“Stalin i prawda to rzeczy absolutnie się wykluczające.” Jaki był naprawdę?

O tym, dlaczego Józef Stalin nie ufał nikomu, a oprawcom wydawał bezpośrednie i szczegółowe rozkazy, z rosyjskim historykiem Nikitą Pietrowem rozmawia Justyna Prus-Wojciechowska.
“Stalin i prawda to rzeczy absolutnie się wykluczające.” Jaki był naprawdę?

Justyna Prus-Wojciechowska, Focus Historia: Czy Stalin się bał?

Nikita Pietrow: Sprawa jest oczywista. Nie tylko pod koniec życia, ale także w latach 30. – widać to wyraźnie po jego działaniach – Stalin ciągle bał się o swoje życie. Bał się zamachu. Jeśli spojrzeć na sprawy, które prowadzono w latach Wielkiego Terroru, to bardzo wiele z nich dotyczyło właśnie domniemanych prób zamachu na wodza, zamiarów terrorystycznych itp. Doszło do tego, że już po wojnie w systemie MGB [Ministerstwo Bezpieczeństwa Państwowego – dop. red.] działał specjalny oddział „T”, który rozpracowywał potencjalnych zamachowców. Tych spiskujących przeciwko lokalnym organom władzy – był to tzw. terror lokalny, i tych przeciwko Stalinowi i jego najbliższemu otoczeniu – terror centralny. Stalin bał się o swoje życie i dlatego ciągle sprawdzał swoje otoczenie, przeprowadzał niekończącą się selekcję. Pod koniec życia do grupy podejrzanych trafili Mołotow i Mikojan, i to ich Stalin próbował usunąć ze swojego otoczenia, co zresztą zrobił. Stalin miał poczucie oblężonej twierdzy, zarówno w odniesieniu do państwa, a po wojnie – bloku państw, jak i w odniesieniu do swojej własnej osoby. Był przekonany, że jest otoczony przez wrogów, tylko że jeszcze ich nie wykryto.

Czy z biegiem lat te fobie się nasilały? W książce „Psy Stalina” zwraca pan uwagę na adnotacje na dokumentach śledczych, które przechodziły przez jego ręce w ostatnich latach i nawet miesiącach życia: „Bić, bić do upadłego”.

Historycy prowadzą niekończące się spory o to, czego dokonywał upływ czasu z psychiką Stalina. Ale szczerze mówiąc, w latach 1952–1953 sowiecki lider nie uczynił nic, czego nie robiłby wcześniej – w latach 30. i później. Wtedy również domagał się, żeby przesłuchiwanych bito i torturowano, zarówno w NKWD, jak i w MGB. Inicjował nagonki na poszczególne osoby ze swojego bliskiego otoczenia, osobiście pilnując, żeby trafili do więzienia, a potem na egzekucję. Myślę, że można mówić o nasileniu się z wiekiem pewnych negatywnych cech charakteru. To starcza podejrzliwość, zniecierpliwienie. Akurat w tym punkcie niektórzy historycy są odmiennego zdania, twierdząc, że Stalin był paranoikiem. Ja myślę, że to nie była choroba psychiczna, lecz logiczny rozwój pewnych cech – stawał się bardziej okrutny i krwawy. Problem leżał – w moim odczuciu – gdzie indziej. Pod koniec lat 40. i na początku 50. do charakteru i potrzeb Stalina nie pasowało jego otoczenie.

Ma pan na myśli „panienki”, „kelnerów, którzy próbują pracować w białych rękawiczkach”, jak nazywał w tym czasie pracowników bezpieki?

– Tak, widać to wyraźnie, kiedy czytamy dokumenty, notatki służbowe osób, które miały z nim kontakt w ostatnich miesiącach jego życia, np. ówczesnego ministra bezpieczeństwa państwowego Ignatjewa. Stalin ciągle zarzucał mu, że jest mięczakiem, że odszedł od szkoły Dzierżyńskiego, od „męskich” metod działania. Zmieniła się epoka, zmieniło się państwo i ludzie. A Stalin był ciągle ten sam. Ludzie już nie byli gotowi wykonywać jego poleceń bez zająknięcia, tak jak w latach 1937–1938. Widać to w dokumentach np. sprawy lekarzy. Owszem, „szyto” ją według zaleceń wodza, ale szło to dość opornie. W notatkach śledczych czytamy np., że jednego z podejrzanych, Jegorowa, nie aresztowano, bo z powodu przewlekłej choroby był w szpitalu. Stalin był wściekły, uważał to za sabotaż. W latach 30. ludzie Stalina i cały aparat bezpieczeństwa byli bardziej skłonni do przemocy i okrucieństwa, bo to była istota tamtej epoki. A lata 50. to już czas innych ludzi, owszem, brutalnych, ale nie w tak krwawy sposób. Ignatjew, Breżniew czy Malenkow – oni mimo wszystko myśleli już w innych kategoriach.

