Koktajl Mołotowa

Kto był pierwowzorem doktora Watsona? Arthura Conan Doyle’a zainspirował prawdopodobnie wojskowy chirurg Alexander Francis Preston

Podczas pierwszego spotkania Sherlocka Holmesa z doktorem Watsonem w powieści „Studium w szkarłacie” detektyw po wyglądzie lekarza odgadł, że ten wrócił z II wojny brytyjsko-afgańskiej (1878–1880) i odniósł tam rany. Postrzelono go w  słynnej bitwie pod Maiwandem, gdzie 2,5 tys. żołnierzy królowej Wiktorii zostało zmasakrowanych przez dziesięciokrotnie silniejszego przeciwnika. 

Te wskazówki umożliwiły pisarzom i dziennikarzom poszukiwania historycznego pierwowzoru Watsona: lekarza weterana z Afganistanu.

„Wielu z tych, którzy przeżyli, wróciło do kraju jako inwalidzi, znajdując przystań w miejscach takich jak Portsmouth. Tam mogli trafić do przychodni ambitnego młodego lekarza Arthura Conan Doyle’a, który założył praktykę w  tym miasteczku w 1882 r.” – zasugerował ostatnio „Daily Mail”. 

Brytyjski dziennik odnalazł nawet weterana, który mógł zainspirować lekarza pisarza. To Alexander Francis Preston, wojskowy chirurg, który pod Maiwandem dostał kulę w plecy. Pocisk cudem ominął kręgosłup. Wraz z innymi rannymi Preston został wywieziony z pola bitwy na lawecie, podczas gdy wokół wciąż świstały kule Afgańczyków.

Po powrocie do Wielkiej Brytanii trafił do Portsmouth. Możliwe więc, że Preston poznał tam Arthura Conan Doyle’a. Jednak w odróżnieniu od literackiego dr. Watsona, nie zrzucił munduru. Preston służył w Chinach i Irlandii, a pod koniec życia został nawet jednym z lekarzy króla Edwarda VII.

Dlaczego negowano historyczną wyprawę Gagarina w kosmos?

Brytyjska prasa jeszcze przed lotem Jurija Gagarina obwieściła, że Rosjanie wysłali na orbitę Władimira Iljuszyna, syna twórcy samolotów Ił

Pytanie: Kto był pierwszym człowiekiem w kosmosie – tym, który wykonał orbitalny lot wokół Ziemi? Odpowiedź: Jurij Gagarin  12 kwietnia 1961 r. Ale nie każdego to zadowala. Bowiem dwa dni przed lotem Gagarina brytyjski dziennik „Daily Worker” zamieścił szokujący artykuł swojego moskiewskiego korespondenta Dennisa Ogdena. Dowodził, że ZSRR wysłało na orbitę Władimira Iljuszyna, syna sławnego konstruktora. Jednak lot zakończył się nieudanym „twardym” lądowaniem, więc by zatuszować ten fakt, Kreml wymyślił, że Iljuszyn został ranny w wypadku samochodowym. Syn konstruktora spadł ponoć ze statkiem „Rossija” na terenie Chin, a te ze względu na napięte relacje z  ZSRR postanowiły pilota zatrzymać. Kiedy Iljuszyn wrócił do kraju, świętowano już tam lot kogo innego – Gagarina…

W biografii tego ostatniego („Gwiezdny bohater”, autorstwa J. Dorana oraz  P. Bizony) można przeczytać, że brytyjscy eksperci jeszcze w 1979 r. odnosili się do plotek o Iljuszynie całkiem poważnie. Powoływali się na francuskie źródła, mówiące że „niezwykle brawurowy pilot” Iljuszyn „wykorzystał swoje koneksje”, aby polecieć kilka tygodni przed Gagarinem. Nieszczęśliwy upadek odebrał mu jednak należne miejsce w historii.

Gagarin zginął w wypadku lotniczym  27 marca 1968 r. Generał major Władimir Siergiejewicz Iljuszyn zmarł 2 lata temu. Nigdy jednak oficjalnie nie potwierdził kosmicznej spiskowej teorii.

Gdzie znaleziono Stalowego Psa?

Z sadzawki nad Pilicą historycy wydobyli fragmenty amerykańskiego myśliwca P-39 Airacobra

Latem 1944 r. Armia Czerwona przeszła Wisłę w okolicach Warki i Magnuszewa. Walki lądowe na przyczółku warecko-magnuszewskim (np. bitwę pod Studziankami) znamy choćby z  serialu o  czterech pancernych. Niewiele natomiast wiadomo o tym, co działo się wtedy w powietrzu. Lotniczy epizod z 1944 r. ujrzał światło dzienne dzięki historykom z Muzeum Orła Białego w  Skarżysku-Kamiennej i członkom działającego przy nim Stowarzyszenia Ochrony Zabytków Militarnych, które skupia poszukiwaczy. To właśnie amatorzy podczas rekonesansu w okolicach wsi Boguszków dowiedzieli się, że na dnie sadzawki może się znajdować samolot. Wykrywacze metalu zasygnalizowały, że faktycznie tkwi tam coś dużego. Po uzyskaniu zezwoleń wypompowano część wody. Wtedy ukazała się stercząca pionowo łopata śmigła!

