Kiedy nie jesteś potrzebny w tych społecznościach ZNIKASZ

Nie zrobili nic złego. Ich jedyną winą jest to, że są niepotrzebni. Gdy tracą swoją społeczną użyteczność, po prostu znikają: starcy, wdowy, chorzy, a nawet dzieci.

Starsza pani przyjmowała kondolencje od żałobników przybyłych na pogrzeb. Wszystko toczyło się zgodnie z odwiecznym rytuałem. Mistrz ceremonii wygłosił mowę, rodzina częstowała tradycyjnymi potrawami, ktoś zaintonował pieśń dla duszy udającej się w zaświaty. Stypa trwała do zachodu słońca. Gdy zapadła ciemność, goście utworzyli krąg wokół trumny ustawionej na środku izby. Staruszka podeszła do niej i ułożyła się w środku. Zamknęła oczy. To był jej pogrzeb!

 

Zmowa milczenia

Kilku mężczyzn wyniosło trumnę z żywą kobietą i ruszyło w stronę gór. Wrócili następnego dnia. „Babcia umarła” – powiedzieli. Nikt o nic nie pytał.

Południowe prowincje Chin zamieszkuje ponad 20 ludów, które zachowały odrębność mimo presji najliczniejszego narodu świata, dziś już ponadmiliardowej grupy etnicznej Han. Spychane przez nią z żyznych ziem nad rzeką Jangcy szukały schronienia w górach. Tam były bezpieczne, ale przetrwanie zależało od zbiorów ryżu posadzonego na tarasach wyciętych w stromych zboczach. Każdy kaprys pogody był zapowiedzią głodu. Jeśli nie miała wymrzeć cała rodzina, ktoś musiał się poświęcić. Kto? Ci, którzy muszą jeść, a nie mogą już pracować. Starzy schorowani ludzie wychodzili więc z domu i znikali. Dobrowolnie lub pod naciskiem rodziny.

Rozwiązanie wymuszone przez naturę tak się upowszechniło wśród ludu Miao, że zaczęto po nie sięgać nawet wtedy, gdy ryżu nie brakowało. W wioskach na odludziu przetrwało do dziś. Władze nie interweniują, bo ta specyficzna forma eutanazji nie stanowi zagrożenia dla ich polityki wobec mniejszości narodowych.

Próbowałem się dowiedzieć, co dzieje się z wynoszonymi w trumnach starcami. W tych wioskach Miao, do których mogą dotrzeć cudzoziemcy, zapewniano mnie, że być może w przeszłości urządzano pogrzeby żywym ludziom, ale dziś to się już nie zdarza. Czy na pewno?

Zhao Lou, młody nauczyciel z Kunmingu, został zaproszony na pogrzeb żyjącej babci przez kolegę ze studiów. Lou przypuszcza, że niektórzy staruszkowie naprawdę nie chcą już żyć i pod wpływem traumatycznych wydarzeń umierają w ciągu nocy. Innym podaje się prawdopodobnie truciznę. Sprawdzić tego nie sposób, gdyż temat objęty jest absolutną zmową milczenia.

 

Starcobójstwo

Miao to nie jedyny lud, który znalazł taki sposób rozwiązywania problemu zbędnych ludzi. W kryzysowych sytuacjach starcobójstwo stosowano zwłaszcza w środkowej Afryce. W wioskach Masajów niezdolni do pracy starcy wychodzili lub byli wypędzani za ogrodzenie chroniące zagrody przed atakami drapieżników i znikali na sawannie. Umierali szybko: z wyczerpania, odwodnienia, wysokiej temperatury. Ich ciała pożerały zwierzęta.

Misjonarze i angielscy kolonizatorzy zwalczali ten proceder, ale pojedyncze przypadki wciąż się zdarzają. To przestępstwo, ale jego zdemaskowanie jest trudne, bo Masajowie na terenie wioski chowają wyłącznie wodzów i przywódców najzacniejszych rodów. Resztę zwłok wynoszą na żer lwom i szakalom. Jedynie wtajemniczeni wiedzą, czy są to już tylko zwłoki.

Żyjący w jeszcze trudniejszych warunkach Inuici wierzyli, że zorza polarna lub gwizd świstaka to znaki od zmarłych przodków przywołujących do siebie osoby, które stały się ciężarem dla rodzin. „Wezwani” wsiadali wówczas do łodzi i wypływali w morze tak daleko, że powrót był niemożliwy. Jeśli wody zamarzły, szli przed siebie. Na zimnej, dalekiej północy śmierć nie kazała na siebie długo czekać.