Teza o odsunięciu Stalina od najważniejszych spraw w państwie, a zwłaszcza od kierowania represjami pod koniec życia, jest przesadzona?

– Tak, to są wizje tych historyków, którzy próbują Stalina wybielać, usprawiedliwiać. Pokazać z jednej strony, że nie on był odpowiedzialny za represje, a z drugiej, że to on jakoby był ofiarą. Że został zamordowany, że to ludzie z jego otoczenia – Chruszczow i inni – byli prawdziwymi wrogami. Owszem, cały szereg spraw państwowych Stalin przekazał czwórce najbliższych ludzi, którzy decydowali bez jego bezpośredniego udziału. Przy Radzie Ministrów byli to Beria i Bułganin, a „po linii” KC KPZR – Chruszczow i Malenkow. Ale to właśnie częściowe przekazanie władzy temu kolektywnemu liderowi pozwalało mu na skupienie się na sprawach najważniejszych, czyli kierowaniu organami bezpieczeństwa państwowego. Mając w kieszeni bezpiekę, Stalin trzymał wszystkich w szachu. Wprowadził do Prezydium KC nowych – młodych ludzi i to pozwalało mu manipulować sytuacją, zastraszać „starych towarzyszy”.

To znaczy, że wiek i stan zdrowia nie przeszkadzały mu w knuciu intryg.

– Stalin knuł zawsze i nie przestał tego robić również pod koniec życia. Owszem, choroba mogła mu przeszkodzić w tym, żeby regularnie uczestniczyć w posiedzeniach Rady Ministrów, Sekretariatu KC czy Prezydium KC. Ale to była rutyna zarządzania państwem. Za to takie sprawy jak np. polityka zagraniczna czy dyktowanie dyplomatom, jak mają się zachować, ale przede wszystkim wszystko, co tyczyło się pracy organów bezpieczeństwa, leżało już w gestii Stalina.

 

Dlaczego było to takie ważne? Po co osobiście przeglądać akta czy wręcz instruować śledczych, jak mają przesłuchiwać tego czy innego aresztanta?

– Stalin wcześnie zrozumiał, że to właśnie resort bezpieczeństwa jest kluczowy dla zapewnienia nie tylko władzy państwowej, ale i osobistej. Kontrolę nad jego strukturami przejął jeszcze w 1922 roku. Stalin nazywał OGPU [Państwowy Zarząd Polityczny – dop. red.] Trybunałem Wojskowo- Politycznym, czyli była to instytucja, która jednocześnie pełniła funkcje policji, sądu i egzekutora. Kontrolowanie tej instytucji umożliwiało pozbycie się każdego niewygodnego człowieka. Masa ludzi całe dziesięciolecia spędziła za kratkami tylko dlatego, że tak zażyczył sobie Stalin. On latami wychowywał bezpiekę tak, by uważała jego słowo za ważniejsze niż prawo. Zdaje się, że to słowa wieloletniego pracownika organów bezpieczeństwa Sergo Goglidzego: „Rozumieliśmy, że działamy niezgodnie z prawem, ale taka była wola Stalina i nie mogliśmy jej nie wykonać”. A Wsiewołod Mierkułow pisał: „Każde polecenie wodza wykonywałem bez dyskusji”. Dla bezpieki Stalin był ponad prawem i jeśli trzeba było wybrać między jego słowem a literą przepisu, to wiadomo było, jaki wybór jest słuszny.

Stalin już w 1922 roku tak genialnie wszystko zaplanował?

