Klatka Noego: jak warszawskie ZOO ukrywało Żydów w czasie okupacji

Przez całą okupację opróżnione ze zwierząt warszawskie ZOO tętniło życiem. W bażanciarni, klatkach dzikich kotów i podziemnych przejściach ukrywali się Żydzi. W sumie setka przeszmuglowanych z getta ludzi. „Focus Historia” dotarł do nieznanych wspomnień Reginy Kenigswein, która życie zawdzięcza dyrektorowi ZOO Janowi Żabińskiemu

Jest mroźna grudniowa noc 1943 roku. Do drzwi willi dyrektora warszawskiego ogrodu zoologicznego Jana Żabińskiego stuka przerażona, ubrana w brudne łachy dziewczyna. Otwiera gosposia. Nie chce wpuścić kobiety do środka. Na szczęście pojawia się dyrektor. W zabiedzonej dziewczynie rozpoznaje Reginę Kenigswein – córkę Szmula Sobola, przedwojennego dostawcy warzyw i owoców dla zwierząt. Regina sama przyszła prosić o pomoc; dwoje dzieci i męża zostawiła ukrytych w piwnicy w innej części miasta. Wiedziała, że dyrektor jej nie odmówi, traktował ją przecież niemal jak członka rodziny. W relacji spisanej po wojnie wspominała:

Pamiętam jeszcze, kiedy w 1935 roku pobrałam się z moim mężem, ma się rozumieć, bez dyrektora nie byłoby ślubu, a troszkę się spóźnił. To był niepospolity człowiek, stale zajęty swoim ogrodem, swoją twórczością. Myśmy się denerwowali, ale ojciec powiedział, że wpierw nie zrobi chupy, dopóki nie będzie dr. Jana Żabińskiego. Rzeczywiście w pośpiechu wpadł wtedy i tak przepraszał, jakby doprawdy… nie wiem jak się wyrazić, i to był moment, który całe życie pamiętam.

Gdy Regina stoi w drzwiach, w głębi domu słychać pianino. To Antonina Żabińska, żona dyrektora, gra fragment operetki „Piękna Helena” Offenbacha. Regina Kenigswein jeszcze nie wie, że ten utwór nie jest przypadkowy. To sygnał dla wszystkich ukrywających się w domu Żydów o nadciągającym niebezpieczeństwie. Już po pierwszych dźwiękach melodii nielegalni lokatorzy rozbiegają się do skrytek w szafach, w pokojach na piętrze, w piwnicy, w podziemnym tunelu. Dom pustoszeje.

Wrzesień 2008. Ryszard Żabiński – którego znam jako Rysia z książki jego matki (nazwała go tak z miłości do swoich ulubionych zwierząt) – to dziś starszy mężczyzna. W czasie okupacji był małym chłopcem, chodził do szkoły, ale brał na siebie znacznie więcej niż inni. Teraz jest zaskoczony pytaniami. Sprawa pomocy Żydom zawsze była dla niego oczywista, nie rozumie potrzeby akcentowania tych wydarzeń w żaden szczególny sposób, nawet nie czuje specjalnego sentymentu do ZOO. Gdy pytam, ilu Żydów znalazło tam w czasie wojny schronienie, mówi, że przynajmniej stu. Od skrytego ojca nawet po wojnie nie dowiedział się wiele. Książka „Ludzie i zwierzęta” napisana przez matkę i wydana w 1968 r. jest jego zdaniem wystarczającym upamiętnieniem tamtych wydarzeń, ponieważ to, co robiła jego rodzina podczas wojny, to normalne ludzkie zachowanie. Gdy pytam o Reginę i jej dzieci, pamięta tylko, że byli.

DOKARMIANIE BAŻANTÓW

 