W podobny sposób umierali zniedołężniali członkowie koczowniczych ludów na Syberii i indiańskich plemion Ojibwa w Kanadzie. Tych, którzy nie mogli odejść o własnych siłach, wynoszono do lasu, gdzie zamarzali. W północnej Szwecji proceder ten nazywano ättestupa, na Bałkanach – lapot. Dziś za zmuszanie do eutanazji czy samobójstwa grożą surowe kary, więc w polarnych regionach Kanady, USA (Alaska), Rosji czy Skandynawii do starcobójstw już oficjalnie nie dochodzi. Ostatni przypadek u Inuitów odnotowano w 1939 r.

 

Zostawcie  spadek i spadajcie

Za relikt przeszłości uważano także japoński rytuał ubasute, co można przetłumaczyć jako „porzucenie rodziców”.  Shichirō Fukazawa opisał go w powieści „Ballada o Narayamie”, na podstawie której nakręcono film.

Tytułowa Narayama to góra, na którą wynoszono staruszków, którzy ukończyli 70 lat. Rodzina pozbywała się ich, gdy rodziło się dziecko i skromne zapasy żywności mogły nie wystarczyć na wyżywienie kolejnej osoby. Bohaterka powieści i filmu, 69-letnia Orin, porządkuje swe ziemskie sprawy i spokojnie przygotowuje się do odejścia ze świata. By przekonać bliskich, że naprawdę powinna umrzeć, wybija sobie zęby, co ma ją postarzyć i świadczyć o niedołęstwie.

Japończycy przekonywali, że ubasute to tylko mit. Wspomina o nim jednak tak wiele dawnych dokumentów i tekstów literackich, że trudno je uznać wyłącznie za legendę. Zwłaszcza że obecnie ożyło w nowej, bardziej adekwatnej do współczesności formie jako seizensō – pogrzeb za życia.

 

Rodzina zbiera się w ozdobionym kwiatami pawilonie. Kapłan odprawia rytuały, żałobnicy modlą się, palą kadzidła, unoszą ramiona w geście ostatniego pożegnania. Trumny są jednak puste, a „zmarli” staruszkowie stoją przed nimi.

Choć obrzęd nie kończy się kremacją, finalny efekt jest podobny. Seizensō zwalnia bowiem potomków od wszelkich zobowiązań wobec rodziców i dziadków, zrywa łączące z nimi więzy, jakby naprawdę umarli. Młodzi przejmują spadek, a starcy przenoszą się do domu opieki lub hospicjum, gdzie czekają na śmierć.

Zwolennicy seizensō tłumaczą, że to dobre rozwiązanie, gdyż jednoczesne utrzymywanie rodziców i dzieci jest dla wielu Japończyków nie do udźwignięcia. Dotyczy to zwłaszcza pokolenia 30–40-latków, które samo siebie nazywa generacją waiku. Tym słowem określano sytuację wieśniaków uprawiających pola ryżowe w nieurodzajnym roku, gdy musieli więcej pracować, wiedząc, że i tak zbiorą mniej, niż potrzebują. Współcześni waiku naciskają więc na rodziców, by przekazali im majątek i zniknęli. 

 

Żyjące sati

Wydaje się, że skuteczną zaporę przeciw tak nieludzkiemu traktowaniu tych, którzy najbardziej potrzebują pomocy, powinny stanowić religie, bo przecież wszystkie wzywają do poszanowania życia i okazywania miłosierdzia. Nie dotyczy to jednak hinduizmu. Według szacunków Fundacji Loomby na świecie jest już ponad 250 mln wdów, co druga z nich żyje w ubóstwie. Dla 40 mln Hindusek śmierć męża oznacza jednak nie tylko biedę, lecz zepchnięcie na samo dno społecznej hierarchii. Sati, czyli zwyczaj palenia owdowiałej kobiety wraz ze zwłokami męża, jest już traktowany jak morderstwo i przetrwał jedynie na najbardziej zacofanej, konserwatywnej prowincji. Kobietę na miejsce kremacji doprowadza rodzina, w tym synowie i bracia. Mężczyźni wrzucają ją na stos i przytrzymują drągami, by nie uciekła. Kapłan polewa ją roztopionym masłem, by szybciej płonęła. Szczęśliwe te, którym wcześniej podano środki odurzające lub truciznę. Hinduscy „mędrcy” orzekli, że małżeństwo powinno łączyć ludzi na zawsze, także w następnych wcieleniach. Wdowa musi  więc zginąć, żeby odrodzone w nowych ciałach dusze znów się odnalazły. Gdyby nadal żyła, a co gorsza wyszła za mąż, na świecie zapanowałby chaos. Głoszący te teorie bramini jakoś nie dostrzegali, że do podobnego zamętu dojdzie, jeśli wcześniej umrze żona, a mąż poślubi inną kobietę. Na stosie nigdy nie spłonął wdowiec. 

