Kamasutra XXL

Orgazm to wybuch niewypowiedzianej przyjemności, która rozlewa się gorącym, słodkim dreszczem po ciałach ssaków. Został także odkryty u ptaków. A konkretnie u bawolika czerwonodziobego (Bubalornis niger), kolonijnego wikłacza z Nigerii. Samce tego gatunku zalecają się do wybranek, oferując im gotowe do użycia pięknie wyplecione gniazdo, ale samo zbliżenie odbywa się w intymnej gęstwinie gałęzi drzew 75 do 500 metrów dalej. Żeby przyjrzeć mu się bliżej, naukowcy musieli zamknąć kochanków w klatkach. I wtedy okazało się, że bawoliki mają strukturę podobną do penisa, nieznaną u innych ptaków, osiągającą u samców 15 mm długości, u samic zaś zaledwie 6 mm. Pocierają je o siebie w czasie zbliżenia w pozycji nietypowej dla ptaków: ona nachyla się mocno do przodu, on atakuje z tyłu ustawiony niemal pionowo, potrząsając skrzydłami. Akt może trwać nawet pół godziny i składa się z serii podskoków i pocierania, a na końcu partner przez chwilę macha wolniej skrzydłami, a przez jego ciało przechodzi dreszcz. Kiedy naukowcy tuż po udanym zbliżeniu z żywą samicą podstawili wyczerpanemu bawolikowi kukłę i potarli jego „penisa”, ptak znów przeżył orgazm i wyrzucił następną porcję plemników.

Jak TO robiły dinozaury? Tak, że Ziemia drżała w posadach, a zwierzęta oszałamiała feeria barw! Chyba…

Wniosek z tego eksperymentu opisanego szczegółowo w 1999 r. w prestiżowym czasopiśmie naukowym „Nature” był następujący: orgazm może być niezbędny do udanego zapłodnienia. Czy dotyczy także innych zwierząt? Czy dotyczył dinozaurów? Prawdopodobnie tak. Bo choć – technicznie rzecz ujmując – seks służy rozmnażaniu i zapewnia mieszanie genów dające gatunkowi różnorodny wachlarz reakcji na zmieniające się warunki środowiska, to jednak trudno uwierzyć, że zwierzęta – zadając sobie tyle wysiłku, by do niego doprowadzić – robią to wyłącznie dla spełnienia obowiązku. Dinozaury panowały na Ziemi przez 150 mln lat, więc musiały mieć udane życie seksualne. Jak jednak konkretnie wyglądało zbliżenie olbrzymów?
 

 

CZUŁY POCAŁUNEK TYLNĄ CZĘŚCIĄ CIAŁA

 

Nie wiadomo. Nie zachowały się aparaty kopulacyjne żadnego z dinozaurów. Ba, nie wiemy nawet, czy samce miały penisy ani jakiej wielkości były jądra. Kochające się dinozaury często porównuje się do słoni, żyraf czy nosorożców. Ale to błąd. Anatomia zbliżenia raczej różniła się od ssaczej. Dinozaury mają znacznie bliższych wspólnych przodków z krokodylami, a ich potomkami są ptaki (uważane nawet przez wielu badaczy za dinozaury, które przetrwały do dziś dzięki temu, że opanowały powietrze). Najbardziej prawdopodobne wydaje się więc, że sposób romansowania wypadał gdzieś pomiędzy tymi dwiema grupami.

Jeśli był bliższy ptasiemu, to zbliżenie było szybkie, niemal niezauważalne. Następowało dotknięcie wynicowanych kloak (czyli workowatego rozszerzenia końcowej części jelita grubego, pełniącego rolę zbiornika kału i moczu, a w porze godowej także gamet), czyli tzw. pocałunek kloakalny. Błyskawiczne przekazanie plemników ułatwiałoby życie najpotężniejszym dinozaurom, których samice nie byłyby w stanie dźwigać przez dłuższy czas na grzbiecie dodatkowych kilku czy kilkunastu ton partnera.

Jeśli wielkie gady miały pseudopenisy – jak bawoliki – kopulacja przypominała taniec, partnerzy na przemian odskakiwali od siebie i zbliżali erogenne miejsca, by potrzeć je jeszcze raz, do utraty tchu. Jest wreszcie trzecia możliwość: dinozaury miały penisy podobne do członków krokodyli lub tych nielicznych ptaków – jak strusie, łabędzie czy kaczki – u których męski narząd się zachował.

Wtedy już sama budowa organu kopulacyjnego byłaby niezwykła. Plemniki bowiem u tych zwierząt nie płyną wewnętrznym kanałem, jak u ssaków, ale zewnętrznymi rowkami.