– Wtedy chodziło mu przede wszystkim o to, żeby każda decyzja przechodziła przez jego ręce. Daleko mu było wówczas do myślenia o pełni władzy, miał wielu przeciwników. Ale Stalin miał instynkt władzy i wiedział, jak władzę umacniać. Nie był geniuszem, działał według tych samych schematów, co np. satrapowie w Afryce czy na Bliskim Wschodzie. Przewrót, potem eliminacja potencjalnych konkurentów, w końcu pełnia władzy i oparcie się na strukturach bezpieczeństwa państwowego, które usuną dowolną przeszkodę. To jest instynkt dyktatora.

Wracając do osobistej kontroli nad represjami. Po co były te dokładne instrukcje, „indywidualne podejście”? Nie wystarczyło po prostu napisać „skazać pana X, zabić pana Y”?

– To nie jest kwestia – jak mogłoby się wydawać – okrucieństwa dla okrucieństwa. Stalin dbał, i to również była cecha widoczna na wszystkich etapach jego działalności, żeby konkretne sprawy, procesy odpowiednio przedstawić społeczeństwu, był to swojego rodzaju marketing aparatu represji. Np. sprawę lekarzy kremlowskich trzeba było zaprezentować jako pewien przykład, komunikat dla ludności: „Zobaczcie, nie można ufać nikomu, zobaczcie, jak blisko wróg się okopał”. I ta sprawa, i inne miały służyć przekazaniu społeczeństwu stalinowskiej wizji zagrożeń, groźby spisku wewnątrz państwa. Temu celowi służyły procesy pokazowe. Chodziło nie tylko o ukaranie sprawców, ale o to, żeby „wychowywać” wszystkich pozostałych. Właśnie dlatego Stalin potrzebował, żeby lekarze z Kliniki Kremlowskiej przyznali się do winy, że działali na zlecenie Ameryki. A jeśli chodzi o zwykłe zlecanie zabójstw, to oczywiście również do tego dochodziło. Tak agenci NKWD w 1939 roku zamordowali sowieckiego dyplomatę Iwana Bowkuna-Ługańca, tak zginął artysta Solomon Michoels. W latach 1946–1947 na zlecenie wodza dokonano całego szeregu tajnych zabójstw. Ale ważne jest, że gdy w 1952 roku Stalin dawał śledczym instrukcje, jak prowadzić śledztwo, jak torturować, jakie zeznania „wycisnąć” z aresztowanych, to robił dokładnie to samo, co w 1937 roku.

Ciągle jednak nurtujące jest pytanie, czy działania Stalina pod koniec życia to chłodna kalkulacja, mająca na celu zastraszenie podwładnych, by wykonywali bez wahania wszelkie jego polecenia, czy może jednak obsesja człowieka ogarniętego fobiami, który strzela na oślep?

– Trzeba zacząć od tego, że człowiek, który się boi, również może dokonywać chłodnych kalkulacji. Jedno drugiego nie wyklucza. Myślę, że to nie w takich kategoriach trzeba analizować jego działania pod koniec życia. To instynkt i w tym sensie trudno mówić o chłodnej kalkulacji. Przecież ktoś taki nie może powiedzieć: odchodzę, mam dość, a wy tutaj sobie teraz rządźcie. Dlatego on do końca za wszelką cenę dążył do utrzymania pełni władzy. Miał poczucie, że jest niezastąpiony. To patologia władzy. U kogoś, kto jest u władzy, powiedzmy z dziesięć lat i na dodatek w trudnych okolicznościach, pojawia się nieuchronnie przekonanie o własnej wspaniałości, kompleks mesjasza. Podobne objawy widać dzisiaj u Władimira Putina, po prostu zbyt długo jest u władzy, za mało go ogranicza. Jest to choroba, na którą nikt nie jest odporny, zapadają na nią wszyscy. Stalin mawiał swoim ludziom: gdy mnie zabraknie, utopią was jak ślepe kocięta. Współcześni staliniści bardzo lubią ten cytat. O, wykrzykują, widzicie, miał rację, tak przecież się stało. Stalin był geniuszem i nie pozwoliłby na upadek państwa. W rzeczywistości to właśnie za jego rządów, w latach 1950–1953, kraj był w głębokim kryzysie.

Stalin był po prostu „typowym dyktatorem”? Reszta jest kwestią skali?