Kolejka, która stała przed kasami nowiutkiego warszawskiego ZOO w marcu 1928 r., była bardzo długa. Nowoczesny ogród zoologiczny, na który stolica czekała od czasu odzyskania przez Polskę niepodległości, z dnia na dzień stał się wizytówką miasta. Placówka rozwijała się znakomicie – powstały m.in. małpiarnia, słoniarnia i budynek dla żyraf. Dumą i chlubą ogrodu była słonica Tuzinka (bo to dwunasty słoń, jaki urodził się w niewoli). Pieczę nad tą gromadą prawie od początku sprawował charyzmatyczny dyrektor. Jan Żabiński już wtedy słynął z niekonwencjonanego zachowania. Gdy urodziły się małe lewki, a lwica nie chciała ich karmić, wpadł na pomysł, aby podać młodym mleko jego własnej siostry, która niedawno urodziła dziecko.3 września 1939 r. na ZOO spadają niemieckie bomby. Jedna z nich rozbija ogrodzenie wybiegu dla niedźwiedzi polarnych. Żabiński podejmuje decyzję o zastrzeleniu drapieżników, inne się rozbiegają. Szympanse i ptaki egzotyczne płoną razem z pawilonem. Wielbłądy, lamy i jelenie jeszcze przez jakiś czas błąkają się nad Wisłą. Słonica Tuzinka, żubry i hipopotamy trafiają do niemieckich ogrodów zoologicznych.Dzięki operatywności dyrektora, na terenie ZOO w marcu 1940 r. rusza tuczarnia świń. Zwolniony wcześniej personel znowu ma pracę, ratuje się niszczejące budynki, a przede wszystkim – jest co jeść. Żabiński od pierwszych dni okupacji działa w konspiracji. Choć ferma służy niemieckiemu wojsku, dyrektor dokarmia również żołnierzy podziemia. Mimo że hodowla rozwija się znakomicie, jesienią Niemcy zawieszają jej działalność. Po jakimś czasie na terenie ogrodu powstają ogródki działkowe. W tym czasie Żabiński, który ma przepustkę, często chodzi do getta. „W ten sposób mogłem przenieść gryps, boczek, masło i załatwić pewne zlecenia moich przyjaciół” – pisał po wojnie. Z domu wychodzi rano, wraca przed godziną policyjną. Nigdy nie zwierza się, co robi. Pewnego dnia pani Antonina przypadkowo odkrywa w domu materiał wybuchowy. Stopniowo i ona, i Ryś są włączani w konspirację. I podczas gdy Jan Żabiński załatwia sprawy na mieście, Antonina zajmuje się domem. Zakłada ogródek warzywny i hoduje kury. Z czasem jej małe gospodarstwo, obliczone na potrzeby domowników, zmienia się w wielkie spożywcze przedsiębiorstwo. Gdy w październiku 1940 r. w Warszawie powstaje getto, Żabińscy zaczynają organizować pomoc Żydom. Jako jedna z pierwszych trafia do nich rzeźbiarka Magdalena Gross. Żonę przyjaciela, Leonię Tennenbaum z córką Ireną, Żabiński osobiście szmugluje z getta. Na początku działa niezależnie, potem – gdy okazuje się, że ogród może stać się schronieniem dla większej liczby osób – nawiązuje kontakt z Żegotą i jego akcja pomocy nabiera rozmachu. Kiedy więc Kenigsweinowie trafili do Żabińskich, w willi ukrywało się już kilkanaście osób: adwokat Marceli Lewi-Łebkowski z rodziną, adwokat Maurycy Frenkiel, Wanda Englertowa, pani Weissowa, pani Poznańska, rodzina Keller, Jolanta Kramsztykówna, Marysia Aszerówna („Aniela”), Rachela Auerbach i Genia Silkes.Regina relacjonowała: Że dom był wtedy pełen Żydów to ja wiem, bo już siedząc tam parę miesięcy widziałam, że zawsze z jakiegoś mieszkania ktoś wychodził, a Żydzi nie tylko po twarzy się poznawali, wyczuwaliśmy się.Poza „osobami nielegalnymi” willa pełna była różnych ciotek, kuzynów i krewnych. Ponadto mieszkał tu pan Wróblewski, zwany Lisiarzem, który na terenie ZOO prowadził fermę srebrnych lisów i norek.Duża liczba osób, nieustannie kręcących się w pobliżu domu, była znakomitym kamuflażem dla tych, którzy znajdowali tu schronienie. „Dla psychiki niemieckiej było rzeczą nieprawdopodobną, żeby jakakolwiek konspiracja mogła odbywać się w miejscu tak wystawionym na publiczny widok” – pisała po wojnie Antonina Żabińska. Ze względów bezpieczeństwa rodzina Kenigsweinów zostaje rozdzielona. Regina z dziećmi mieszka w domu u państwa Żabińskich, a jej mąż Szmul, były bokser stołecznego klubu sportowego Makabi, w pobliskiej bażanciarni. Siedzi tam całymi dniami zamknięty od zewnątrz. W porze obiadu Antonina Żabińska daje małemu Rysiowi miskę jedzenia, żeby zaniósł do woliery. Dostarczanie prowiantu różnym „bażantom” było jego stałym zadaniem.

