Kara bez zbrodni

To jeden z najbardziej tragicznych epizodów w historii polskiego aktorstwa. Andrzej Szalawski aż do swojej śmierci w 1986 r. nie doczekał się rehabilitacji. Nawet dziś pamięta się o jego pobycie za kratkami. Trafił tam za czytanie tekstów hitlerowskich w kronice wojennej „Deutsche Wochenschau”. Faktycznie, robił to, ale za wiedzą kontrwywiadu Armii Krajowej! – Należał do aktorów, którzy urodzili się po to, by grać. Wspaniałe warunki zewnętrzne i melodyjny głos szły w parze z niepospolitym talentem. Naprawdę nazywał się Pluciński. Jego matka Ida była cenioną popularyzatorką kulinariów. W 1936 r. ukończył Państwowy Instytut Teatralny w Warszawie przy ulicy Trębackiej i przez trzy sezony zdobywał aktorskie szlify na scenach Poznania i Lwowa – opowiada jego pasierb, aktor Jacek Domański.

Czy wybitny aktor Andrzej Szalawski, znany z roli Juranda ze Spychowa, rzeczywiście był niemieckim kolaborantem, czy raczej ofiarą zawiści i fałszywych pomówień?

NIEDOSZŁA OFIARA SZPIEGA

We wrześniu 1939 roku Szalawski został zmobilizowany jako podporucznik rezerwy i przydzielony do 26. pułku piechoty, stacjonującego w Gródku Jagiellońskim. Czwartego dnia wojny ruszył ze swym oddziałem na odsiecz Lwowowi. Bronił miasta do 22 września, dopóki nie skapitulowało przed Armią Czerwoną. Na szczęście nie zarejestrował się, zgodnie z nakazem bolszewików, jako oficer i tym sposobem uniknął niechybnej śmierci.

Niebawem dołączył do zespołu Aleksandra Węgierki, organizującego polski teatr na terenach okupowanych przez Sowietów. W styczniu 1940 r. ekipa osiadła w Grodnie. Tam pod szyldem Teatru Polskiego Białorusi Zachodniej wystawiano klasykę rodzimą („Zemstę”) i światową („Wesele Figara”), a także sztuki ideologiczno-agitacyjne („Tragedia optymistyczna”). Andrzej Szalawski też występował w tych spektaklach. Rola w ostatnim – anarchisty, przeistaczającego się w komunistę – uratowała mu być może głowę. Latem 1941 r., po rozpoczęciu wojny niemiecko-sowieckiej, został złapany w strefie przyfrontowej przez maruderów z Armii Czerwonej. Podejrzany o szpiegostwo, uniknął rozstrzelania, ponieważ jeden z żołnierzy rozpoznał w nim aktora. We wrześniu 1941 r., po dwóch latach nieobecności, powrócił do Warszawy. Spotkał się jednak z chłodnym – eufemistycznie mówiąc – przyjęciem kolegów po fachu. Niejednokrotnie wypominano mu granie w scenicznych agitkach. Zarzucano mu nawet udział w sowietyzacji Kresów Wschodnich.

Poddany ostracyzmowi i nie mając grosza przy duszy, Szalawski zdecydował się na współpracę z „Deutsche Wochenschau”. Skąd się dowiedział, że poszukują tam polskiego lektora? Wiele wskazuje, że pośrednikiem w tej sprawie był Tymoteusz Ortym – kierownik jednego z teatrzyków, koncesjonowanych przez niemieckiego okupanta. To, czy Szalawski współdziałał już w tym czasie ze znajomym Romanem Niewiarowiczem – który pracował na polecenie kontrwywiadu ZWZ w teatrze Komedia – nie jest jasne. Tak czy owak, Niewiarowicz zaprzysiągł wkrótce Szalawskiego i przyjął go do swojej brygady kontrwywiadu Wydziału II Komendy Głównej Okręgu Warszawa Miasto.

Aktor przybrał pseudonim „Florian”. Z warszawskiego biura „Deutsche Wochenschau” wykradł m.in. fotografie z egzekucji w Palmirach, z obozów jenieckich oraz z profanacji obiektów sakralnych. Miał też informować o zamiarach niemieckiej propagandy. Prawdopodobnie uczestniczył w rozpracowaniu hitlerowskiego agenta Józefa Staszauera vel Józefa Dadlera, prowadzącego kawiarnię „Za Kotarą”. Dostarczył także dowody przeciw innym renegatom.

