Jak śmierdzi Kuba

Kraj Fidela Castro wcale nie pachnie tytoniem, rumem, kokosami i drinkiem mojito. Fetor jest wszechobecny i trudny do zniesienia.

Wyobraź sobie kilkudziesięciotysięczne betonowe osiedle w wilgotnym, tropikalnym klimacie. W śmietnikach gniją niewywożone od miesięcy resztki jedzenia, śmieci i odchody. W toaletach, nawet tych w dobrych hotelach w centrum Hawany, brakuje wody do mycia rąk i do spłukiwania sedesów. Rozwiązaniem są przenośne toalety, coś w typie naszych tojtojów. Mają kształt zwiniętych w spiralę skorup ślimaka z dwumetrowej falistej blachy, stojących na sztorc. Nikt nie wpadł na to, by stawiać te budki na kratkach kanalizacyjnych. Wszystko wylewa się więc wprost na ulicę. Po tygodniu co prawda zwijają budkę, sprzątają, spryskują wodą, szorują i czyszczą, ale zapach Kuby pozostaje.

Zagraniczne wycieczki skrzętnie omijają ruiny, w których gnieżdżą się mieszkańcy Hawany. (Fot. Age Fotostock/East News)

Rum i cygara z krawężnika

Hawański komisariat śmierdzi tak, jak powinien śmierdzieć posterunek w karaibskim państwie policyjnym. Czuć stęchliznę zużytych klimatyzatorów i wżarty w zagrzybione ściany dym tytoniowy. Do tego podłoga: błyszcząca, parująca lizolem.

Trafiliśmy tu z Yoinelem, muzykiem, którego poznaliśmy, popijając rum na krawężniku pod domem przy Belascoain 306 w Hawanie. Mieszkanie całkiem ładne, świeżo odmalowane, stropy wysokie, na suficie kolorowa sztukateria. Pokój z łazienką, w łazience woda, jest nawet papier toaletowy. Tylko ta klimatyzacja: głośna jak kombajn, mieląca gorące powietrze w pokoju z zamkniętym oknem – na dworze 35 na plusie.

O drugiej w nocy temperatura spada poniżej 30 stopni.  Wychodzimy na ulicę, siadając na krawężniku z butelką rumu i cygarami. Cygara mają miękki, delikatnie słodki aromat i smakują początkowo wybornie. Jednak po chwili delektowania się nimi w duchocie nocy w ustach robi się przysłowiowy kwaśny kapeć. Zabijamy go rumem, gdy podchodzi jakiś Kubańczyk, pytając o ogień. Niczego nam nie wciska, nie chce pieniędzy, nie zaprasza do domu, nie opowiada, że jego tata gotuje najlepsze homary, a babcia robi najlepsze drinki. Ruszamy z Yoinelem w miasto, ale nie mijamy nawet dwóch przecznic, gdy zza rogu wychodzą milicjanci i zwijają naszego znajomka. I tak poznajemy zapach państwa milicyjnego.

W komisariacie panuje wrzawa i ruch jak w ulu: jest para okradzionych turystów z Izraela, prostytutka złapana na gorącym uczynku, mammasita przy kości, której wytchnienie od upału daje wachlarz, i kilku podejrzanych typków w przepoconych do suchej nitki koszulach. Daremnie czekamy na wyjaśnienie losu Yoinela, pocąc się wraz z innymi i przeklinając milicyjne państwo i Fidela.

Kubańskie władze są dumne z wpisanej na listę zabytków UNESCO hawańskiej Starówki. (Fot. Shutterstock)

Zapach kapitalizmu

Kuchnię w przeciętnym kubańskim domu czuć starym olejem, gotowaną fasolą i ryżem, pęczniejącym w garze. Na patelni rozgrzany po raz nie wiadomo który olej pachnie maniokiem. Dziś dla odmiany smażą się w nim banany.

Jesteśmy u Michaela i Marley – to drugie imię jest, żeby nikt nie miał wątpliwości żeńskie – i robimy kuchnię fusion. Fuzja przebiega na styku kuchni karaibskiej i chińszczyzny w postaci błyskawicznej zupki z Radomia. Jej przygotowanie wprawia gospodarzy w niekłamane zdumienie.

