Jemen: Mirra, kadzidło, al-Kaida i khat

Europejczycy tam nie jeżdżą. Amerykanie też, z wyjątkiem instruktorów szkolących oddziały antyterrorystyczne. Samolot, którym leciałem ze Stambułu do Sany, był prawie pusty.

Jemen to kraj o zszarganej reputacji. Zamieszki, zamachy, porwania i przewroty to w zasadzie jedyne informacje, jakie stamtąd docierają. W Polsce pamiętamy porwanie Krzysztofa Suprowicza, naszego ambasadora w Sanie, którego w 2000 r. uprowadzono sprzed kliniki dentystycznej. Kilka miesięcy później jego los podzielili dyplomaci niemieccy. Jeśli dodać do tego fakt, że stąd wywodzi się ród bin Ladena (opuszczony dom dziadka wciąż stoi), a w pobliżu rodowej siedziby znajduje się miejscowość Al-Quaidah, czyli al-Kaida, trudno się dziwić, że cudzoziemcy omijają ten kraj z daleka.

Nóż i karabin

„To nie ozdoba, to broń” – tłumaczy Ibrahim, właściciel straganu z dżambijami. To zakrzywiony nóż, noszony za złotym pasem, którym przepasana jest galabija. Jemeńczycy ubierają się tak jak przed wiekami, czasami tylko zakładając na powłóczyste białe galabije marynarki, dodające im zaskakującej elegancji. Ostrza zatkniętych za pas noży są tak potężne, że jednym ruchem można nie tylko poderżnąć gardło, ale obciąć głowę.

Dziś używa się ich już tylko w ostateczności. Bardziej poręczne są karabiny. Muhammad Hassan z broniącej praw człowieka organizacji Sijadż mówi, że Jemeńczycy posiadają ponad 50 mln sztuk broni, po dwie sztuki na każdego mieszkańca. Trudno oszacować, jaką część tego arsenału stanowią stare strzelby, a jaką nowoczesne automaty. Prawo zabrania noszenia broni palnej w miejscach publicznych, mimo to mężczyzn z kałasznikowem na ramieniu spotyka się co chwila. Z materiałów UNICEF wynika, że z bronią oswaja się już 12–13-letnich chłopców. Na terenach ogarniętych walkami plemiennymi nikogo nie dziwi, że nastolatki strzelają i umierają. Organizacja Sijadż szacuje, że co roku ginie 200–300 małych żołnierzy, dwa razy więcej zostaje kalekami. W wioskach na prowincji chłopcy często paradują z zatkniętą za pas dżambiją. Przywilej noszenia noża jest traktowany jak inicjacja w dorosłość. „Jeśli potrafisz unieść dżambiję, możesz już bronić swojej rodziny i plemienia” – głosi rytualna formuła wypowiadana przez ojca wręczającego synowi narzędzie do zabijania. 

Plemienne podziały zawsze były w Jemenie najważniejsze. Kraj niemal dwa razy większy od Polski to wyłącznie pustynie i góry. Na pustyni żyć się nie da; w wypalonych słońcem górach można przetrwać tylko tam, gdzie znajduje się woda. Czyli w dolinach rzek, w większości okresowo wysychających. Kto znalazł zieloną dolinę, musiał jej strzec.

Starsi ludzie pamiętają jeszcze czasy, gdy po płynącym z minaretów wezwaniu do ostatniej, nocnej modlitwy zamykano sześć bram w murach otaczających Sanę. Stolica, której starówka wpisana na listę Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO wygląda jak żywcem wyjęta z „Baśni tysiąca i jednej nocy”, stawała się twierdzą – nikt aż do świtu nie mógł się do niej dostać ani jej opuścić. Jeszcze w latach 50. XX wieku odcięty od świata kraj nie miał choćby jednej fabryki, uniwersytetu, nawet szkoły średniej. Religijna władza imamów była absolutna, ale polityczna – czysto fikcyjna. Jemenem nikt nigdy nie rządził.

