Kamerolot

Jeszcze nigdy podglądanie nie było tak proste i pociągające

Kto jeszcze nie widział tego filmu z 11 listopada 2011 r. w serwisie YouTube, powinien go obejrzeć. Najpierw widać tylko czyjeś nogi i kawałek ulicznego asfaltu. Za moment słychać buczenie, na ekranie pojawiają się sylwetki i zaskoczone twarze demonstrantów; wreszcie czubki ich głów. Kilkadziesiąt sekund później widzimy tłumy zajmujące całą szerokość stołecznej Marszałkowskiej, szpalery policjantów, dachy kamienic i zadymę między chuliganami a siłami porządkowymi. Licznik pod filmem pokazuje imponującą liczbę ponad 600 tys. odsłon.

Na innym filmie (130 tysięcy odsłon) z tego samego dnia oglądamy biegnącą wzdłuż ulicy Lwowskiej grupę uzbrojonych po zęby policjantów; kamera śledzi oddział, żeby po chwili bez przeszkód zawisnąć nad szpalerem radiowozów. Nic sobie nie robi z barier, blokad; zdaje się naigrawać z całej tej – bądź co bądź pełnej napięcia – sytuacji. 

Co to lata i kto się tak bawi? Żeby wyśledzić sprawców zamieszania, odwiedzam firmę Robokopter, zajmującą kilka pokoi w niepozornym budyneczku na peryferiach stolicy. Nie było łatwo umówić się na spotkanie. Gdy w końcu docieram na miejsce, wita mnie Artur Książek, główny konstruktor oraz mózg przedsięwzięcia, i Dorota Hołyńska pełniąca rolę rzecznika firmy. Oboje przyglądają mi się trochę nieufnie. Niby żartują, ale chyba naprawdę trochę się boją, czy aby nie jestem szpiegiem. Ktoś tu już przede mną był, wypytywał, nagrywał. 

Olbrzymie zainteresowanie i setki tysięcy odsłon filmów w serwisie YouTube istotnie nieco zaskoczyły. Uliczne bijatyki lubią oglądać wszyscy, a tak oryginalnie sfilmowane to już zwłaszcza. O sprawie zrobiło się głośno nie tylko w Polsce. Na firmowej stronie internetowej można znaleźć dziesiątki odnośników do portali zagranicznych. 

Wszystko przez ogródek

Artur Książek nie ma wykształcenia technicznego, ale od lat po uszy siedzi w modelarstwie. Jeździ po szkołach, uczy młodzież, prowadził sklepy dla modelarzy, jest sędzią technicznym zawodów modelarskich. Zawsze jednak zajmował się aparatami jeżdżącymi, nigdy latającymi. – Aż któregoś dnia żona poprosiła mnie, bym zrobił zdjęcie działki przy naszym domu. Chciała zaprojektować ogródek. No to zacząłem eksperymenty z różnymi helikopterami. Rozbiłem ich jedenaście, zniszczyłem sprzęt za 19 tysięcy złotych, także aparaty fotograficzne. Nie udało mi się zrobić ani jednego zdjęcia.

Wtedy pomyślał o wielowirnikowcu. – Projekt pochodzi jeszcze z XIX wieku, nie było tylko pomysłu, jak ten statek napędzić, bo wtedy silniki parowe były za ciężkie. Na szczęście patent jest wolny, można korzystać do woli. Znalazłem w Niemczech firmę, która produkuje elektronikę do wielowirnikowców.

Skonstruowałem pierwszą sztukę, która wreszcie poleciała. Ten pierwszy model nie był szczególnie urodziwy („wyglądał jak parę połączonych ze sobą prętów”), ale latał i dało się z jego pomocą robić zdjęcia z powietrza.

Właśnie – zdjęcia. Robokopter od początku pomyślany był jako narzędzie zdalnej obserwacji. Wygląda trochę jak duży owad, jest wyposażony w sześć śmigieł, a w części centralnej ma ruchomą półkę, na której można zamontować aparat bądź kamerę. Pozostający na ziemi „pilot” ma pełen komfort pracy – pulpit z dżojstikami wiesza sobie na szyi, a na ramię zakłada specjalny uchwyt z monitorem. Znakomicie pomyślane – nie trzeba niczego przytrzymywać, można skoncentrować się w pełni na sterowaniu. 