– To jest kapitalizm – kiwa z uznaniem głową Michael, obserwując, jak zalewamy w garze makaron z aromatyzowanymi proszkami wrzątkiem. Zapach glutaminianu monosodowego, stabilizatorów, substancji przeciwzbrylających i przeciwutleniaczy miesza się z aromatem karaibskiego socjalizmu: bananów i rozgotowanej karłowatej fasoli. Kubańczycy nie są zbyt wrażliwi na smaki i zapachy. Ponoć ich zmysł powonienia i kubki smakowe, wystawiane na próbę przez całe lata socjalizmu, ostatecznie skonały w czasach wielkiego kryzysu lat dziewięćdziesiątych, kiedy gotowany ręcznik był nie lada rarytasem.

Udo luksusowe

Hotel Plaza w Hawanie przypomina  podupadłe uzdrowisko w Polanicy Zdroju z początku lat 90. Sztuczne kwiaty, bar z witrażem i marmurowa nimfa, dyskretnie spoglądająca na gości. W telewizji grają w piłkę, ekran śnieży, ale nic to. Ważne, że piłka w grze.

Misternie ułożona mozaika pamięta jeszcze czasy przed rewolucją, kiedy bawili się tu możni Ameryki. Dziś zamiast aromatu drogich perfum w powietrzu unosi się zapach smażonego kurczaka. Serwuje się go we wszystkich możliwych konfiguracjach: na ryżu, pod ryżem i obok ryżu. Zawsze udziec. Miejscowi nie pamiętają już, jak wyglądają kurze piersi. Ten rarytas wędruje prosto na stoły prominentnych działaczy partii. Mięso to dobro państwowe. Za nielegalny ubój drobiu, świń i krów można ponieść takie konsekwencje jak za zabicie człowieka.

Dlatego odór rozkładającego się szybko w tropikalnym klimacie prosiaka, wiezionego na tylnym siedzeniu motocykla, nie budzi niczyjej odrazy. Roje much wokół padliny wywołują jedynie zazdrość i tęsknotę za czymś innym niż codzienna porcja ryżu z fasolą.

W śnieżącym telewizorze w hallu hotelu Plaza mecz wkracza w decydującą fazę, a w kuchenne opary wdziera się nowy zapach. Młoda, atrakcyjna Kubanka, ubrana w połączenie latynoskiego przepychu i amerykańskiej elegancji, wlecze za sobą chmurę perfum.

Zapach jest równie zdecydowany jak krok, którym przemierza hotelowy hall. Wymieszany ze smrodem przypalonego oleju tworzy wybuchową mieszankę pożądania i oczekiwań wobec świata. Dziewczyna – pewnie umówiona z jakimś zagranicznym turystą – zwija usta w dzióbek i odważnie znika za zasłoną swądu przypalonego drobiu z ryżem.

Dla większości poddanych Fidela Castro wieprzowa golonka to rarytas, zarezerwowany dla uprzywilejowanej warstwy. (Fot. Desmond Boylan/Reuters/Forum)

Sucha i mokra stopa

Na czołówce „Granmy”, która jest tubą Fidela – duże czarno-białe zdjęcie.

Jego smutek aż bije po oczach. Deszcz leje, skuleni pod parasolami ludzie przemykają ponurymi ulicami. Na pierwszym planie żebrak odziany w łachmany wyciąga rękę w stronę obiektywu. Pod spodem napis: Paryż w kryzysie.

Zgodnie z oficjalną wykładnią Kuba to zielona wyspa skromnej, ale jednak stabilnej egzystencji w porównaniu z szaleństwem kapitalizmu.

 

Na nadmorskim bulwarze w Hawanie stabilizacja bije w nozdrza mieszaniną słonej morskiej bryzy, tanich cygar i skwaśniałego piwa. Sklecona z falistej blachy spelunka oferuje – a jakże – zsiniałe już w upale smażone kurczaki i towarzystwo miejscowych lumpów.

Alexis mieszka na plaży, przykrywając się starą plandeką, która chroni go przed komarami. Twierdzi, że myje się w publicznych toaletach, ale przecież nie ma w nich wody, co można też poznać po ostrej woni potu i moczu, jaką wydziela.

Jego kompan Felix pachnie nieco lepiej – kombinacją ryby, morskiej soli i taniego rumu. Felix z higieną ma łatwiej, bo żyje z łowienia ryb za pomocą harpuna.  Morskie fale spłukują z niego trudy każdej nocy, spędzonej w barze. Felix chętnie pokazuje wyżarte słoną wodą blizny – podobno to ślady po odleżynach, jakich nabawił się, wiosłując cztery dni i cztery noce na tratwie przez Zatokę Meksykańską w kierunku Florydy. Nie udało się, bo amerykańska straż przybrzeżna złapała go w wodzie. W Stanach rządzi zasada „suchej i mokrej stopy”.