– Tak było, w pewnym sensie to banalna statystyka. Stalin władał państwem zajmującym – jak wtedy z dumą mówiono – jedną szóstą część powierzchni świata. W latach 1949–1954 w Chinach rozstrzelano milion ludzi, również tzw. wrogów, wyłącznie według kryterium klasowego. A Stalin trafił do czołówki złoczyńców, może rywalizować o palmę pierwszeństwa z Hitlerem. Chodzi jednak nie tylko o cyfrę. Stalin odwoływał się do demagogicznej marksistowskiej teorii o przebudowie świata. Jego zbrodnie połączone z teorią o uszczęśliwieniu ludzkości są jeszcze bardziej odrażające.

Czy w tych ostatnich latach był w stanie komukolwiek zaufać? Tej czwórce, o której pan wspomniał?

– Chyba tylko im.

 

A dlaczego Stalin przywrócił Berię do łask? Mogłoby się wydawać, że według logiki wodza powinien zostać stracony, gdy po raz pierwszy utracił przychylność dyktatora. Tymczasem nie tylko uszedł z życiem, ale ponownie został – jak pan twierdzi – obdarzony zaufaniem.

– To nie takie proste. Zaufanie Stalina nigdy nie było bezgraniczne, uważał, że „ufać ludziom można tylko w ostateczności”. I oczywiście miał w zwyczaju likwidować wszystkich, którzy znali jego sekrety. A Beria właśnie do takich należał – jako ten, który realizował najbardziej krwawe rozkazy Stalina. Był u szczytu swojej władzy 7 listopada 1951 roku, kiedy wygłosił wykład w Pałacu Kremlowskim, a już kilka dni później znalazł się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, bo gruchnęła tzw. sprawa megrelska [Megrelowie to lud mieszkający na północnym zachodzie Gruzji, oskarżano ich o spiskowanie przeciwko Stalinowi – dop. red.], która mogła pociągnąć go na dno. I właśnie dlatego Stalin trzymał go przy sobie – otaczał się ludźmi, których mógł w dowolnym momencie rozdeptać. Miał naturalnie papiery i na Chruszczowa, i na pozostałych. W języku Stalina „zaufanie” oznaczało, że z tymi konkretnymi ludźmi w tym konkretnym czasie może współpracować, wiedząc, że każdy się boi, bo jutro może zostać rozstrzelany. Dlaczego wydaje mi się, że takie rozumowanie jest słuszne? Gdy Stalin umarł, nikt z nich nie okazał się godnym kontynuatorem zbrodni, chociaż oczywiście mieli swoje na sumieniu. Przeciwnie – odetchnęli z ulgą. Stalin do ostatnich dni potrafił trzymać ich w takim strachu, że byli gotowi na wszystko, łącznie z pozabijaniem się nawzajem.

Z lektury różnego rodzaju wspomnień, dokumentów, wyłania się obraz Stalina-manipulatora i krętacza. Ktoś zostaje zaproszony do gabinetu wodza na miłą pogawędkę, by tuż po jego opuszczeniu trafić na Łubiankę. Czy Stalin potrafił nie kłamać?

Nie. Stalin i prawda to rzeczy absolutnie się wykluczające. Zawsze miał się na baczności, a wycofanie się ze swoich własnych słów uważał za coś zupełnie naturalnego, bo według niego nikt nie powinien znać jego prawdziwych zamiarów. Takie odsłonięcie się było w jego odczuciu oznaką słabości. Są ludzie, którzy kłamią, bo lubią sobie pofantazjować. W tym, co robił Stalin, było wyrachowanie. Był patologicznie nieszczery. Poza tym miał świadomość, że wszyscy boją się go do tego stopnia, iż nikt nie ośmieli się zarzucić mu kłamstwa.

A więc Stalin nie był szaleńcem?

– Nie. Nie był. Nie ma ani jednego faktu, który by to potwierdzał. Owszem, jego czyny były czynami człowieka o cechach maniakalnych, z manią prześladowczą, kompleksem mesjasza. Ale żaden z ludzi z jego najbliższego otoczenia nigdy nie nazwał go szaleńcem, chociaż mieli z nim ciągły kontakt. To nie była jednostka chorobowa, lecz coś innego – szaleństwo polityczne, przekroczenie wszelkich granic.