Choć urządzenie konstrukcyjnie jest czymś w rodzaju połączenia śmigłowca i wielowirnikowca, jego autor naciska, by używać wyłącznie nazwy własnej – Robokopter. Tak jest prościej i bezpieczniej, zwłaszcza ze względów prawnych. 

I tu jest pies pogrzebany: pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy, gdy zobaczyłem możliwości Robokoptera, to pytanie, czy to jest dozwolone? Czy każdy może tak latać, czym chce? Oczywiście nie, chyba że mamy do czynienia z zabawką. Powtórzę: z zabawką. Przypominam sobie, że już trzy lata temu kupiłem w prezencie znajomemu dziecku miniaturę zdalnie sterowanego helikoptera. Był dość kiepskiej jakości, sterowało się nim raczej trudno, ale jednak latał po mieszkaniu i podwórku. Robokopter to taka sama zabawka, tyle że bez porównania doskonalsza. A skoro dzieci mogą się czymś takim bawić, to mogą i dorośli. Odpowiednio większymi „zabawkami” też.

Producentów tychże jest na razie niewielu. – Firm, które produkują pojazdy zdolne podnieść dwieście, trzysta gramów ładunku, znam z osiem – mówi Artur Książek. – Ale gotowy system mocniejszych maszyn, które zabierają powyżej kilograma, oprócz nas produkuje chyba tylko jedna firma w Niemczech. Latanie tymi urządzeniami to świeża sprawa i w tej chwili bardzo gorący temat na całym świecie. Dużo się może wkrótce pozmieniać w  prawie. Różne służby mundurowe krzywo na nas patrzą – dodaje. Nic w tym dziwnego – nie trzeba wielkiej fantazji, by wyobrazić sobie, do czego można wykorzystać urządzenia w rodzaju Robokoptera. Pojazd jest zdolny przenieść kilkukilogramowy ładunek wybuchowy, może wystartować praktycznie z dowolnego miejsca, porusza się w miarę bezgłośnie i daje się bardzo precyzyjnie sterować. Podobno w jaskiniach bin Ladena znaleziono parę takich aparatów latających, zaopatrzonych w półtora-kilogramowe bomby. 

Można albo nie można

 

Prawo rządzące takimi zabawkami jest dość niejasne, nie tylko w  Polsce. Dopiero w lutym rozpoczęły się prace w ramach Komisji Europejskiej na temat określenia wspólnych unijnych przepisów dotyczących bezzałogowych aparatów latających. – Nie wiadomo, co przyniosą najbliższe miesiące – tłumaczy Artur Książek. – Teoretycznie łamie się przepisy, gdy traci się z oczu pilotowany pojazd; nie można też latać niczym, co waży więcej niż 25 kilogramów. Definicja „zasięgu wzroku” też jest różna w  różnych krajach; w Niemczech to 350 m, we Francji 450 m, tam też nie można wzlecieć powyżej 150 m.

– Na razie za mało wszystkiego lata, żeby się zdarzały kraksy – uważa Artur Książek. – Zasady unormują się w ciągu dwóch, trzech najbliższych lat. Zupełnie zabronić latania nie można, bo trzeba by zakazać produkcji wszystkich latających zabawek. Problem mają zaawansowani modelarze, to jest około 30 osób w Polsce. Mają oni modele latające naprawdę daleko i wysoko, których zasięg wynosi 10 kilometrów, a w górę lecą na trzy. We Francji jest wyznaczony obszar powietrzny dla takich wysokich lotów. A w Polsce? Ja muszę być na bieżąco, znam wszystkie zainteresowane urzędy, urzędnicy znają mnie. Każdy mówi co innego. Zazwyczaj twierdzą, że nie wolno mi latać. Gdy pytam, co mam zrobić, żebym jednak mógł, odpowiadają, że nie ma takiej możliwości. Pytam wtedy, co w takim razie mogą mi zrobić, jeśli jednak będę latał? Odpowiadają, że nic. 