Zbliżenie krokodyli może trwać nawet kwadrans. Samiec wprawdzie przygniata samicę ciałem, ale nie zmusza jej do odsuwania ogona, jak słoń czy lew, tylko ogon wsuwa pod ogon partnerki. Zresztą problem dźwigania zbyt dużego ciężaru łatwo rozwiązać. I to na dwa sposoby. Masywne ciało staje się lżejsze w wodzie. Sauroposeidon, jeden z największych dinozaurów świata osiągający wagę do 60 ton, żył 110 mln lat temu w delcie ogromnej rzeki. W czasie pory godowej mógł wabić wybranki do ciepłych zatok i tam – pluskając się wśród łagodnego nurtu – pieścić je i zapładniać bez narażania na zgniecenie.
 

 

BARDZO ŚWIŃSKI CZŁONEK

 

 

Inna metoda, szczególnie użyteczna dla dinozaurów uzbrojonych w kostne płyty, kolce i wyrostki, to inwestycja w długość penisa. U kaczki sterniczki jamajskiej, „urządzenie” jest niemal tej samej długości, co samiec – ma 42 cm. Prącie siedzi ściśle upakowane w kloace i wysuwa się tylko wtedy, kiedy jest potrzebne. Nawet dinozaurom stojącym czule bok przy boku wystarczyłyby proporcjonalnie znacznie mniejsze członki. Nad dinozaurzą Kamasutrą pochylali się liczni paleontolodzy. I wszyscy – zastrzegając się, że to tylko naukowa spekulacja – wymyślali różne mniej lub bardziej karkołomne pozycje, w których przekazanie plemników mogło nastąpić.

Brytyjski paleontolog L. Beverly Halsted uważał, że dinozaury robiły to jak większość zwierząt – od tyłu. Ponieważ jednak przeszkadzałyby im potężne ogony, musiały mieć, jego zdaniem, penisy w kształcie korkociągu (jak knury świń), które ułatwiają penetrację ukrytych zakamarków. Z kolei Kenneth Carpenter, autor książki o rozmnażaniu dinozaurów i ich opiece rodzicielskiej, uważa, że uzbrojone gady robiły to tak jak dzisiejsze jeżozwierze – po prostu ostrożnie. Przy czym samice zapewne mocno pochylały głowy i wysoko podnosiły pupy, by samce mogły bezpiecznie działać od tyłu i oprzeć się o mniej chronione biodra.

Albo robiły to, kopiąc kanały wokół samicy i penetrując od spodu, jak dzisiejsze kolczatki. Zanim do zbliżenia dojdzie, samce kolczatek muszą się nieźle nabiegać i napieścić samicę, żeby odsłoniła intymne zakamarki. Dinozaury być może wkładały w to równie wiele trudu. I znów o tym, jak wyglądały takie zaloty w erze wielkich gadów, więcej powie nam obserwacja ptaków niż ssaków.
 

 

CZARUJĄCE JAK RAJSKIE PTAKI

 

Wystrojony czarownik popisuje się, siedząc wygodnie na patyku. Aksamitna czerń jego kreacji kontrastuje z połyskującą zieloną lamówką otaczającą nastroszoną kryzę, kremowozłocistym brzuchem i czerwienią oczu oraz nóg. Hipnotyzujący efekt wzmacnia tuzin czarnych piór wyrastających z kupra. Wyglądają jak lśniące druciki i drgają w rytm tanecznych podrygów.

Czarownik złotopióry ma długość ponad 30 cm i jest jednym z około 40 gatunków bajecznie kolorowych cudowronek, zwanych dawniej ptakami rajskimi, które zasiedlają tropikalne lasy Nowej Gwinei. Mieszka w nizinnych rejonach wyspy zalewanych okresowo przez rzekę i tu, na suchym kołku oświetlanym przez wiązkę słonecznych promieni, zaleca się do samic. „Drucików” używa w końcowej fazie toków. Muska nimi twarz partnerki, żeby ostatecznie oczarować ją i uwieść.

Choć to przekształcone pióra, druciki są gładkie, jakby ktoś starannie ogolił promienie i promyki połączone haczykami, tworzącymi tak typowe dla ptasiego pióra chorągiewki. Pełnią wyłącznie funkcje ekstrawaganckiej ozdoby. Podobne naukowcy odkryli w tym roku w chińskiej prowincji Liaoning. Pióra miały do sześciu centymetrów długości i pokrywały pas wzdłuż grzbietu oraz ogona roślinożernego dinozaura nazwanego Tianyulong, dwukrotnie większego od czarownika. Wyrastały na zbyt małej powierzchni, by skutecznie chronić zwierzaka przed zimnem.