Wtedy ubrali mnie, dostałam palto, żeby wyglądać jako tako, i pamiętam kapelusz zielony z woalką na twarz. Pojechałam, wyciągnęłam dziecko, to wtedy mój biedny mąż mówi: „Dlaczego tylko córkę, weź zaraz syna, ja już mogę zginąć”. Ale ja zapewniałam go, że ja myślę, że uda mi się bezpiecznie przejść przez Wisłę, tzn. z Warszawy jechałam wtedy dorożką, dostałam wtedy pieniądze od dyrektora. Powiedział, żebym się nie targowała. Tam był kościół Floriana. Powiedział mi [Żabiński]: „Tylko do kościoła dojedź, a resztę masz pieszo chodzić i pamiętaj, żebyś była opanowana. Ja chcę cię ratować, ale nie chcę siebie i jeszcze innych zgubić”. Sprowadziłam wtedy moją córeczkę. Stał wtedy jego synek Ryszard, on miał wtedy chyba z 10-12 lat, odebrał ode mnie prędko dziecko i [Jan Żabiński] powiedział: „Teraz idź i sprowadź swojego męża i synka”. To był człowiek [Jan Żabiński], który trzymał tak ścisłą konspirację, że dzieci zabrał, a mnie i mężowi kazał wejść do klatki. Na zimę to oni lwy brali do zabudowań i klatka była pusta. Pamiętam jakby to dzisiaj było, myśmy drżeli z zimna, bo to był grudzień, śnieg, zima, siedziałam w tej klatce, lwy wyły, widocznie poczuły ludzi, to ja mówię do męża: a może te lwy urwą się i wtedy zginiemy?” [Lwów już w ZOO dawno nie było. 3 września 1939 na polecenie Żabińskiego rozstrzelano wszystkie drapieżniki – przyp. MT]. Siedzieliśmy tam może do 1-2 w nocy, wtedy otworzyła się klatka i ktoś nam wrzucił baranie futro i kazał nam się przykryć. Po jakimś czasie zawołał nas [Lisiarz] i zaprowadził nas w jakieś podziemie, nie bezpośrednio do willi dyrektora, tylko gdzieś tam pod ziemię. Myśmy się bardzo ucieszyli. Były tam kaloryfery, było cieplutko, widziałam, że to jest miejsce, gdzie coś hodują. Takie szczury chodziły, lisy i różne zwierzęta. „Tu siedźcie, tylko cicho, spokojnie”. I tak było. Myśmy siedzieli w kąciku, baliśmy się odetchnąć”

Fragment relacji Reginy Kenigswein spisanej przez Rachele Auerbach w latach 50. w Izraelu (w zbiorach Yad Vashem)

WIEWIÓRCZE GŁOWY

Dziś trudno sobie nawet wyobrazić, jak wyglądało życie ukrywających się Żydów w ZOO. Ogród, choć zbombardowany i zniszczony, pozornie na uboczu – nie był bezpiecznym miejscem dla nikogo. Bardzo często przychodzili tu Niemcy. Po wódkę, po jedzenie, czasami postrzelać do ptaków. Pojawiali się nieznani Żabińskim ludzie. Mimo wielu środków ostrożności nieraz dekonspiracja wisiała na włosku. Chyba najbardziej niebezpiecznie było w 1944 r. Regina Kenigswein została rozpoznana przez polską szwaczkę, która pojawiła się w willi. To właśnie wtedy bardzo zdenerwowany dyrektor nakazał Reginie opuszczenie kryjówki.

Moje dziecko – wspominała ten moment Regina – niestety nie uważałaś, będziesz musiała opuścić ten dom. Był wtedy bardzo zdenerwowany, bo nie chciał, żeby to miejsce się spaliło. Codziennie słyszało się, że ta czy inna kryjówka spaliła się.

Antonina Żabińska postanowiła wtedy ufarbować włosy wszystkim Kenigsweinom. Do tej pory były kruczoczarne. „Od znajomego fryzjera dostałam perhydrol oraz przepis na rozjaśnianie włosów. Zamknęłam się z całą rodziną w łazience stawiając Rysia na czatach. Umoczyłam watę w roztworze i zaczęłam nacierać nim głowę po głowie. Skóra moich cierpliwych klientów płonęła już karmazynem, ja miałam bąble na palcach, a blond kolor wciąż się nie ukazywał. Wzmocniliśmy płyn ale osiągnięty rezultat daleki był jeszcze od pożądanego. Czterokrotnie otwierałam drzwi od łazienki, żeby kolejno wypuszczać moje ofiary o czuprynach ogniście czerwonych. – O mamo, mamo! Coś ty najlepszego zrobiła! – wykrzyknął Ryś – przecież wyszedł kolor wiewiórczy! Skorzystaliśmy z tego określenia włączając do szyfru kryptonim wiewiórki, który niedługo objął także innych podopiecznych. Keningsweinów trzeba było ostrzyc i dopiero potem przetransportować na nowe locum”. Żabiński nie pozostawił Kenigsweinów samych sobie. Znalazł im na Pradze nową kryjówkę. Dzięki temu rodzina przetrwała okupację.