Pracował w „Deutsche Wochenschau” niespełna dwa lata. W lipcu 1943 r. za zgodą konspiracyjnych przełożonych powiadomił niemieckich zwierzchników, że z racji pracy w filmie otrzymuje listy z groźbą śmierci. Dlatego, obawiając się o życie, prosił o zwolnienie. Pracodawca na to przystał. Po latach ten fragment losów Szalawskiego zawarł Niewiarowicz w szkicu scenariuszowym pt. „Lektor”. Do realizacji filmu przymierzał się na początku lat 60. Jerzy Passendorfer. Szalawski miał zagrać samego siebie, a towarzyszyć miało mu wiele ówczesnych gwiazd. Jednak cenzura postawiła veto. Wprawdzie minęły już czasy „zaplutych karłów reakcji”, lecz w filmie eksponowano głównie komunistyczne podziemie. Takich nazw jak Armia Krajowa wciąż unikano.

NA CELOWNIKU INKWIZYTORA

 

Mimo konspiracyjnej działalności Szalawskiego, wiosną 1944 r. Departament Spraw Wewnętrznych Delegatury Rządu skazał aktora na ostrzyżenie. Artysta ogolił się sam, choć nie czuł się winny. Jak wyjaśniał po latach, postanowił respektować wyrok, a w warunkach konspiracji nie miał możliwości odwołania. Dlaczego jednak w ogóle go skazano? – Być może sprawiła to środowiskowa zawiść – spekuluje Wiesław Wiernicki, kronikarz artystycznego życia Warszawy w latach II wojny światowej. Nie pamięta on jakichkolwiek elementów antypolskich w okupacyjnej działalności teatralnej Szalawskiego, a widywał go na scenie Teatru „Jar”. – Wydaje mi się, że warto zweryfikować teraz, po wielu latach, bez emocji, opinię o teatrach okupowanej przez Niemców stolicy Polski, ich repertuarze i występujących w nich artystach, których po wojnie często bezpodstawnie piętnował sąd koleżeński ZASP-u – konkluduje Wiesław Wiernicki.

Doniesienie w sprawie Szalawskiego, „współpracującego na scenie teatralnej z Niemcami” złożył Bohdan Korzeniewski [reżyser i krytyk, prof. PWST – przyp. red.], który gorliwie tropił wszelkie przejawy artystycznej kolaboracji. Naturalnie wyłącznie tej z niemieckim okupantem. Na ściganie afirmującej komunizm i szkalującej Polskę działalności aktorów pod okupacją sowiecką najpewniej zabrakło mu odwagi. Rola inkwizytora artystów bardzo mu odpowiadała. Pełnił ją także po wojnie, zasiadając w komisjach weryfikacyjnych Związku Artystów Scen Polskich. To jemu „zawdzięczała” Maria Malicka bezterminowy zakaz gry w stołecznych teatrach, a Adolf Dymsza czasową banicję ze stolicy.

Tymczasem Szalawski po Powstaniu Warszawskim (w którym nie walczył, lecz jedynie pomagał budować barykady, odgruzowywać zasypanych i przenosić rannych) znalazł się na początku 1945 r. w Krakowie. Wkrótce zachorował poważnie na zapalenie płuc. Rekonwalescencję odbywał w Zakopanem. I tam dowiedział się, że skreślono go z listy członków ZASP-u „na skutek poważnych zarzutów natury obywatelskiej i artystycznej”. Zareagował listem protestacyjnym. Pisał w nim, że „przed powzięciem jakiejkolwiek decyzji należałoby dokładnie zbadać całokształt sprawy”. Zaproponował, że stawi się przed trybunałem w celu złożenia wyjaśnień.

W kwietniu 1945 r. poprosił o interwencję Jacka Woszczerowicza, referenta dyscyplinarnego przy Tymczasowym Zarządzie Głównym ZASP-u. Trafił jak kulą w płot. Woszczerowicz niebawem miał bowiem wystąpić w roli oskarżyciela Szalawskiego przed sądem koleżeńskim. Pomimo listu Kazimierza Moczarskiego „Maurycego” – w superlatywach oceniającego okupacyjną przeszłość oskarżonego – aktora skazano na skreślenie z listy ZASP-u na trzy lata. Zarazem sugerowano, że jeśli skazany w ciągu roku wykaże się „ideową działalnością”, to może wnosić o złagodzenie kary.