Naukowcy sądzą więc, że i one służyły do czarowania samic. Tianyulong popisywał się piórami ponad 100 mln lat temu na dnie lasu szumiącego nad jeziorami w pobliżu wulkanów. Jak to robił? Jakimi barwami epatował wybrankę? Czy tańczył i śpiewał? Tego nie dowiemy się nigdy. No, chyba że ktoś wynajdzie wehikuł czasu. Zanim jednak to nastąpi, nie musimy rezygnować z poznawania zalotów wymarłych stworzeń. Wystarczy odrobina wyobraźni, zebranie poszlak i dowodów, by metodą porównań ze zwierzętami romansującymi dziś wydedukować, jak zalecały się dinozaury.
 

 

SZPAN W ULTRAFIOLECIE

 

Budowa czaszek i wielkość oczodołów wskazuje na to, że dinozaury miały duże, dobrze rozwinięte oczy. Jeśli dodamy do tego dzienny tryb życia, mamy prawo wnioskować o doskonałym wzroku, a co za tym idzie – dużej wrażliwości na kolory. Świat z ery panowania gadów musiał być tęczowy, może nawet tak jak w lesie Nowej Gwinei. Pióra zaś w różnej postaci – „drucików”, puchu, nitek podobnych do sierści czy zaawansowanych tworów z dobrze rozwiniętą chorągiewką – zdobiły większość niewielkich dinozaurów.

Odkrycie tianyulonga sprawiło, że naukowcy skłonni są przypuszczać, że taka okrywa ciała była pierwotną cechą i znacznie bardziej rozpowszechnioną, niż się do tej pory wydawało.

Dotychczas znajdowano pióra dinozaurów drapieżnych, które wspólnych przodków z tianyulongiem miały ponad 200 mln lat temu. Logiczniej założyć, że pojawiły się raz na początku, niż że ewoluowały kilkakrotnie, niezależnie u różnych grup prehistorycznych stworzeń. A skoro tak, to może nawet wielkie dinozaury – choć podobnie jak słonie czy hipopotamy utraciły miękką okrywę utrudniającą termoregulację – miały chociaż niewielkie ich kępki. Ogromna tyranozaurzyca czy samica zauropoda mogły zalotnie trzepotać rzęsami, nieustępującymi urodzie rzęsom strusi czy dzioborożców kafryjskich. A potężny allozaur mógł groźnie stawiać wachlarz piór na głowie na widok rywala – jak kakadu.

Mniejsze dinozaury, o bardziej wyrafinowanym i obfitym upierzeniu, mogły go używać do skomplikowanych pokazów w gamie kolorystycznej znacznie bogatszej niż widziana ludzkim okiem.

Samice współczesnych ptaków oceniają partnerów po intensywności barw piór, ich długości, kształcie i czystości. Poza kolorami dostrzeganymi przez człowieka widzą też ultrafiolet. Samice papużek nierozłączek, modraszek czy szpaków wybierają partnerów najbardziej lśniących tą właśnie barwą.

Ale sam kolor nie zawsze wystarczy. Rajskie ptaki, strusie, pawie, wdówki czy skalikurki muszą nieźle się namęczyć, żeby przekonać do siebie partnerki: potrząsają upierzeniem, powiewają długimi ogonami, rozkładają imponujące wachlarze z piór ogona i skrzydeł.

Wielu dinozaurzych zalotników, jak beipiaozaur, welociraptor czy psitakozaur, także miało się czym pochwalić, ale jak konkretnie tańczyli, potrząsali i imponowali – nie wiemy. Są natomiast ślady innych sposobów walki o względy samic – pojedynków.
 

 

KONKURENTA TRAKTUJ Z GŁÓWKI

 

 

Z analizy zagojonych zadrapań na czaszkach i żebrach dinozaurów naukowcy odtworzyli najbardziej prawdopodobny przebieg walk olbrzymów żyjących w stadach i odbywających masowe wędrówki. Jednymi z najlepiej poznanych są triceratopsy – dinozaury większe od słoni. Ich czaszki wieńczył kołnierz kostny sterczący do tyłu, nad oczami wyrastała para długich rogów, a na nosie jeden krótki. Rywale najpierw oceniali swoje możliwości, porównując rozmiary, wzór łusek i barwę kołnierzy, a gdy żaden nie czuł się gorszy i nie chciał ustąpić, biegli naprzeciw sobie, uderzali się głowami i splatali górne rogi, podobnie jak to czynią dziś antylopy czy bawoły afrykańskie. Celem wielkich ssaków jest powalenie przeciwnika na kolana. Pojedynek trwa długo, a roślinność wokół zryta jest do gołej ziemi. Podobnie musiało być w miejscach, gdzie walczyły ze sobą triceratopsy.