Jeżeli uda ci się wejść na ląd, dostajesz azyl, jeżeli złapią cię w wodzie – deportują. Alexis i Felix w wodzie siedzą po uszy, próbując złapać oddech w powietrzu gęstym od wilgoci parującej po ulewie z rozgrzanego słońcem asfaltu.

Zabawiający turystów kuglarze sprawiają wrażenie szczęśliwych poddanych Fidela Castro. (Fot. Shutterstock)

Cena sprzeciwu

Balkon ma dwa na cztery metry i wisi nad uliczką, z której bije smród uryny i resztek jedzenia – pasą się na nich muchy. Jak na balkon to spora przestrzeń; tyle że ten balkon służy Fernando za mieszkanie.

Jej lokator ma nos przyzwyczajony do sterylnej atmosfery szpitalnych laboratoriów i sal operacyjnych. Kiedyś Fernando był jednym z najlepszych onkologów na Kubie. Miał dostęp do markowych eksportowych cygar i rządowych przydziałów mięsa. Dziś wspina się na swój balkon po drabinie równie spróchniałej jak cała kamienica. Ta zawieszona nad zgnilizną klaustrofobiczna klitka w Santiago de Cuba to cena, jaką wykształcony w Związku Radzieckim i Kanadzie Fernando płaci za wypadnięcie z łask.

W 1998 roku, zapytany podczas konferencji prasowej, co dzieje się z otrzymywanymi z zagranicy lekarstwami, Fernando stracił cierpliwość i powiedział prawdę: wszystko trafia do rządowych klinik dla uprzywilejowanych. Natychmiast stracił pracę i bez procesu poszedł na rok i dwa miesiące do więzienia. Stracił wzrok (ma –10 dioptrii), dom i prawo do zasiłku. Dostał za to paszport i bilet do Kanady. W jedną stronę. Czeka więc teraz na tym balkonie na wyjazd, snując się w okolicach schodów Padre Pico, nad zatoką w Santiago, i zaczepiając turystów, szukających zamienionego w muzeum żółtego domku, w którym mieszkał Fidel w czasie, gdy uczęszczał do pobliskiego gimnazjum.

Kiedyś Fernando otaczała sława wziętego medyka. Dziś zamiast sławy otacza go aromat niemytego ciała i długo niezmienianych ubrań. Jeszcze dwa lata i były onkolog będzie mógł zmienić garderobę i kąpać się do woli. Czeka, aż jego syn skończy w Kanadzie medycynę. Fernando chce na własne oczy zobaczyć obronę jego dyplomu.

Zapach wypoczynku

Odkąd przylecieliśmy, każdy Kubańczyk mówił nam – jedźcie do Baracoa, to najpiękniejsze miejsce na Kubie, najlepszy kurort, tylko nie zapomnijcie o Baracoa! No i jesteśmy. Kubańczycy nazywają to kurortem, bo jest to chyba jedyna plaża, z której mogą korzystać. Inne są tylko dla turystów. Ta im się ostała chyba tylko dlatego, że piasek jest ciemnoszary.

Samo miasteczko leży nad bardzo ładną zatoką, która otoczona jest górami porośniętymi palmami. Widok robi wrażenie.

Wrażenie robią też hektolitry ścieków, spływające z miasta wielkimi rurami do morza. Po powierzchni pływają kilkunastometrowe plamy śmieci, odchodów i innego brudu, wyrzucanego potem przez fale na plażę. Kubańczykom to nie przeszkadza, pływają w ściekach w najlepsze, a potem plażują wśród odpadków całymi rodzinami, jedząc lody czekoladowe, do których kakao dodaje się tylko dla koloru, i pizzę, która jest zwykłą kluchą, trudno nawet powiedzieć, czy drożdżową. W każdym razie przypomina pizzę, polana przecierem pomidorowym i posypana skrzypiącym w ustach serem, pachnącym wczorajszą skarpetą. Na plaży, poza ludźmi, żerują też kury i świnie, wybierając ze śmieci co smakowitsze kąski.

Plaże Varadero to Kuba dla  obcokrajowców. Zwykli Kubańczycy nie mają tam wstępu. Wolno im za to wypoczywać na szarym piasku w Baracoa, podupadłym kurorcie na wschodzie wyspy, z dala od USA. (Fot. Shutterstock)