecionej z naturą, krajobrazem i ludźmi. Konia z rzędem temu, kto wśród wiecznych imprezowiczów, playboyów i hedonistów znalazłby bardziej radosną i pogodną od niej osobę. Optymizm Serafiny wynikał m.in. z tego, że nie szukała wciąż nowych atrakcji.

W zupełności wystarczała jej rutyna nierozerwalnie związana z pracami w gospodarstwie. Umiała zachwycać się małymi rzeczami – jak rozmowa z sąsiadką, miska smacznej zupy czy to, że pod koniec lutego na dachach i drzewach zaczynają śpiewać kosy. W pozornie zwyczajnej codzienności dostrzegała „cuda i dziwy”. Podobnej fascynacji brakuje w życiu mieszczuchów Georga Simmla, mimo że jest ono wypełnione ekscytującymi wydarzeniami i przygodami. Po części dzieje się tak dlatego, że słuchają autorytetów ze szklanego ekranu – wskazuje psycholog kliniczny Mary Pipher. Jej zdaniem „zamiast nobilitować zwykłe doświadczenia, telewizja sugeruje, że nie są wystarczająco interesujące, aby je utrwalać”. Tymczasem w życiu wcale nie chodzi o coraz silniejsze bodźce i podniety. Cieszyć się każdym dniem, smakować drobne przyjemności i wrażenia – oto, co naprawdę się liczy. Skoki na bungee nie są konieczne.

 

Cyfrowi pogromcy nudy

Jedziemy metrem do pracy, czekamy w kolejce przed gabinetem prezesa, mamy 15 minut przerwy między jedną a drugą prezentacją? Te ostatnie wolne chwile próbujemy zagospodarować beztroską rozrywką. Wystarczy wyciągnąć smartfon i wysłać do koleżanki niecenzuralny dowcip, obejrzeć kolejne wygłupy Wardęgi na YouTube, posłuchać muzyki czy zagrać w Minecrafta. Efekt: mówienie o nudzie, rozumianej jako bezczynność lub niedające satysfakcji spędzanie czasu przestaje mieć jakikolwiek sens. Tylko czy jest się z czego cieszyć? Możliwość ukrycia się przed nudą za multimedialnym wałem ochronnym nie zawsze jest błogosławieństwem. Bombardowani codziennie milionami cyfrowych bodźców popadamy w stan permanentnego rozproszenia (ang. continuous partial attention). Tracimy wtedy zdolność do głębszego namysłu, który pozwala nam odkryć związek między wydarzeniami i wiadomościami, ocenić je i przeanalizować. Mózg zaczyna mieć kłopot z inhibicją, która polega na blokowaniu nieistotnych treści. Wniosek? Warto czasem odłożyć na bok mobilne gadżety. I zostać sam na sam ze swoim umysłem. Choćby oznaczało to pewien dyskomfort.