Tymczasem ich bliscy kuzyni – centrozaury – raczej uderzali z boku. Wskazuje na to 10-krotnie mniejsza ilość skaleczeń czaszek i znacznie więcej uszkodzonych żeber w porównaniu z triceratopsami. Nic więc dziwnego, że kostne kołnierze centrozaurów – zwolnione z funkcji chronienia mózgu przed uderzeniami – są bardziej delikatne. Służyły tylko do reklamy w czasie wstępnego szacowania konkurenta, a kolor i wzór mogły zadziwić nawet malarzy impresjonistów. Rogi nad oczami były zresztą zbyt krótkie, by mogły o siebie zahaczyć. Dobrze rozwinięty był natomiast róg na nosie, przez co centrozaury przywodzą na myśl nosorożce. One także często, atakując, celują w boki.

Zupełnie inną strategię walki przyjęły zauropody. Najpotężniejsze dinozaury świata o długaśnych ogonach i równie długich szyjach noszących na końcu niewielką główkę, pojedynkowały się zapewne jak żyrafy. Samce tych ssaków używają szyi z głową jak maczugi. W początkowej fazie rozgrywki, albo gdy po prostu oceniają siłę konkurenta, zwierzaki wyglądają, jakby się pieściły szyjami. Splatają je i pocierają się nimi, wywierając rosnący nacisk na rywala. Od czasu do czasu nieruchomieją i wpatrują się w horyzont, ale przyszłego zwycięzcę już można wskazać – to ten samiec, który trzyma się bardziej prosto.

Kiedy dochodzi do prawdziwej walki, zwierzaki stają bokiem, ale w przeciwnych kierunkach – pierś do ogona – i zadają ciosy w boki, szyję i głowę przeciwnika. Wyglądają jakby tańczyły, bo ruchy są zsynchronizowane – kiedy jeden uderza, drugi robi unik, równocześnie sam już szykując się do uderzenia. Ciosy więc rzadko trafiają celu, ale jeśli już – bywają bardzo dotkliwe. Im dłuższa szyja, tym większy zamach, a więc i siła uderzenia czaszką uzbrojoną w kostne wyrostki. Jedna z teorii ewolucji zadziwiającej szyi żyraf wskazuje walkę o prawo do rozmnażania jako główny powód jej wydłużania, a nie konkurencję o pokarm. Podobne argumenty zaczęto ostatnio wysuwać jako powód ewolucji długiej szyi zauropodów, zwłaszcza że – przeciwnie niż żyrafy – szukały głównie pożywienia na wysokości barków i niżej. Nie korzystały więc zbyt często z ułatwienia, jakim byłoby sięganie wyżej niż konkurenci z innych gatunków po liście i gałązki.
 

 

SERENADA SPRZED 75 MLN LAT

 

W mezozoicznym świecie było też oczywiście miejsce dla… baranów. Roślinożerne pachycefalozaury osiągające do ośmiu metrów długości miały wyjątkowo grube i wysklepione czaszki, jakby stworzone do tłuczenia nimi o siebie. Kości tworzące kopułę głowy jednego z gatunków dochodzą do 25 cm grubości. Nadawały się idealnie do tego, by chronić mózg w czasie pojedynków na baranią modłę. Tomografia komputerowa wykazała jednak, że z wiekiem kości – zamiast się wzmacniać – stawały się coraz mniej odporne, co nie bardzo zgadza się z obrazem tłukących się czołami bestii.

Naukowcy, którzy przeprowadzili analizę, przypuszczają więc, że „mądre czoło” raczej służyło jako rodzaj ozdoby, a nie hełmu. Podobnie jak wyrostki wzdłuż grzbietu stegozaura czy niezwykłe ozdoby na głowach dinozaurów kaczodziobych. Grzebienie na ich czaszkach ułatwiały nie tylko rozpoznawanie własnego gatunku, ale także śpiew. Puste w środku i połączone z drogami oddechowymi służyły zapewne jako rezonatory. Zróżnicowanie kształtów dawało odmienne dźwięki. Gatunek więc można było rozpoznać już z daleka.

Corynthosaurus miał prosty wydatny hełm jak u australijskiego kazuara, lambeozaura zdobił dwoisty grzebień, a z czaszki parazaurolofa wyrastał długi rurowaty wyrostek podwajający długość jego głowy. Dzięki tomografii komputerowej czaszka tego ostatniego została sfotografowana co 3 mm w 350 płaszczyznach. Na tej podstawie udało się odtworzyć z masy plastycznej skomplikowany układ kanałów, przypominających zawijasy trąbki wraz z komorą rezonacyjną. A kiedy naukowcy zagrali na tym instrumencie, popłynął dźwięk – prawdopodobny głos sprzed 75 mln lat. Być może tak właśnie wzywał partnerki parazaurolof, który pragnął zostać ojcem.

A ponieważ wiemy, że dinozaury nie zadowalały się byle czym, łatwo wyobrazić sobie, że miały najbardziej odlotową grę wstępną i seks wszech czasów.

Jak więc dinozaury TO robiły? Tak, że Ziemia drżała w posadach, fale biły o brzeg, a powietrze przeszywał ogłuszający śpiew!