Starszy mężczyzna z  Boguszkowa, świadek wydarzeń z 1944 r., opisywał: „Zza lasu wyleciał ten samolot, goniły go dwa niemieckie. Nad łąką go zestrzelili, [pilot] skakał ze spadochronem”. 

Historycy podejrzewali, że zestrzelona maszyna to prawdopodobnie myśliwiec P-39 Airacobra, produkcji amerykańskiej. Na świecie zachowało się jedynie kilka egzemplarzy tego samolotu. Skąd airacobra w Polsce? „Prawie pięć tysięcy tych maszyn alianci ofiarowali Związkowi Radzieckiemu w  ramach programu Lend Lease. Lotnictwo USA prawie nie używało tego myśliwca. Miał słabe osiągi na dużych pułapach, a amerykańska taktyka walki stawiała na duże wysokości. Na pułapach do pięciu tysięcy metrów airacobra spisywała się doskonale. Radzieccy lotnicy zaś najczęściej walczyli na małych wysokościach” – wyjaśnia Michał Mietelski, historyk z  krakowskiego Muzeum Lotnictwa. Samoloty P-39 były bardzo przez nich cenione, nazywali je Stalowymi Psami. Tymczasem okazało się, że na dnie sadzawki w  Boguszkowie nie ma całego myśliwca, tylko jego fragmenty. Miejscowi przebąkiwali, że maszynę wcześniej próbowały wydobyć dwie prywatne ekipy – stąd znaleziona w mule współczesna maska płetwonurka i zerwana stalowa lina… Mimo to na łąkę wywędrowały kolejne kosze z fragmentami poszycia i mechanizmów. Na koniec wydobyto potężny, błyszczący silnik. Napisy rozwiały ostatnie wątpliwości – amerykański motor Allison montowany był właśnie w airacobrach. Części myśliwca z Boguszkowa trafiły do krakowskiego Muzeum Lotnictwa, którego pracownicy asystowali przy ich wydobyciu.

Jak smog sterroryzował Londyn w 1952 roku?

Sześćdziesiąt lat temu londyńczycy truli się oparami z własnych kominków. Władze zrzuciły winę za śmierć nawet 25 tys. ludzi na… mikroby

 

Od 5 do 9 grudnia 1952 r. Londyn spowiła dusząca mgła. Tak gęsta, że przechodnie nie widzieli nawet czubków własnych butów! Z powodu niewydolności płuc i niedoboru tlenu zmarły przynajmniej 4 tys. londyńczyków, a niektóre źródła podają dane kilkakrotnie większe! W zakładach pogrzebowych zaczynało już brakować trumien. Na dodatek spanikowane brytyjskie ministerstwo zdrowia kłamało, że to epidemia zapalenia płuc zbiera śmiertelne żniwo. 

Tymczasem to kominy okolicznych fabryk i domów, w których piecach palono węglem, uczyniły życie w Londynie tak niebezpiecznym. „Około stu metrów nad ziemią zawisła warstwa zimnego powietrza. To zjawisko skłaniało ludzi do coraz intensywniejszego ogrzewania i korzystania z kominków. Wkrótce miasto utonęło w zabójczych chemicznych oparach siarki, pary wodnej i sadzy” – tłumaczyło BBC to zjawisko w 2002 r., w 50. rocznicę jego wystąpienia.

Na szczęście owe specyficzne zabójcze warunki trwały w 1952 r. tylko przez kilka dni, zaś brytyjskie władze poszły po rozum do głowy. W  1956 r. zakazały ogrzewania domów węglem, aby zredukować zagrożenie szkodliwymi gazami.

Nowa świecka tradycja

W XIV w. katolicki biskup podważył wiarygodność całunu turyńskiego. Dziś duchowni nie zwracają na to uwagi

W polskich kościołach coraz liczniejsze są kopie całunu turyńskiego. I często nie traktuje się ich jedynie jako źródła refleksji dla wierzących czy dzieła sztuki sakralnej (w końcu to kopie), lecz uważa za autentyczny dowód kaźni Jezusa z Nazaretu. Vox populi ma większą siłę niż obiekcje historyków czy niejednoznaczne stanowisko samego Kościoła katolickiego. Niejednoznaczne obecnie, lecz w przeszłości bardzo krytyczne!

W roku 1389, gdy całun wystawiano we francuskim Lirey, biskup z pobliskiego Troyes Pierre d’Arcis przygotował skargę do papieża. Pisał, że lireyscy kanonicy „świadomie i niegodziwie, rozpaleni skąpstwem i chciwością, kierując się własnym interesem a nie pobożnością, nabyli dla swojego kościoła malowaną tkaninę, która tak genialnie pokazuje podwójny obraz człowieka, czyli z  przodu i z  tyłu, że fałszywie uchodzi za całun, w którym nasz Zbawiciel Jezus Chrystus był owinięty w grobie”. Duchowny ujawnił też, że jako pierwszy sprawą zajął się jego poprzednik, biskup Henri de Poitiers. Uznał, że to niemożliwe, aby istniała relikwia takiej wagi, o której nie wspominałyby ewangelie i o jakiej nic do tej pory by nie wiedziano. Henri de Poitiers przeprowadził też śledztwo i  wykrył fałszerza! Niestety, jego nazwiska d’Arcis nie ujawnił. Ważniejszy był dla niego zakaz wystawiania całunu. 

