Kobiety sobie radzą

Polska Ludowa przewidziała dla kobiety rolę nadzwyczajną. Miała być damą, robotnicą, wojownikiem, a przy okazji mężczyzną

Socjalizm kochał kobiety. Z wzajemnością. Państwo urządzało huczne obchody z okazji Dnia Kobiet, a one – uhonorowane obowiązkowym goździkiem – zapewniały sutą i smaczną wyżerkę dla dygnitarzy, wznoszących toasty za zdrowie pięknych pań. Przykład szedł z samej góry – już prezydent Bolesław Bierut z najwyższym poświęceniem oddawał się sprawie kobiet. Jak napisał minister kultury z lat pięćdziesiątych Włodzimierz Sokorski, Bierut nosił przydomek Bolek-jebaka, bowiem nie odpuszczał żadnej kobiecie. Czy ku zadowoleniu obu stron? Naturalnie, zresztą usatysfakcjonowanych przez towarzysza Tomasza mogło być znacznie więcej, niż podaje historia. Wszak to partia głosiła: „Wszystko dla ciebie, ty dla wszystkich”.

DAMA ORZE NA TRAKTORZE

Emancypacja w wersji wschodnioeuropejskiej pozwoliła paniom dosiadać traktorów. To dla nich stworzono modele ciągników z tapicerką w kolorze różowym (czy zakłady Ursus negują prawdziwość tej informacji?). Rzecz jasna, atrakcyjne traktorzystki pozostały raczej pięknym marzeniem propagandzistów – na wsiach panie, po staremu, dźwigały na plecach worki z ziemniakami, nosiły wiadra ze studzienną wodą i przerzucały widłami siano. Kołowym ruchem – nie tylko traktorów – zaczęły kierować atrakcyjne milicjantki, pośród których pierwsze skrzypce grała kultowa Lodzia, gwiazda ówczesnych kolorowych czasopism. Choppery Kawasaki wprawdzie nie śmigały jeszcze stołecznymi ulicami, ale motorower Ryś czy Komar także potrafił nieźle się rozpędzić, więc głowę należało chronić czymś adekwatnym do zagrożenia. Na przykład chustą krakowską i kaskiem typu orzech. To już za czasów garbatej Warszawy 201 nasze szoferki (ukłon w stronę feministek-lingwistek) pojawiły się za kierownicami taksówek. Prowadzenie sztandarowego produktu warszawskiej fabryki na Żeraniu nie było wówczas tak trudne jak samo złamanie taksometru, stworzonego najprawdopodobniej z myślą o sztangistach, przygotowujących się do Igrzysk Olimpijskich w Melbourne w 1956 roku. Nigdy jednak panie nie zostały dopuszczone do kierowania autobusami miejskimi (tramwaje to jednak nie to samo; jadąc po szynach, trzymały się ściśle raz obranego kursu) oraz autokarami – te były przeznaczone dla mężczyzn. Wiele lat później ów środek lokomocji stanie się narzędziem moralnego upadku kobiety – „z autobusem Arabów zdradziła go…”. Ale to już zupełnie inna historia. Z całą pewnością nie był to autobus czerwony, który po ulicach mego miasta mknie.

Zresztą wówczas, wkrótce po Światowym Festiwalu Młodzieży, jaki odbył się w Warszawie w 1955 roku, znacznie łatwiej było nad Wisłą o Kubańczyka niż o Araba. Tego drugiego blok socjalistyczny dopiero starał się przyciągnąć obietnicą lepszego życia w rytmie społecznej sprawiedliwości.

Reasumując – teoretycznie najłatwiej było przemieszczać się pociągiem. Niestety, w czasach gdy wagony niskopodłogowe należały do rzeczywistości science fiction, wchodzenie do tego środka transportu było równie trudne, jak forsowanie sklepu mięsnego zaraz po dostawie. Jednak polska kobieta potrafiła pokonać każdą, nawet najtrudniejszą, przeszkodę położoną na jej drodze przez twórców „Manifestu Komunistycznego”.

PRZY SOBOCIE, PO ROBOCIE

 

Wielkim wzięciem u smakoszy cieszą się do dziś bułki murarki. Jednak kilka dekad temu murarka pracowała na budowie i wznosiła majestatyczny gmach socjalizmu. Pewnie niejeden czytelnik „Focusa Historia” pamięta plakat, na którym widać taką właśnie budowniczą z kielnią w dłoni, a znajdujący się pod spodem napis głosi: „Pozdrawiamy kobiety pracujące dla pokoju i rozkwitu Ojczyzny”. Niewykluczone, że chodzi o duży pokój w mieszkaniu, przeznaczonym dla jakiegoś partyjnego dygnitarza. Pokój, który dziś nazwalibyśmy salonem. A może to była sypialnia?