Obrońcom sati nokautującej riposty udzielił dowódca wojsk brytyjskich w kolonialnych Indiach Charles Napier: „Mówicie, że sati to wasz narodowy obyczaj. OK, ale my też mamy swoje obyczaje, na przykład wieszamy ludzi, którzy palą żywcem kobiety”.

Zakaz zabijania wdów uchronił miliony kobiet przed śmiercią, lecz nie przed traktowaniem jak „żyjących sati”. Dla rodziny i sąsiadów były martwe. Golono im głowy; zakazywano noszenia biżuterii i kolorowych strojów, używania kosmetyków, jedzenia mięsa i przypraw, nawet soli. Wegetowały w szopie pod domem. Nie mogły uczestniczyć w żadnych uroczystościach, nawet zaślubinach swoich dzieci. Wszystkim tym szykanom podlegają do dziś.

 

Miasto wdów

Raj Loomba, założyciel fundacji walczącej z prześladowaniem wdów, mówi, że do działania pchnęło go zachowanie kapłana, który udzielając mu ślubu, przepędził ze świątyni jego matkę. „Powiedział: Wynoś się, bo przyniesiesz młodej parze nieszczęście. To mnie rozwścieczyło. Pomyślałem: jak matka, która mnie urodziła, wychowała, wykształciła, przez całe życie troszczyła się o mnie, może wyrządzić mi krzywdę?” – wspomina.

Ojciec Loomby był zamożnym przedsiębiorcą, więc syn mógł sobie pozwolić na bunt i zadbać o matkę. Większość jego rodaków wciąż trwa w przekonaniu, że jeśli wdowa nie stanie się „żywym trupem”, to dusza jej męża odrodzi się w istocie niższego rzędu – zwierzęciu albo, co gorsza, niedotykalnym pariasie. Dlatego rodzina pilnuje, by kobieta nie złamała żadnego z zakazów i jak najszybciej umarła.  Udręka często trwa jednak długo, gdyż hinduskie małżeństwa są aranżowane przez rodziców, którzy chętnie wydają młodziutkie córki za dużo starszych mężczyzn. Połowa hinduskich wdów ma mniej niż 45 lat. Jedyne, co im wolno, to modlić się i czekać na śmierć. Albo uciec tam, gdzie – jak głosi przekazywana szeptem wieść – będzie im lepiej, bo znajdą się pod opieką któregoś z bogów. To jednak też tylko złudzenie.

Vrindavan leży przy turystycznej trasie z Delhi do Agry. 60-tysięczne miasto słynie z niezliczonych świątyń Kriszny, który w tym miejscu miał zstąpić na Ziemię i flirtować ze śmiertelniczkami. Prześladowane kobiety mają nadzieję, że bóg i na nie spojrzy łaskawym okiem. Przemierzają pieszo setki kilometrów, by się o tym przekonać. W efekcie Vrindavan stało się  miastem wdów. Żyje ich tam 15 tysięcy.

Rzeczywistość szybko pozbawia je złudzeń. Te, do których uśmiechnie się szczęście, trafiają do aśramów wspieranych przez organizacje humanitarne. Śpią w 30-osobowych izbach, ale dostają przynajmniej regularnie posiłki. Niektóre znajdują schronienie w świątyniach, gdzie całymi dniami modlą się za miskę ryżu. Większość pozostaje na ulicy, żyjąc z żebrania albo prostytucji.

Miastem wdów stało się także Waranasi nad Gangesem. Tam kobiety idą już tylko po to, by umrzeć. Według wyznawców hinduizmu śmierć w tym najświętszym ze świętych miast zapewnia odrodzenie duszy w doskonalszym wcieleniu, może nawet ostateczne wyrwanie się z kołowrotu kolejnych narodzin i zgonów.

Dr Bindeshwar Pathak, współzałożyciel działającej w Vrindavan i Waranasi organizacji Sulabh International, przekonuje, że najważniejsze jest wyrwanie kobiet nie z koła sansary, lecz poczucia bezradności. W aśramach prowadzonych przez Sulabh zmianę mentalności rozpoczyna się od podawania wdowom normalnego pożywienia – ciepłego i przyprawionego. 