Podbijali go Persowie, Turcy, południową część zajęli Brytyjczycy, lecz ich panowanie sprowadzało się do inkasowania podatków i kontroli nad paroma miastami. Rzeczywista władza należała do przywódców plemiennych, którzy w kwestiach wiary słuchali imamów, we wszystkich innych – wyłącznie siebie. Dziś także władza centralna rządzi tylko tam, gdzie dogadała się z szejkami i starszyzną. I nie ma znaczenia, czy na plemienne terytorium chce wjechać jemeński minister, amerykański instruktor wojskowy czy polski dziennikarz. 

Manhattan na pustyni

Między Saną a Hadramaut na wschodzie kraju rządzi federacja plemion aktualnie skłóconych z rządem. Mamy więc do wyboru: albo lecimy samolotem i płacimy za ochronę, albo nie dostaniemy tashirah – przepustki i nie wyjedziemy poza region Sany. 

Podróże nie tylko kształcą, niestety także kosztują. Po drodze mamy postój w Shibam, jednym z jemeńskich cudów, nazwanym w latach 30. minionego wieku przez niemieckiego podróżnika i filmowca Hansa Helfritza „Manhattanem pustyni”. Z ciągnącej się kilometrami piaszczystej równiny nagle wyrasta gąszcz ponad pięciuset 8–9-piętrowych wieżowców. Stoją od sześciu wieków, mimo że zbudowano je z tak kruchego materiału jak cegła z suszonej gliny zmieszanej z sieczką. Tajemnica trwałości kryje się w drewnianym szkielecie i obramowaniach okien, które podtrzymują całą konstrukcję.

„Mieszkańcy Shibam są przyjaźni, ale proszę się od nas nie oddalać” – instruuje nas na lotnisku dowódca 6-osobowego oddziału przydzielonego do obstawy. W ocienionych przez wieżowce mrocznych, wąskich uliczkach panuje dziwna atmosfera. Mieszkańcy zdają się nas nie zauważać, tylko dzieciaki wybiegają z plastikowymi karabinami i z zapałem celują w niewiernych. Daje się wyczuć, że nie jesteśmy zbyt mile widziani. Być może za sprawą innych gości, którzy od kilku lat ściągają do Jemenu.

„Ludzie są naiwni, a grzeczność nie pozwala im wyprosić gościa, którego lekkomyślnie przyjęli pod swój dach” – tłumaczy Samir, dziennikarz „Yemen Observer”, mając na myśli członków al-Kaidy, którzy po dotkliwych stratach w Afganistanie i Pakistanie zaczęli masowo przenikać do Jemenu. Byli tam zresztą wcześniej, ale na mocy cichej umowy z liderami kilku plemion, w zamian za bezpieczne schronienie zobowiązali się nie przeprowadzać żadnych akcji terrorystycznych w tym kraju. Złamali układ w roku 2000, gdy pontonem wyładowanym materiałami wybuchowymi uderzyli w burtę amerykańskiego niszczyciela „Cole”. Zginęło 17 żołnierzy i marynarzy, kilkudziesięciu odniosło rany.

Matecznik al-Kaidy

 

Strażnik portu w Adenie najpierw upewnia się, że nie jesteśmy Amerykanami, a potem z entuzjazmem prowadzi nas na nadbrzeże, by pokazać miejsce zamachu na USS „Cole” i wychwalać pod niebiosa jego organizatorów. Jeśli tak do al-Kaidy odnoszą się urzędnicy państwowi, trudno sobie nawet wyobrazić, jak na jej antyzachodnią propagandę reagują prości ludzie. Samir z „Yemen Observer” broni rodaków, przekonując, że większość jest przeciwna terroryzmowi, a ci, którzy sympatyzują z al-Kaidą, nie robią tego z fanatyzmu, lecz z biedy i poczucia beznadziejności. Zasypuje mnie statystykami. Najbardziej utkwiły mi w pamięci liczby dotyczące demografii. Przeciętna jemeńska kobieta rodzi sześcioro dzieci. W 1992 r. kraj liczył 13 mln mieszkańców, obecnie – ponad 24 mln. Średnia wieku wynosi 18 lat, a prawie połowa Jemeńczyków ma mniej niż 14 lat! Dla wkraczających w dorosłość młodych ludzi nie ma żadnej pracy. Za granicą też jej nie znajdą, bo Europa i Ameryka w zasadzie nie wydają wiz Jemeńczykom. Młodzi wysiadują więc bezczynnie na placach i chodnikach. To pokolenie nie nosi już tradycyjnych strojów, ubiera się po europejsku, w dżinsy i T-shirty. Dla werbowników z organizacji terrorystycznych czy milicji plemiennych to wyjątkowo łatwa zdobycz.