List był jednym z argumentów w sporze z kanonikami. W efekcie tego zamieszania papież Klemens VII zdecydował się na rozwiązanie kompromisowe: pozwolił wystawiać całun, ale z wyraźnym zastrzeżeniem, że nie jest oryginalny. Przez kolejne wieki tkanina obrosła jednak tyloma mitami, zainteresowała tylu badaczy i sprowokowała tyle dyskusji, że do skargi biskupa z Troyes niewielu już przykłada wagę. A nawet jeśli, to argumenty d’Arcisa są zbijane następująco: po pierwsze – to on mógł kierować się zazdrością i urażoną ambicją, po drugie – nie należy ufać średniowiecznym „metodom” śledczym, po trzecie – wątpliwości budzi oryginalność samego biskupiego dokumentu. Krótko mówiąc, jest to typowe „dzielenie włosa na czworo”, charakterystyczne zresztą dla wszystkiego, co wiąże się z całunem turyńskim. Dla niektórych „wiara w całun” staje się bowiem niemal religijnym dogmatem. A bezkrytyczne rozpowszechnianie jego kopii jeszcze temu sprzyja.

Jaka szkoda, że d’Arcis nie podał nazwiska fałszerza, którego zdemaskował jego poprzednik. Zainteresowałoby to współczesnych naukowców, próbujących odtworzyć proces wykonania wizerunku na płótnie zgodnie ze średniowiecznymi metodami i  przy zachowaniu jego specyficznych cech. A  może ostatecznie pogrążyłoby to wersję podejrzliwego biskupa d’Arcis jako niegodną zaufania?

„Ptaki” prawdziwe

Thriller Alfreda Hitchcocka o ptakach atakujących ludzi do dziś potrafi przestraszyć. Ale jeszcze bardziej przerażające jest to, że przedstawiona w  „Ptakach” (1963) historia ma oparcie w  rzeczywistości! W połowie sierpnia 1961 r. prasa w  Kalifornii alarmowała, że nad północnymi brzegami Zatoki Monterey krążą tysiące oszalałych ptaków. Właśnie one zainspirowały Hitchcocka. 

Ale to nie koniec. Kilka miesięcy temu amerykańscy naukowcy ogłosili na łamach czasopisma „Nature Geoscience”, że znaleźli prawdopodobną przyczynę szaleństwa ptaków sprzed ponad półwiecza. Okazuje się, że w ich organizmach znajdował się kwas domoikowy – neurotoksyna, produkowana przez okrzemki z rodzaju Pseudo-nitzschia. Jest na tyle groźna, że zatrute nią zwierzęta mogły czuć się zdezorientowane i w napadzie szaleństwa atakować ludzi. Badacze odkryli tę niebezpieczną substancję w planktonie z 1961 r., którym karmiły się ptaki z Zatoki. Wykazali też, że podobnemu zatruciu uległy w 1991 r. miejscowe pelikany. A to czyni thriller Hitchocka jeszcze bardziej upiornym, bo mogącym mieć kolejne swoje odsłony…

Afe!

Skórzana rękawica z zakrzywionym ostrzem była rolniczym narzędziem, używanym na Bałkanach przy zbiorach zbóż. Podczas II wojny światowej posłużyła do mordów na Serbach. Nazywano ją: „srbosjek”.

Współpracujący z hitlerowcami chorwaccy ustasze założyli w 1941 r. obóz koncentracyjny w Jasenovacu. Według rozmaitych (bardzo rozbieżnych) badań zginęło tam od ok. 100 tys. do ponad 700 tys. ludzi. Wśród ofiar byli Żydzi, Romowie, antyfaszyści i znienawidzeni sąsiedzi ustaszy: prawosławni Serbowie. 

Katowanie tych ostatnich przekształciło się w upiorne zawody. W osiągnięciu odpowiednich wyników miały pomóc „srbosjeki” – „zarzynacze Serbów”. Noże te (pod marką Gräwiso) produkowały niemieckie fabryki braci Gräfrath z Solingen-Widderit (na zamówienie władz ustaszowskiego Niepodległego Państwa Chorwackiego). „Rekordzistą” w przeprowadzaniu masakr w Jasenovacu został Peter Brzica – były stypendysta franciszkańskiego kolegium i członek antykomunistycznej organizacji Krzyżowcy. 29 sierpnia 1942 r. poderżnął gardła 1360 więźniom (według innych szacunków „tylko” 670). W nagrodę dostał złoty zegarek, pieczoną świnię i wino. 

Po wojnie Brzica znalazł schronienie w USA.