W LWIEJ SKÓRZE

 

1962 rok. Tel Awiw. List od Ireny Mayzel do redakcji gazet „Izraelskie Nowiny” i „Kurier”: „Zajął się [Jan Żabiński] absolutnie bezinteresownie losem swoich przedwojennych żydowskich dostawców owoców, nabiału itp. artykułów potrzebnych dla ZOO, różnych prywatnych znajomych oraz obcych ludzi, o których wiedział, że w danej chwili potrzebują pomocy. Przeprowadzał ich na aryjską stronę, zaopatrywał w niezbędne dowody osobiste, wyszukiwał pomieszczenia, a w razie konieczności przechowywał ich bądź u siebie w willi, bądź na terenie ZOO. Ludzie Ci nie zawsze mieli »dobry wygląd«, ale to bynajmniej nie miało wpływu na decyzję Opiekuna. Przez Jego dom przewijał się cały korowód postaci zarówno dostatnio jak i nędznie ubranych. Jedna z córek [lub żona] adwokata [Lewi-Łebkowskiego] była psychicznie chora i niejednokrotnie pp. Żabińscy mieli z nią dużo kłopotu. Którejś niedzieli, w czasie jednej z moich wizyt, dziewczyna dostała ataku i korzystając z nieuwagi pielęgniarki – wyskoczyła oknem. Wypadek ten miał miejsce latem, po południu i na terenie ogrodu było mnóstwo ludzi. Nie muszę nadmieniać, jakie to mogło mieć groźne następstwa dla pozostałych podopiecznych znajdujących się wówczas w mieszkaniu, już nie mówiąc o rodzinie doktora, gdyby ktokolwiek ze spacerowiczów zainteresował się powstałym zamieszaniem”. Relacje takie jak ta zadecydowały o przyznaniu Janowi i Antoninie Żabińskim Medalu Sprawiedliwi Wśród Narodów Świata. Zasadzone przez nich w Izraelu drzewo ma dziś już 43 lata.

W sprawozdaniu dla Żegoty z 1968 r. Jan Żabiński wymienia zaledwie kilkunastu Żydów, którym pomógł. Nie wspomina – być może nawet nie znał ich nazwisk – o pozostałych. Przemilczał także fakt ukrywania chłopców z Szarych Szeregów oraz członków innych grup sabotażowych, którym dał schronienie. Antonina Żabińska w książce „Ludzie i zwierzęta” sugeruje, że na terenie ZOO ukrywało się wiele osób, ale ich nie nazywa: „Opustoszałe wybiegi znów ożywiły się wiosną, wypełniał je gwar głosów nie zwierzęcych jednak, lecz ludzkich. W tłumie działkowiczów, zbrojnych w szpadle i motyki, przekradały się tu i inne postacie, by pozostać w ZOO na parę dni, czasem parę tygodni lub miesięcy. Niektóre budki i stajenki, dobrze ukryte w gęstych zaroślach, służyły za schronienie osaczonym, zaszczutym ofiarom faszyzmu i wojny”. Konspiracja Jana Żabińskiego była znakomita. Nawet Władysław Bartoszewski, członek Żegoty, nie wie o tej sprawie więcej niż to, co można znaleźć w jego książce „Ten jest z ojczyzny mojej”. A tam znajduje się… fragment książki Antoniny Żabińskiej. Nie ma danych na temat liczby osób, którym Żabińscy pomogli.

Willa Jana i Antoniny Żabińskich w warszawskim ZOO przetrwała wojnę i stoi do dziś. Żabiński jeszcze kilka lat po wojnie kierował ogrodem zoologicznym. Starej bażanciarni już nie ma. Podziemne wyjście z willi zostało zamurowane, a budynek otacza płot z napisem „wstęp wzbroniony”. Zdumiewa to, że na terenie ZOO nie ma tablicy upamiętniającej okupacyjne wydarzenia. Również państwo Żabińscy nie doczekali się w wolnej Polsce monografii. Jedynie amerykańska pisarka Diane Ackermann w książce o Antoninie Żabińskiej opisała losy warszawskiej arki. Przytacza tam żydowski dowcip, który opowiedział jej urodzony w Polsce dziadek: W pewnym cyrku nagle zdechł lew. Pomysłowy dyrektor zatrudnił więc biednego Żyda, żeby lwa udawał. Powiedział mu: „Po prostu założysz lwią skórę i będziesz siedział w klatce, a ludzie uwierzą, że jesteś prawdziwym lwem”. Mężczyzna wszedł do klatki, kiedy z zamyślenia nad tą dziwną pracą wytrącił go dźwięk otwieranej kraty. Zobaczył, że do klatki wchodzi drugi lew i patrzy na niego wygłodniałym wzrokiem. Trzęsąc się ze strachu, zrobił pierwszą rzecz, jaka mu przyszła na myśl – zaśpiewał hebrajską modlitwę Shema Yisroel. Zaś drugi lew zaintonował inną pieśń – Adonai Elohenu.

Autorka dziękuje Ryszardowi Żabińskiemu i Marcie Janczewskiej za pomoc w przygotowaniu artykułu.