„To jest dziś główna arena naszej walki z terroryzmem. Wczoraj Irak, dziś Afganistan, jutro Jemen” – oświadczył niedawno szef komisji amerykańskiego senatu ds. bezpieczeństwa narodowego Joe Lieberman. Amerykanie do Jemenu nie wkroczą. Tutaj każdy dom jest przecież twierdzą, której strzegą nie drzwi, ale potężne bramy. Gdy przekraczam jedną z nich, zamiast przedpokoju pojawia się ciemny korytarz przypominający podpiwniczenia w starym zamczysku. Wystarczy zamknąć wierzeje, by nikt nie usłyszał, co dzieje się za nimi. Parter i pierwsze piętro zajmują pomieszczenia gospodarcze. Wspinamy się wyżej po wąskich kamiennych schodach.  

Ściany są tak grube, że wykuto w nich nisze mieszczące człowieka. Zasłania się je okiennicą, wiesza dywan i powstaje kryjówka, którą naprawdę trudno znaleźć. Zwłaszcza gdy mieści się pod sufitem. Wdrapać się do niej można po wysuwanych ze ścian i też zamaskowanych deseczkach. Domy przylegają do siebie, łączą je przejścia pod dachem (co widziałem) lub w podziemiach (co stanowi tajemnicę), którymi łatwo przedostać się z jednego krańca miasta na drugi. I nikt z zewnątrz tego nie zauważy.

To matecznik, w którym normalna wojna byłaby piekłem. Dlatego Amerykanie robią w Jemenie to, co możliwe i uświęcone odwieczną tradycją – zabiegają o przychylność władz centralnych i przywódców plemion. Płacą chyba sporo, gdyż zarówno obalony przez niedawną rewolucję prezydent Saleh, jak i jego następca Mansur Hadi godzą się na loty samolotów bezzałogowych, a lokalni szejkowie przekazują informacje o ukrywających się terrorystach. Pociski wystrzelone z dronów zabiły m.in. organizatora zamachu na USS „Cole” Ahmeda al-Kuso i jednego z najważniejszych liderów al-Kaidy Anwara al-Awlakiego.

Tylko oczy

Kto ogląda Jemen jedynie przez pryzmat lotniska, hotelu czy biur zagranicznych koncernów, może odnieść wrażenie, że sytuacja kobiet ulega powoli zmianie. Pracujące tam urzędniczki odsłaniają nosy i usta. Ale to tylko wyjątek potwierdzający regułę, że jedynym miejscem pracy kobiety jest dom. Ponad 98 proc. Jemenek nigdy jej nie złamało, 70 proc. nie przekroczyło progu szkoły i nie nauczyło się czytać ani pisać.

Ścisły podział ról obowiązuje również na bazarach. Panowie za ladą, panie przed nią. Nawet na stoiskach z damską bielizną pracują wyłącznie mężczyźni albo chłopcy, którym ukryte za kotarą matki podpowiadają szeptem, jak targować się z klientami. 

Na wschodzie, w zielonych dolinach prowincji Hadramaut panują jeszcze surowsze obyczaje. Ich gorliwymi strażniczkami są same kobiety. „Nawet nie sięgaj po aparat – ostrzega mnie kierowca Ahmed – bo obrzucą cię kamieniami”. Widząc przemykające wśród pól czarne postacie w spiczastych, słomianych kapeluszach, nie mogę oprzeć się skojarzeniom z „Gwiezdnymi wojnami”. Przyczajam się i kilka razy naciskam migawkę. Gdy wieśniaczki orientują się, co robię, nie sięgają po kamienie, tylko uciekają w popłochu.