Straszenie kierowców

Czas na próbę lotu. Wychodzimy z konstruktorem i jego asystentem przed budynek. Jest późne popołudnie, już zupełnie ciemno; na Puławskiej, jak zwykle o tej porze, korek. Na środku małego dziedzińca stoi Robokopter z zamocowaną cyfrową lustrzanką. „Nogi” pod silniczkami jarzą się kolorowymi diodami. Operator popycha dżojstik i sześć śmigieł zaczyna szybko wirować, wydając z siebie lekkie buczenie. Robokopter wznosi się na kilka metrów i niemal go już nie słychać. Kilka rund testowych nad naszymi głowami, po czym pojazd wylatuje gwałtownie nad ogrodzenie, potem nad drzewa, obniża lot, po czym zawisa nad stojącymi w korku autami. Gdybym był teraz kierowcą jednego z nich, przysiągłbym, że widzę pojazd ufoludków. Za chwilę w podobny, efektowny sposób Robokopter wraca na dziedziniec i ląduje. Na ekranie widać podsumowanie lotu – pojazd wzbił się maksymalnie na 29 metrów – to mniej więcej dziesiąte piętro typowego bloku. Raj dla podglądaczy! Sam bym sobie polatał. 

Zresztą niektórzy już latają. Nie wiadomo, ilu właścicieli bezzałogowych wielowirnikowców podgląda swoje niewierne żony (albo mężów), ale pojawiają się już pierwsze oznaki zmieniającej się rzeczywistości. Oto magazyn „New Scientist” doniósł w lutym o modelarzu z Teksasu, który testując swój nowy pojazd powietrzny, przyłapał wytwórnię konserw mięsnych na nielegalnym spuszczaniu ścieków. Teraz fabryka ma kłopoty. Dowód jest, ale czy wolno było robić zdjęcia na prywatnym terenie? Czeka nas pewnie niejedna interesująca batalia między adwokatami, zanim prawo przystosuje się do nowej sytuacji.

Najbliższe plany Robokoptera to przygotowanie „plecakowych” zestawów dla reporterów. Problem w  tym, co będzie, gdy na jednej imprezie spotka się kilka urządzeń; czy nie zaczną się zderzać? – Pracujemy nad systemem antykolizyjnym – zapewnia Książek. – Żaden Robokopter nie zbliży się do drugiego mniej niż na dziesięć metrów.

Na razie produkcja dopiero się rozkręca. Ale już jesienią Robokoptery mogą towarzyszyć każdemu większemu wydarzeniu. Portale internetowe, stacje telewizyjne i zawodowi fotografowie zyskają nowe narzędzie reporterskie. Prywatne stacje telewizyjne, TVN i Polsat, mają co prawda własne helikoptery, ale podczas miejskich imprez czy awantur typowy śmigłowiec nie ma szans w zawodach ze zdalnie sterowanym  wielowirnikowcem. Godzina lotu helikopterem to dziesiątki tysięcy złotych, w dodatku nad miastem nie może latać maszyna wyposażona tylko w jeden silnik (taki właśnie jest „Błękitny TVN24”). Polsatowski Eurocopter ma dwa silniki, ale przez to jest droższy w eksploatacji. W przypadku Robokoptera koszt latania jest w zasadzie żaden. Wydatek od 19 do 89 tysięcy złotych za urządzenie może się szybko zwrócić. Tym bardziej że taki mały aparat podleci niemal wszędzie, bliżej, ciszej i bezpieczniej niż jakikolwiek śmigłowiec. 

Zresztą Robokoptera nie trzeba kupować, można go wynająć i zlecić sfotografowanie jakiegoś terenu. Tysiąc złotych za dziesięć minut filmowania – niby niemało, ale w porównaniu z prawdziwym helikopterem to wręcz darmo. Do firmy zgłaszają się przedsiębiorstwa energetyczne, ciepłownicze (zamawiają filmy w podczerwieni, by szukać wycieków z sieci), biura geodezyjne, deweloperzy mieszkaniowi i hotele – wszystkie branże, w których zdjęcia z lotu ptaka są niezbędne albo mogą pomóc w reklamie. We Francji bezzałogowe pojazdy latające monitorują trakcję elektryczną kolei TGV, w  Brazylii patrolują rozległe uprawy trzciny cukrowej. Potencjalnych zastosowań jest mnóstwo. Robokopterem zainteresowana jest też nasza policja i telewizja – aparaty te będą latały przed nosami publiczności podczas meczów Euro 2012. Mają nie tylko wyłapywać niesfornych kibiców, ale i zagrzewać do dopingu, bezpośrednio przekazując obraz z kamery na stadionowe telebimy. 

Wszystko wskazuje na to, że małe latające bezzałogowce czeka świetlana przyszłość. Tymczasem, jak to w życiu bywa, szewc bez butów chodzi. Zdjęcia swego ogródka Artur Książek nie zrobił do dzisiaj.