Po przełamaniu pierwszych barier wolontariusze pytają, co potrafią lub chciałyby robić. Organizują dla nich kursy szycia, fryzjerstwa, języka angielskiego, nawet obsługi komputera. „Kobieta, która sama zarobi na utrzymanie, odzyskuje godność i jest w stanie wrócić do społeczeństwa” – wyjaśnia dr Pathak.

 

Największą przeszkodę w tym powrocie stanowi zakaz ponownego wyjścia za mąż. Na jego złamanie decydują się jedynie nieliczne, a zdecydowana większość hinduskich mężczyzn nie potrafi przezwyciężyć lęku przed poślubieniem „żyjącej sati”. W efekcie w Indiach, gdzie co dziesiąta kobieta jest wdową, 40 mln ludzi traktuje się tak, jakby nie istnieli.

 

To nie dziecko,  to dziewczynka

„Gdy usiedliśmy w kuchni, doszły nas jęki z sypialni (…). Płacz stawał się coraz głośniejszy i nagle zapadła cisza. Usłyszeliśmy głęboki jęk i surowy męski głos powiedział: Do niczego się nie nadaje” – napisała Xue Xinran w książce „Wiadomość od nieznanej chińskiej matki”. Cytowała opowieści kobiet, które urodziły niepożądane dzieci, czyli dziewczynki.

Wieśniaczka z prowincji Shandong, której relacje spisała Xinran, kontynuowała: „Nagle wydało mi się, że usłyszałam jakiś ruch w wiadrze, które stało za mną, dostrzegłam małą stópkę”. Kobieta pomyślała, że położna przez nieuwagę upuściła noworodka albo uznała go za nieżywego i wrzuciła do wiadra. Chciała ratować dziecko, ale została powstrzymana przez dwóch mężczyzn. „Przecież to żywe dziecko!” – krzyknęła. „To nie dziecko, to dziewczynka” – wyjaśniono jej.

Prowadzona przez chińskie władze polityka jednego dziecka miała zapobiec nadmiernemu przyrostowi naturalnemu. Ale w połączeniu z tradycyjnymi obyczajami doprowadziła do sytuacji, którą prof. Mary Ann Warren, filozofka badająca społeczne uwarunkowania i skutki aborcji, określiła jako płciobójstwo.

Zgodnie z uświęconym przez wieki nakazem obrzędy pogrzebowe, od których zależy spokój dusz zmarłych, może poprowadzić wyłącznie syn. Wniosek stąd oczywisty, że jeśli syna zabraknie, rodzina nie wywiąże się z obowiązku wobec przodków, co jest haniebne i niebezpieczne: niezadowolone duchy mogą się mścić. Skoro więc władze pozwoliły na posiadanie tylko jednego dziecka, powinien nim być chłopiec.

W miastach rządową politykę demograficzną egzekwowano z żelazną konsekwencją. Rodziców dwojga dzieci pozbawiano świadczeń socjalnych i karano grzywnami, nawet w wysokości siedmioletnich zarobków. Na wsiach tolerowano dwoje dzieci, co pierwszej córce dawało szanse przeżycia. Druga raczej ich nie miała. Z raportów opublikowanych w „British Medical Journal” wynika, że na 100 dziewcząt w wieku poniżej 19 lat przypada w Chinach 126 chłopców. Dotyczy to jednak pierwszych dzieci, w przypadku drugich proporcja ta zmienia się na 100:160. Jest oczywiste, że takie zachwianie równowagi nie mogło nastąpić samoistnie.

 

Robaki w ryżu  i suche gałęzie

W miastach, mimo zakazu informowania o płci płodu, na ogromną skalę dokonywano aborcji. Na wsiach – dziewczynki zabijano po urodzeniu albo porzucano. Kilka lat temu reporterzy amerykańskiego „Newsweeka” dotarli do sierocińców w pobliżu granicy z Hongkongiem i odkryli, że niemowlęta płci żeńskiej przechowywano w ciemnych pomieszczeniach na zapleczu. Pozbawione opieki umierały z wycieńczenia we własnych odchodach.

 

Jedną z niewielu społeczności, na które polityka demograficzna Pekinu nie wywarła wpływu, był lud Dong zamieszkujący górzyste południe kraju. Jego członkowie od zawsze uważali, że oznaką i gwarancją rodzinnego szczęścia jest posiadanie syna i córki. Dziwnym zrządzeniem losu większość małżeństw dochowywała się właśnie takiego potomstwa. Próbowałem się dowiedzieć, jak to możliwe, ale odpowiadały mi jedynie uśmiechy i zapewnienia, że dobrym ludziom pomagają bogowie i duchy przodków. Antropolog Yuan Jianhua z uniwersytetu kalifornijskiego w studium „Infanticide in China: Missing Girls, Killed, Abandoned” dowodzi, że w Chinach, zwłaszcza na prowincji, rozpowszechnione było i wciąż jest dzieciobójstwo. Ponieważ za morderstwo grozi nawet kara śmierci, akuszerki wypracowały mnóstwo sposobów takiego uśmiercania noworodków, że uznaje się je za zmarłe przy porodzie. Najprostsze i skuteczne jest uduszenie pępowiną.