Trochę szczęścia mam też w zatłoczonym autobusie, kiedy nieopatrznie próbuję usiąść na wolnym miejscu obok starszej kobiety. Zanim zdążyłem opaść na siedzenie, podniół się straszny krzyk. Mężczyźni, którzy wywołali ten raban, nie krzyczą jednak na mnie, lecz do mnie, pokazując, żebym przesunął się w ich stronę. Chcą mnie ostrzec przed popełnieniem straszliwego faux pas czy wręcz poważnego naruszenia prawa. W środkach komunikacji, jak zresztą wszędzie, obowiązuje ścisła separacja płci i obok kobiety może siąść wyłącznie jej mąż, brat lub ojciec.

Arabia Szczęśliwa

Mirrę i kadzidło – od czasów biblijnych źródło bogactwa Jemenu – można do dziś kupić na każdym bazarze. Ich sprzedawcy nie są jednak, jak przez całe wieki milionerami, należą do najbiedniejszych kupców, którzy przegrali rywalizację ze straganiarzami oferującymi dezodoranty i chemiczne odświeżacze powietrza. No i z tymi, którzy sprzedają khat. 

To roślina zawierająca niewielkie ilości alkaloidów o podobnym działaniu jak amfetamina. Nie wspomina o niej Koran, więc w odróżnieniu od alkoholu, ten środek odurzający można zażywać do woli. Khatowe sesje zaczynają się około południa. Mężczyźni (kobiety nigdy nie robią tego publicznie) odrywają od gałązek zielone listki i metodycznie je żują. Zużytych nie wypluwają, lecz przesuwają w stronę policzka. „Gula” rośnie i pod wieczór ludzie wyglądają jak chomiki po ciężkim obżarstwie. Pierwsze efekty – odprężenie, pobudzenie, sytość odczuwa się po 20–30 minutach. Po dwóch–trzech godzinach pojawia się uczucie błogości.

„Nie ma dokładnych danych, ale jak sam widziałeś, żują prawie wszyscy” – odpowiada na moje pytanie dziennikarz Samir. Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) zalicza khat do środków łagodnie uzależniających i szacuje, że w Jemenie nałogowi oddaje się 80 proc. społeczeństwa. Gościnni Jemeńczycy chętnie częstują gości, udowadniając, że kraj mirry i kadzidła, nazywany przez starożytnych Rzymian Arabia Felix – Arabia Szczęśliwa, zmienił się w kraj khatu. Ten produkt przynosi jednak profity nielicznym, większość rujnuje. Wiązka gałązek khatu kosztuje, zależnie od jakości, od 1 do 10 dolarów. Dzienny dochód większości Jemeńczyków to 2–5 dolarów. Khat trzeba kupować codziennie, gdyż tylko świeże liście zapewniają pożądany efekt. Drzewka khatowe potrzebują też wyjątkowo dużo wody. Szacuje się, że ich plantacje już pochłaniają 40 proc. zasobów systemów nawadniających, a areał upraw wciąż się powiększa. Właściciel plantacji pod Saną wyjaśnia dlaczego: „Kiedy uprawiałem fasolę, zarabiałem rocznie pół miliona reali (ok. 2,2 tys. dol.), z khatu mam 2 miliony”.

 

W południe na bazarach wzmaga się ruch. Przybywają dostawcy świeżych liści. W kolejkach ustawiają się wszyscy, od właścicieli straganów i kierowców busów po bezrobotnych. Każdy po swoją dawkę namiastki szczęścia. Tylko namiastki, gdyż po Arabii Szczęśliwej nie pozostało nic prócz cudów architektury. Dzisiejszy Jemen to najbiedniejszy kraj arabski, w którym życie bardziej się przeżuwa niż przeżywa.