Murarka chyba zdaje sobie sprawę z tego, że nie jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu, i zamiast układać cegły, patrzy tęsknie w niebo, po którym fruwa wolny ptak. Gołąbek pokoju? Nie – odpowiednią gołąbkę do przytulnego mieszkanka towarzysz znalazł sobie poza niebem.

Nie tylko plakacistów fascynowały mocne kobiety w fabrykach i garnizonach. Były muzami także – a może przede wszystkim? – filmowców. To o nich powstały takie nieśmiertelne dzieła jak „Przygoda na Mariensztacie” czy „Rzeczpospolita Babska”. Pierwszy o murarskim współzawodnictwie kobiet i mężczyzn (zwyciężyły, rzecz jasna, kobiety – przynajmniej moralnie), drugi zaś o piechurkach w spódnicach. Złowrogi wydźwięk miał także film dokumentalny z połowy lat 60. pod wdzięcznym tytułem „Kobiety z kamienia”. Zanim reżyser Wajda zaoferował światu mężczyznę z marmuru, a następnie żelaza, polscy widzowie mogli podziwiać kamienne funkcjonariuszki, czyli przedstawicielki płci piękniejszej w szeregach ORMO. Dopiero dokumentaliści doby Gierka zaczęli nieśmiało sugerować, że kobieta może być szczęśliwa, spełniając się jako żona i matka, a nie tylko w takich czy innych zwartych i gotowych szeregach. Co więcej, postawili karkołomną – jak na owe czasy – tezę, że wiele kobiet w ogóle nie osiąga szczęścia. Nie tylko zresztą kobiet. Dziwne, prawda?

Ciekawe, że emancypacja nie dotyczyła spożycia alkoholu. To znaczy, że paniom było wszystko jedno, co piją – produkt nie musiał być sformatowany do ich potrzeb. Palenie papierosów – jak najbardziej. To wszak u nas w latach 60. niezwykłą popularność zdobyły łagodne papierosy „Damskie” (o przedwojennym rodowodzie). Ale producenci napojów wysokoprocentowych płci nie rozróżniali – po kielichu każdy lubił walnąć. Państwowa czy z bimbrowni; na raucie, na zakładzie czy na melinie – wódka zawsze smakowała tak samo. Tymczasem Rosjanie, którzy także za kołnierz nie wylewają, wypuścili na rynek wódkę „Damską” i nie żałują tej decyzji. Ale do tego trzeba było upadku komunizmu i wzrostu genderowej tożsamości rosyjskich amatorek mocniejszych alkoholowych wrażeń. A przecież już w latach 80. ośrodki badania opinii publicznej, wśród największych patologii polskiego społeczeństwa wskazywały na: alkoholizm, zobojętnienie, pracę byle jaką. Prawdę powiedziawszy, te zjawiska często chodziły razem… Jednak rzeczywistość Rzeczypospolitej Drugiej i Pół niejednokrotnie domagała się wygłuszenia jej czymś mocniejszym.

GLOBULKĄ W CHUĆ

Rzecz w tym, że alkohol to pierwszy krok do kolejnych grzechów – może nie głównych, ale z pewnością brzemiennych w skutki. A czy rodzimy przemysł farmakologiczny zadbał o odpowiednie zabezpieczenie pań przed niepożądanymi owocami szaleństwa? Niespecjalnie… W latach 60. na rynku pojawiły się globulki Zet, sztandarowy środek antykoncepcyjny tamtych czasów, w siermiężnym opakowaniu, kojarzącym się ze wszystkim, tylko nie z tym, do czego go używano. Zresztą jego skuteczność od samego początku była podawana w wątpliwość. Jak mówił anonimowy wieszcz tamtego czasu: „Chcesz mieć dzieci jak brylanty, stosuj polskie środki anty-”. Dlatego tak wielu nas jest, Polaków…

Znacznie mniejszy przyrost naturalny panował w rodzinach chłodzących swe chucie wodą sodową z ruchomych saturatorów, zwaną – jakże niesprawiedliwie – gruźliczanką. Po pierwsze wzbogacona sokiem paramalinowym zyskiwała na statusie, stając się namiastką kapitalistycznego drinka, po drugie zaś – zdrowe społeczeństwo nie rozrzucało zarazków. Jakichkolwiek – od gruźlicy, przez żuczka Colorado, po moralną zgniliznę. Dlatego paniom, które przez kilka pięknych dziesięcioleci nalewały nam do nieumytych szklanek upragniony eliksir, należy się nasza dozgonna wdzięczność. A tak w ogóle, fajny był ten świat kobiet… Tylko dla kogo był on fajny? Dla tych, którzy mogą się dziś z niego pośmiać?