Pięć lat temu Chińska Akademia Nauk ostrzegła, że jeśli polityka jednego dziecka w rodzinie nie ulegnie zmianie, w 2020 roku chłopców w wieku poniżej 19 lat będzie w kraju o 30–40 mln więcej niż dziewcząt. Do tej pory noworodki płci żeńskiej nazywano „robakami w ryżu”. Teraz, gdy „robaki” tak skutecznie wytępiono, że dla 40-milionowej armii młodych mężczyzn zabraknie partnerek, skazanych na samotność samców ochrzczono mianem „suchych gałęzi”. Naukowcy zaczęli straszyć trudnymi do przewidzenia reakcjami ogromnej masy przymusowych celibatariuszy. Widmo buntu, chuligańskich ekscesów, wzrostu przestępczości czy wręcz rewolucji przemówiło do wyobraźni komunistycznych władz i kilka miesięcy temu Chiny odstąpiły od polityki jednego dziecka. Będzie można mieć dwoje. Im bogaciej, tym gorzej.

Żadne restrykcje nie obowiązują w Indiach. Tam jednak narodziny córki uważa się za podwójne nieszczęście – religijne, bo stos pogrzebowy rodziców może podpalić jedynie syn, i materialne, bo córkę trzeba wykarmić, obdarować posagiem, a po ślubie i tak przeniesie się do teściów, więc pożytek z niej żaden. Dlatego nowożeńców błogosławi się słowami: „I oby rodziło się wam wielu synów”.

Wystarczy przejrzeć rubryki kryminalne dziennika „India Today”, by się przekonać, do czego to prowadzi. Djamila ze stanu Uttar Pradesh wlała córce do ust trutkę na szczury. Policji tłumaczyła, że mąż nie chciał tego dziecka. Rolnik Bhagat z Madhya Pradesh żywcem zakopał trzy córki. Akuszerki w Radżastanie, widząc, że rodzi się dziewczynka, wychodzą z domu pacjentki, a obecne tam kobiety namawiają matkę, by podała dziecku wywar z opium albo położyła mu na ustach woreczek z piaskiem. Lokalna tradycja nakazuje, by noworodka zabiła matka, więc dziecko ma największe szanse przeżycia, gdy kobieta z bólu i wyczerpania straci przytomność. Zagrożenie znika dopiero po nadaniu imienia. Wtedy już dziecka zabić nie wolno.

Wykorzystał to w 2008 r. przedsiębiorca Dan Blacketor, który spotkał kobietę niosącą niemowlę do rzeki. Ponieważ słyszał o rodzicach topiących noworodki, zapytał o imię dziecka. Matka odpowiedziała, że córka jeszcze go nie ma. Chcąc ratować maleństwo, zaproponował kobiecie równowartość 10 dol. za możliwość nadania imienia. Matka zgodziła się, a Blacketor wybrał imię Rhema i tak samo nazwał założoną przez siebie organizację walczącą z zabijaniem niechcianych dzieci – Rhema Project. Liczby ofiar nie sposób oszacować, ale Blacketor ostrzega, że sytuacja się pogarsza. Wtóruje mu Ranjana Kumari z rządowego Centrum Badań Społecznych: „Im stajemy się bogatsi i lepiej wykształceni, tym więcej tracimy dziewczynek”. W 2001 r. w Delhi na tysiąc chłopców w wieku do 6 lat przypadało 886 dziewczynek, dziś  już tylko 860. Jeśli tak wyglądają proporcje płci w stolicy, to co dzieje się na prowincji? Z zagrożeń zaczynają sobie zdawać sprawę nawet najwięksi tradycjonaliści. Minister Faruk Abdullah postraszył ich niedawno kuriozalną teorią: „Jeśli nic się nie zmieni, to w końcu zabraknie kobiet, nie będzie małżeństw i wszyscy zostaniemy gejami”.

Może trzeba sięgać i po takie absurdalne argumenty, by przestano mierzyć wartość życia jego użytecznością. Znikać powinni nie ludzie, lecz wyznawane przez nich poglądy.

Redakcja Focus.pl wybierze dla Ciebie najlepsze artykuły tygodnia. Zapisz się na nasz newsletter