Rozgoryczony Szalawski wyjechał do Jeleniej Góry. Rzucił się w wir pracy. W miejscowym teatrze pracował jako szofer, rekwizytor, inspicjent i sufler. Zorganizował amatorską trupę. W lokalnej szkole pełnił funkcję intendenta. Przy Radzie Związków Zawodowych działał jako referent kulturalno-oświatowy. Pozyskiwał też klientów dla PZU, a w Spółdzielni Spożywców Pracowników Przemysłu Papierniczego mianowano go nawet kierownikiem!

Nic dziwnego, że po dwunastu miesiącach szef miejscowej organizacji PPS wystawił mu jak najlepsze świadectwo. Musiał jednak minąć jeszcze rok, by wiosną 1947 r. walny zjazd ZASP-u przywrócił cierpiącemu Szalawskiemu (lekarz stwierdził u niego silną depresję na skutek stresu) pełnię praw.

IGRASZKI Z UB

Wydawało się, że najgorsze ma już za sobą. Tym bardziej że Leon Schiller zaoferował mu główną rolę w „Igraszkach z diabłem” na podstawie Jana Drdy. Premiera miała się odbyć w grudniu 1948 roku. Kilka dni wcześniej, siedząc w kawiarni z żoną Stefanią Gintel- Domańską, Szalawski nagle zbladł. – Przed chwilą przy sąsiednim stoliku szeptali, że mnie aresztują; poznałem po ruchu ust – stwierdził aktor. UB zgarnęło go z ostatniej próby. Schiller usiłował interweniować, ale bezskutecznie. Obrony aktora odmówiło czterech renomowanych adwokatów. Zgodził się piąty: Zdzisław Węgliński. Prokurator żądał pięciu lat pozbawienia wolności za „współpracę z hitlerowcami na niwie kultury i propagandy”. Skończyło się na trzyletnim wyroku. Na rozprawę przywożono go z celi nr 62 piątego oddziału aresztu przy ulicy Rakowieckiej w Warszawie. Na sąsiednich pryczach spali inni aktorzy, m.in. Stefan Golczewski i Juliusz Łuszczewski, skazani za udział w antypolskim filmie „Heimkehr” („Powrót do ojczyzny”), nakręconym na początku lat 40. w Chorzelach.

Akt oskarżenia zarzucał Szalawskiemu, że „idąc na rękę Państwa Niemieckiego wziął udział w nagraniu bliżej nieustalonej ilości niemiec-kich filmów, zawierających w treści reportaże i sprawozdania z przebiegu aktualnych wydarzeń politycznych i wojskowych ujęte w myśl wskazań hitlerowsko-faszystowskiego Ministerstwa Propagandy”. Dalej mowa jest o tym, że był to „planowy środek eksterminacji Narodu Polskiego, zmierzający do osłabienia jego postawy moralnej i ducha oporu wobec okupanta”. Aktor zaś „występując w tych filmach jako wykonawca tekstu w języku polskim (…) działał na szkodę Narodu Polskiego”. W toku śledztwa obejrzano ponad 200 odcinków kroniki filmowej „Deutsche Wochenschau”. Tyle że głównie z lat 1944/45, gdy Szalawski nie pełnił już funkcji lektora. Ustalono za to, że miały one na celu „wytworzenie w społeczeństwie polskim przekonania o niezwyciężonej potędze armii niemieckiej i (…) wywołanie nastrojów przeciwko rzekomo barbarzyńskiej Armii Czerwonej”.

UŚCISK DŁONI

Rozprawa odbyła się latem 1949 r. Szalawskiego bronili koledzy po fachu. Alicja Rostańska i Ryszard Kierczyński wskazali, że „w latach 1939/41 – kiedy wspólnie pracowali w teatrze Aleksandra Węgierki – nastawienie oskarżonego do ZSRR było więcej niż pozytywne”. Stanisław Łapiński zapewnił, że „w okupowanej Warszawie Szalawski nie występował w sztukach prohitlerowskich, bo takowych w ogóle nie grano”. Zabrakło jednak dwóch głównych świadków obrony. Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego oświadczyło, że „wobec toczącego się śledztwa i z nim związanych specjalnych okoliczności przebywający w więzieniu Kazimierz Moczarski nie może się stawić na rozprawie”. Z kolei Niewiarowicz prosił o przesłuchanie w Zakopanem. Przebywał tam w sanatorium. Jednak sąd nie wyraził na to zgody.

Na rzecz oskarżonego przemawiały zeznania niektórych biegłych. Choćby Jerzego Toeplitza. Po obejrzeniu kronik oświadczył on, że „nie dostrzegł w nich akcentów walki przeciwko bolszewizmowi”. W pogrążaniu Szalawskiego celował za to Korzeniewski. – Nie zostało to sprawdzone, ale istniały w tym względzie podstawy, że Szalawski był także spikerem w tzw. szczekaczkach – dowodził ten – zdaniem prokuratora Wacława Naumana – „wybitny działacz konspiracyjny”. Swoje wystąpienie zakończył słowami, że „wyklucza możliwość jakiejkolwiek konspiracyjnej pracy Szalawskiego”. Oskarżony zarzekał się, że nie występował jako lektor audycji, puszczanych przez głośniki uliczne. Ale Niemcy faktycznie czasami emitowali w nich ścieżkę dźwiękową „Deutsche Wochenschau”.

Z kolei Leon Schiller nie negował konspiracyjnych związków Szalawskiego, lecz twierdził, że związał się on z „mało poważnymi osobami”. Niewiarowicza nazwał „bardzo niejasną postacią, związaną z organizacjami oenerowskimi”. – Nie dajemy wiary, że Niewiarowicz zamordował Syma [polskiego aktora, oskarżonego o kolaborację – przyp. red.]. Jak stwierdzono, był on zabity przez Polaków na polecenie Niemców (!) – powiedział. Jak się wydaje, Schiller potraktował wokandę jako doskonałą okazję do rozprawy z prawicą, której nie tolerował. Na pytanie sędziego, czy podałby oskarżonemu rękę, odparł: „Ja mu ją już podałem”.

CIEŃ KOLABORACJI

 

Trzyletni wyrok i konfiskata mienia były dla Szalawskiego zaskoczeniem. – Spodziewałem się surowszej kary – mówił po latach. Sądził, że z racji przynależności do AK czeka go dwucyfrowy wyrok. Tymczasem w uzasadnieniu werdyktu czytamy, że Szalawski został „nieświadomie wciągnięty we współpracę z hitlerowcami przez reakcyjne podziemie”. Na jego korzyść przemawiała też działalność teatralna w okresie wojny na terenach wschodnich.

Odsiedział cały wyrok. Prezydent Bolesław Bierut nie zareagował na prośbę o łaskę, złożoną przez matkę, Idę Plucińską. Opuściwszy celę jesienią 1952 r., Szalawski powrócił do aktorstwa. Zdobył uznanie widzów i krytyki. Wspomnijmy role Juranda w „Krzyżakach”, rotmistrza w „Wilczych echach”, Bucholca w „Ziemi obiecanej”, sędziego w „Znachorze” czy ojca mafijnego klanu w głośnym spektaklu telewizyjnym „Selekcja” według Waldemara Łysiaka.

Szalawski nie odzyskał jednak zaufania środowiska. Powszechnie uważano go za kolaboranta, zwalczając jego kandydaturę w wyborach do Zarządu Głównego SPATiF-u (przewodniczący POP przy teatrze Wybrzeże Stanisław Michalski deklarował wycofanie własnego nazwiska, jeśli na liście kandydatów pozostanie Szalawski). Niektórzy protestowali na wieść o pomyśle, żeby go uhonorować resortowym wyróżnieniem.

Na początku lat 70. prezesa ZASP-u Gustawa Holoubka odwiedzili Niewiarowicz z Moczarskim. Prosili o pomoc w zdjęciu swoistej anatemy, otaczającej wybitnego aktora. Holoubek ponownie skierował sprawę do komisji weryfikacyjnej. Ta postanowiła jednak nie zmieniać decyzji do czasu przedstawienia przez Szalawskiego wyroku rehabilitującego sądu państwowego. Z kolei ministerstwo sprawiedliwości „nie znajdowało podstaw do wniesienia rewizji nadzwyczajnej”.

Szalawski umierał w poczuciu niesprawiedliwości. – Odcierpiałem w ciężkich warunkach karę w pełnej świadomości, że dzieje mi się krzywda – mówił. Cień kolaboracji towarzyszy mu na ekranie nawet po śmierci.